Chmielewska Joanna - Przygody Joanny 07 Boczne drogi.txt

(436 KB) Pobierz
Joanna Chmielewska

Przygody Joanny 07 Boczne drogi


Ukochanej Rodzinie
powięcam
Od Teresy, mojej ciotki z Kanady, przyszedł list. Nie był to ewenement, bo listów od niej przychodziło wiele, ten jednakże tym się odznaczał, iż precyzował termin jej przyjazdu do Polski na lato. Od dłuższego już czasu dawała wyraz nieprzepartej tęsknocie do szeleszczšcych łanów zbóż i skowronków ćwierkajšcych w przestworzach oraz, ogólnie bioršc, ojczynianej sielanki na łonie rodziny, no i wreszcie podjęła męskš decyzję. Powiadomiła nas, że samolot wycieczkowy Polonii kanadyjskiej przylatuje na Okęcie czternastego czerwca o godzinie wpół do ósmej rano.
Na całš rodzinę padł blady strach, bo diabli wiedzš, jakie wymagania może mieć osoba rozbestwiona kapitalizmem, równoczenie za wszyscy chcieli podjšć tę Teresę z honorami i uczuciem, żeby się tu poczuła zgoła jak w raju. Rzecz wydawała się nieco skomplikowana.
 Jezus Mario, Józefie więty  powiedziała moja matka z lekkš zgrozš i wyranym przygnębieniem.  Co my jej damy do jedzenia? Poprzednim razem jadła tylko chudš szynkę, skšd ja jej wezmę chudš szynkę?
 A tłustš szynkę masz?  spytała jadowicie jej siostra, druga moja ciotka, Lucyna.  Bo jakby miała tłustš, to wiesz, ten tłuszcz można odkroić
Siostra ojca, ciocia Jadzia, osoba o łagodnym usposobieniu, a zarazem moja trzecia ciotka, uczyniła niemiałe przypuszczenie, że Teresę da się karmić chudym twarożkiem, którego jest pod dostatkiem. Ojciec, nie zdajšc sobie sprawy, co czyni, zaproponował cielęcinę, czym miertelnie obraził mojš mamusię, utrzymujšcš, że się z niej głupio naigrawa. Rozmaite; osoby postronne udzielały życzliwych rad, z których żadna nikomu nie przypadała do gustu.
Osobicie miałam większe zmartwienia niż głupi twarożek, nie brałam zatem udziału w rozważaniach. Godzina jej przybycia wydawała mi się taka więcej upiorna. Co najmniej tydzień wczeniej jęłam czynić próby wczesnego chodzenia spać, żeby zdšżyć na lotnisko na wpół do ósmej rano i do tego jako tako przytomna. Istniały wprawdzie czasy, kiedy biura projektów pracowały od szóstej rano i mnie również ten kataklizm dotknšł, na szczęcie jednak trwało to niezbyt długo, bo tylko do chwili, kiedy jeden z filarów naszego zawodu na jakim szalenie ważnym zebraniu w obliczu wysoko postawionych osobistoci mocno zirytowany powiedział, że szósta rano to jest godzina do niczego. Zbyt póna do udoju krów, a zbyt wczesna do udoju architektów. Jego wypowied wzięto pod uwagę i rzecz uległa zmianie. Od tamtych czasów minęło wiele lat i przywykłam raczej do oglšdania witów niejako od tyłu.
Dołożywszy wysiłków czternastego o siódmej piętnacie byłam gotowa do wyjcia. Od drzwi zawrócił mnie telefon. Dzwonił ojciec z informacjš, że nastšpiła drobna zmiana, samolot kanadyjski przylatuje, nie o wpół do ósmej, tylko o dziesištej piętnacie.
Na lotnisko, spokojnie i bez żadnych złych przeczuć, przyjechałam o dziesištej dwadziecia. Ustawiłam samochód na dalekich tyłach parkingu. Znalazłam kolejno ojca, ciocię Jadzię i Lucynę, nie znalazłam natomiast mojej mamusi.
 Twoja matka siedzi w wychodku u mnie w domu  oznajmiła Lucyna.  Ze zdenerwowania dostała rozstroju żołšdka. Kazałam jej zostać, bo z dwojga złego lepiej, żeby siedziała w wychodku tam niż tu. Wiesz, o której do mnie przyszła?
Poczułam lekki niepokój, ale zarazem i zaciekawienie, znajšc bowiem własnš rodzicielkę, wiedziałam, że można się po niej spodziewać czynów oryginalnych, szczególnie o poranku.
 Pewno wczenie  odparłam.  Bo co?
 A jak ci się zdaje, ile czasu potrzebuję, żeby się dostać od siebie na lotnisko?
Lucyna mieszkała na Okęciu, niejako u wylotu terenów portu lotniczego, tuż obok przystanku autobusowego. Trudno było mieszkać bliżej.
 Nie wiem, ile czasu jedzie autobus  powiedziałam ostrożnie po namyle.
 Trzy minuty  rzekła Lucyna zimnym głosem.
 No to chyba razem z dziesięć minut?
 Owszem. Dziesięć. Za twoja matka przyleciała i wyrwała mnie ze snu pięć po szóstej. Zażšdała, żeby natychmiast jechać na lotnisko, bo inaczej nie zdšżymy. Mnie zawdzięczasz, że ojciec do ciebie dzwonił, bo inaczej też by tu siedziała jak głupia od wpół do ósmej rano.
Samolot z Kanady nadleciał i wylšdował parę minut po jedenastej. W wielkiej hali panowało najdoskonalsze pandemonium, jak zwykle przy przylocie Polonii kanadyjskiej i amerykańskiej. Na widokowym balkoniku kłębił się zbity tłum, zachłannym wzrokiem wpatrzony w podjeżdżajšce do kontroli celnej bagaże. Udało mi się przepchnšć bliżej poręczy i rzucić okiem.
 Jest Teresa!  zaraportowałam z przejęciem.
 W czym czerwonym na głowie, stoi przy wyjciu, wyglšda na to, że pierwsza. Lucyna, pchaj się na dół, prędzej!
Wszyscy razem znalelimy się przy drzwiach, którymi pojedynczo wypuszczano pasażerów. Ojciec był nieco obrażony na ciocię Jadzię, bo on również poznał Teresę w jakim czerwonym pagaju na głowie, a ciocia  Jadzia nie chciała mu wierzyć, twierdzšc, że ma sklerozę. Tymczasem to ona ma sklerozę, a on widział dobrze. Lucyna uczyniła przypuszczenie, że Teresa przyodziała się w ów czerwony kapelusz na wszelki wypadek, z uwagi na ustrój, bo kto wie, jakie kretyńskie plotki znów tam się u nich zalęgły. A możliwe, że po prostu chciała nas uczcić. Tłum napierał na drzwi, wyszedł uprzejmy pan w kraciastej koszuli i drogš perswazji uzyskał drobne ustępstwo. Tłum przestał się pchać na drzwi i stanšł szerokim kręgiem wokół.
Owe drzwi, jak wiadomo, otwierajš się tylko od wewnętrznej strony. Przy każdej wychodzšcej osobie usiłowano zajrzeć do rodka, przytrzymujšc je pod pozorem pomocy przy wywlekaniu bagaży, ale zasadniczo, kršg trwał twardo w miejscu. Wyłamała się kocista wsiowa baba w podeszłym wieku. Ronišc rzewne łzy i siškajšc nosem, uczepiła się drzwi i trzymała je otwarte, co z jakich przyczyn jest tam le widziane, aczkolwiek zawsze budzi cichš aprobatę oczekujšcych. Pan w kraciastej koszuli znów wyszedł i łagodnie poprosił, żeby zaniechała manewrów. Baba, symulujšc głuchotę, puciła drzwi tylko na chwilę i natychmiast przytrzymała je ponownie za następnš osobš. Kršg nie wytrzymał i zaczai się zacieniać. Pan w kraciastej koszuli jšł perswadować babie z nieco większym naciskiem, ale cišgle był nieskalanie uprzejmy. Kršg zacieniał się bardziej, musiał jednak częciowo odskoczyć, bo z drzwi celnym kopem została wypchnięta potwornych rozmiarów waliza, która rozpędziła się na liskiej posadzce i runęła ludziom na nogi. Za niš z nieco mniejszym impetem pojechały dwie następne. Ludzie się trochę skotłowali, baba zręcznym unikiem zeszła z drogi walizom i znów dopadła drzwi. Widać było, jak ręka jej do nich przyrosła i mowy już nie ma o oderwaniu, atmosfera niepokojšco zgęstniała, napięcie wzrosło. Pan w kraciastej koszuli stał w sšsiednim wejciu i patrzył, nic już nie mówišc.
 Niech pęknę, on jš za chwilę udusi  zauważyła Lucyna, z żywš uciechš przyglšdajšc się scenie.
Miałymy znakomite miejsce koło słupa i doskonały widok na wszystko. Zgodziłam się z niš, bardzo zainteresowana. Ciekawiło mnie, ile jeszcze wytrzyma pan w kraciastej koszuli, wyraz twarzy miał bowiem taki, że można było liczyć najwyżej na parę minut. Do interesujšcych wydarzeń jednakże nie doszło, oczekiwana przez babę osoba wyszła wreszcie i obie runęły sobie w ramiona, gwałtownie szlochajšc i przewracajšc się o walizki. Pan w kraciastej koszuli nagle jakby zmiękł w sobie, na moment przymknšł oczy, dmuchnšł przecišgłym westchnieniem i wycofał się do rodka. Obie baby, krajowa i zagraniczna, oddaliły się w końcu, wlokšc bagaże po ludzkich nogach.
Wówczas przypomniałymy sobie o Teresie, która wród takich atrakcyjnych widoków całkowicie wyleciała nam z głowy. Powinna była wyjć już dawno, bo stała przecież jako pierwsza, a z całš pewnociš nie wiozła nic takiego, co mogłoby ciekawić kontrolę celnš. Tłumy wyszły, a ona nie. Gdzie, u licha, mogła się podziać?
 Pomylilicie się obydwoje, to wcale nie była ona, przyleci następnym samolotem  powiedziała Lucyna głosem ponuro proroczym.
 W każdym razie powinna wyjć baba w czerwonej bani na głowie  zaprotestowałam.  Ona czy nie ona, stała prawie na czele.
Czas jaki przekomarzałymy się na ten temat we trzy z ciociš Jadziš. Ojciec nie brał udziału w dyskusji, bo nie dosłyszał proroctwa Lucyny. Kres wštpliwociom położyła sama Teresa, wypychajšc przez owe denerwujšce drzwi walizę przeciętnych rozmiarów, ale za to niezwykle grubš. Obydwoje z ojcem rozpoznalimy jš bezbłędnie, na głowie istotnie miała czerwonš bułę, pod bułš za bardzo dziwny wyraz twarzy. Mieszały się w nim elementy oszołomienia i furii.
 O Boże, mylałam, że zostanę tam już na całe życie!  wykrzyknęła.  Wyjdmy z tego tłoku!
 Co ty tam robiła tyle czasu, przecież stała przy samych drzwiach?  powiedziała ciocia Jadzia, odpracowawszy już padanie w objęcia.  Przepuszczała wszystkich tak z uprzejmoci?
 Komu zginęły walizki  odparła Teresa.  To znaczy nie tak, kto zginšł walizkom. Akurat przede mnš. Gdzie jest moja najstarsza siostra? Na litoć boskš, dajcie rui co pić, w samolocie była herbata na pomyjach i już od Montrealu zabrakło wody! Gdzie mi się podziała jedna noc i ja zaraz idę spać! Gdzie moja siostra?!
Atmosfera portu lotniczego wywarła już na nas swój wpływ. Lucyna wyjaniła Teresie krótko i treciwie, gdzie jest i co robi jej najstarsza siostra. Równoczenie powiadomiłam jš, że napoje sš na górze w kawiarni i możemy tam pójć. Równoczenie ciocia Jadzia koniecznie chciała wiedzieć, kto i dlaczego zginšł walizkom. Równoczenie ojciec, nie słuchajšc nas wszystkich, usiłował spowodować opuszczenie hali wraz z bagażami. Teresie, która leciała na wschód i od poprzedniego poranka nie zmrużyła oka, zaczęło to wszystko nieco szkodzić na umysł.
 Kto idzie spać?  dopytywała się natarczywie. Czyja się wreszcie dowiem, kto idzie spać, to znaczy nie, nie ta...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin