Chmielewska Joanna - Autobiografia 07 Okropności.rtf

(691 KB) Pobierz
Joanna Chmielewska

Chmielewska Joanna - Autobiografia 07 Okropności

 

WARSZAWA

2008

 

 

Wszystkie osoby, obszczekane w niniejszym utworze, z góry najgoręcej przepraszam. Tych, którzy zdążyli przenieść się na lepszą stronę, uprzejmie proszę o niestraszenie po nocach.

Po dniach też.

Wielce skruszona Autorka

 

Komu się nie podoba, może nie czytać. Naprawdę nie ma takiego przepisu, że koniecznie trzeba, a zaniechanie lektury zostanie surowo ukarane. Szczególnie, że ta akurat lektura, obawiam się, będzie ciężkostrawna.

Nie mam innego sposobu na przekazanie społeczeństwu całej poniższej treści, jak tylko w tej idiotycznej postaci. Nie będę czytać wszystkiego, co do tej pory napisałam, ponieważ od własnych przeżyć niedobrze mi się robi. A wpływu na przeszłość nie posiadam, nie dam rady zlikwidować osobistego zidiocenia, drugiej wojny światowej, Hitlera, minionego, chwalić Boga, ustroju, aczkolwiek może minionego nie całkowicie, ani też żadnych innych wydarzeń historycznych. Mam cichą nadzieję, że osoby odpowiednio młodsze wyciągną sobie ze mnie jakieś sensowne wnioski i na moich błędach czegoś się nauczą, chociaż doskonale wiem, czyją to mamusią jest nadzieja.

No dobrze, ale głupi ma szczęście, nie?

Do rozpoczęcia niniejszego utworu skłoniła mnie myśl, jak się okazało, błędna.

Otóż ci od wymiany wodomierza umówili się, że przyjdą przed trzecią. Znaczy, przed piętnastą. Wymiana wodomierza spadła na mnie znienacka, niczym grom z jasnego nieba, musiałam załatwić pilną i ważną sprawę przez telefon i wiadomo było, że załatwianie potrwa dłuższą chwilę.

Gotowa byłam głowę na pniu położyć, że zadzwonią mi do furtki dokładnie w środku załatwiania, odczekałam zatem odpowiednio długo, doskonale wiedząc, że punktualność jest w naszym narodzie ciałem obcym, a znaczenia słowa większość ludzkich jednostek musi szukać w encyklopedii. O szesnastej trzydzieści zadzwoniłam, zaczęłam załatwiać, cały czas zastanawiając się, co zrobię, jeśli mi przerwą w połowie i, ku mojemu zdumieniu, załatwiłam do końca bez przeszkód, a ci od wodomierza w samym środku nie przyszli. Przyszli później.

Nie do pojęcia.

W czasie oczekiwania i zastanawiań rozważałam kwestię przypadkowości zjawisk międzyludzkich, skojarzenia ruszyły Niagarą, w rezultacie zaczęłam to pisać i niech wszyscy do nich mają pretensję. Do tych od wodomierza. Dosyć mam odpowiedzialności za błędy całego świata!

Za własne również.

Właściwie wszystko razem powinno nosić tytuł:

 

STARY POTWÓR.

Ponieważ

Byłam starym potworem.

I niech mi się tu nikt głupio nie natrząsa, skąd ten czas przeszły, bo przecież nadal jestem. No to co, że jestem? Ale przynajmniej wiem o tym i bardzo staram się nie być.

Mam wrażenie, że z nader miernym rezultatem...

I oczywiście rozwinę ten temat obszerniej i ekspiacyjnie, być może kawałkami, ale jednak, bo dopiero teraz widzę, jak wspaniale mi to potworstwo wychodziło. O, nie ograniczajmy się, byłam także młodym potworem, a jeśli niekiedy przypadkiem urocza cecha przycichała, to tylko z braku czasu.

Jednakże zacznę od najgorszego, chociaż pierwotnie wcale nie miałam takiego zamiaru. Wiem, że wszystkich Czytelników okropnie zdenerwuję, ale nie ma siły, ukrywam to już półtora roku i dłużej nie mogę. Nie odczepię się od Alicji, dopóki tego wszystkiego nie napiszę, szczególnie, że zakończenie było w pełni jej godne.

Wyjaśnienia ustne przez gardło mi nie przejdą.

Kiedy pisałam o dewastacji jej ogrodu, jeszcze żyła.

Umarła szóstego maja 2006 roku i była dla mnie tak ważna, że nie zgadzam się uwierzyć w jej śmierć. Nieprawda, wcale nie umarła, wyjechała na kurację do Szwajcarii i po prostu stała mi się chwilowo niedostępna, bo do tak górzystego kraju z pewnością sama osobiście nie pojadę. Nie dawało się z nią w pełni porozumieć już od dwóch lat, kontakt bezpośredni prawie nie istniał, nie istnieje nadal, ponieważ tkwi w tej Szwajcarii, i właściwie wielkiej różnicy nie ma. Jak dla mnie żyje i cześć.

I będzie żyła do sądnego dnia.

Kto powiedział, że była aniołem? Nic podobnego, nie była. Miała mnóstwo wad, bywała nieznośna, irytująca, fanaberyjna, uparta, zalety chwilowo pomijam, i z tym wszystkim była Człowiekiem. W pełnym zakresie CZŁOWIECZEŃSTWA.

Dla mnie zrobiła więcej, niż ktokolwiek inny. Nie mam pojęcia, jak wyglądałoby moje życie, a co najmniej zdrowie, gdyby nie wyciągnęła mnie z Polski w chwili najgłębszego impasu. Wyszłabym z niego niewątpliwie, ale kiedy, jakim kosztem i z jakim rezultatem? I czy rzeczywiście na pewno...? Sama zaledwie zaproszona do Danii, jeszcze bez mieszkania i bez pieniędzy, załatwiła mi zaproszenie, doskonale wiedząc, że nie mam nic i niczego nie zdołam jej zwrócić. Razem mieszkałyśmy w pralni państwa von Rosen i żyłam za jej pieniądze, dzieliła się ze mną czymś, czego jej samej brakowało, chociaż już po tygodniu dostałam normalną pracę w biurze projektów. Pracę tak, ale pieniędzy nie, ponieważ nie miałam zezwolenia na pracę i pan profesor Suenson wolał nie ryzykować. Alicja poprzez pana von Rosen załatwiła mi to zezwolenie, ja zaś byłam przy tym niecierpliwa, nietaktowna i możliwe, że nawet niekiedy kompromitująca, z niepokoju i z rozpaczy. Alicja zniosła wszystko.

W „Krokodylu z Kraju Karoliny" napisałam prawie całą świętą prawdę, co potwierdziła zachowana korespondencja. W nerwach żyłam przeraźliwych.

W momencie uzyskania pracy początkowe darowizny przekształciły się w pożyczki, które jej, rzecz jasna, zwróciłam, kiedy tylko dostałam zalegającą pensję. Wcale nie jestem pewna, czy zwróciłam jej wszystko, niewątpliwie jakieś koszty poniosła nieodwracalnie, nie wyliczała przecież każdego kawałka pożywienia, jakie do gęby wzięłam. Z całej siły starałam się później już jej nie obciążać, ale nawet starania były dla mnie możliwe wyłącznie dzięki niej. Do dziś dnia odbieram to jako uratowanie mi życia.

Kłóciłyśmy się miliony razy. O politykę, o obcych ludzi, o historię, której Alicja nie cierpiała, o znajomych, o policję, diabli wiedzą o co jeszcze. Przenigdy nie kłóciłyśmy się o sprawy nam niejako fizycznie najbliższe, o gospodarstwo domowe, o niepozmywane talerze, o zajęte krzesło, o bałagan, ogólnie biorąc o siebie bezpośrednio. Żyłyśmy w warunkach mieszkaniowych urągających wszystkiemu, i nigdy nie przyszło nam do głowy, żeby na tym tle mieć do siebie wzajemnie jakiekolwiek pretensje, a zdaje się, że jest to sztuka rzadko spotykana. W tym miejscu tolerancja aż nam uszami tryskała, jak dla mnie, mogła hodować w tej pralni białe myszki i małego słonia, duży by się nie zmieścił, mogła palić fajkę i cygara, mogła te cholerne talerze chować pod łóżkiem albo wyrzucać przez okno, ona zaś miała najdoskonalszą pewność, że kto jak kto, ale ja jej porządków w domu robić nie będę.

Musiało jej dokopać grono najbliższych przyjaciół i znajomych, bo później to nawet sprawdziła. Już po śmierci Thorkilda, kiedy mieszkała w Birker0d, za którymś pobytem zostałam u niej w domu sama, Alicja gdzieś pojechała na kilka dni, może do Lund, może do Malmo, nie pamiętam. Wróciła.

W owym czasie nie życzyła sobie, żeby wchodzić do jej pokoju. Nawet, żeby zaglądać. Nie to nie, jej sprawa, łatwo można było domyślić się, że robi tam swój osobisty bałagan, którego nie ma ochoty nikomu pokazywać, ale mnie jej bałagan nigdy nie przeszkadzał i mogła robić dowolny. Sama przy odrobinie wysiłku umiałabym zrobić taki sam i też nie chciałabym, żeby mi się ktoś wtrącał.

Zaraz po jej powrocie wynikło z rozmowy coś takiego... może jej coś zginęło...? Czegoś nie mogła znaleźć...? Zgubiła w swoim pokoju...? Wyskoczyła jakaś kwestia otwartego okna...? Nie pamiętam.

...że powiedziałam:

- Nie wiem. Ja do twojego pokoju nie wchodziłam. Nie życzyłaś sobie, więc nawet nie otwierałam drzwi.

- Wiem - odparła na to Alicja. Zaciekawiłam się.

- Skąd wiesz?

-  Zabezpieczyłam się. Wiem, czy ktoś otwierał drzwi i wchodził do mojego pokoju.

Nawet się nie poczułam urażona, raczej ogarnęło mnie politowanie.

- Ty kretynko, a myślisz, że bez twoich zabezpieczeń ja bym weszła?

-  Nie - wyznała Alicja tonem możliwe że odrobinę przepraszającym, niepotrzebnie zresztą. - Teraz już na pewno wiem, że ty nie. Ale to nie było przeciwko tobie, tylko ogólnie.

Chciała żyć po swojemu. Nienawidziła przymusu i ograniczeń. Wyjechała z upiornego i nieludzkiego ustroju nie po to, żeby opływać w dostatki, tylko po to, żeby czuć się człowiekiem. Wolnym. Swobodnym. Decydującym o sobie. Całkowicie samodzielnym. Istniejącym w ustroju ustabilizowanym, uczciwym, rzetelnym, szanującym jednostkę ludzką, bez łgarstwa, obłudy, fałszu i gniotu psychicznego. Nienawidziła łgarstwa i krętactwa. Nienawidziła uzależnienia.

- Wiesz, gdzie ja mam zarobki? - powiedziała do mnie w jakimś momencie, nie pamiętam w jakim, więc nawet za ton nie mogę gwarantować. Wzgardliwy? Wzburzony? Pełen politowania...? - Mogę tu mieszkać pod mostem i żreć obierki od kartofli, bo nikt mnie nie oszukuje. I nikt mną nie rządzi. A pieniądze mam gdzieś.

Była opanowana pod każdym względem w stopniu godnym podziwu, to ode mnie nauczyła się od czasu do czasu robić awantury i ze zdumieniem stwierdziła ich skuteczność, co mi wyznała jeszcze w BLOK-u, zresztą chichocząc, bardzo rozśmieszona. Nigdy natomiast nie ujawniała własnego stanu ducha, i nie ujawniłaby nawet, gdyby przed nią widniały stopnie szafotu. Nigdy nie wylała przy ludziach ani jednej łzy. Szczytowy stres i maksymalne zdenerwowanie mogły się w niej objawiać wyłącznie tym, że była trochę zła i miała nieco mniej cierpliwości. I tyle, nic więcej.

Tak się złożyło, że byłam u niej, kiedy miała drugą operację polipa piersi, a w jakiś czas później operację drugiego oka. Niepewna rodzaju polipa, okaże się nowotworem złośliwym czy nie, nie ujawniła żadnego zdenerwowania, o możliwości napomykała spokojnie i nie z własnej inicjatywy, z reguły ktoś inny bąkał jakieś głupoty, egzystencja toczyła się normalnie, jakby szła wycinać odciski. Zero emocji. Potem, długo potem, zdecydowała się na tę okulistykę. Pierwsze oko przeszło bezboleśnie, drugie się paskudziło. Nie znam osoby, która w podobnej sytuacji potrafiłaby usunąć siebie, swoje zagrożenie wzroku, swój ból, dyskomfort, uciążliwości leczenia, na tak daleki margines. Złożyło nam się wspaniale, ona miała oko, a ja złamane żebro, odszczepione w dodatku, nie pozwalało mi oddychać, wściekle kłuło, dwie inwalidki. Chyba znosiłam swoje żebro gorzej niż ona swoje oko, ale, mimo wszystko, żebro, niech je piorun strzeli, nie zmniejszyło mojego podziwu dla niej.

Miała w sobie coś, co dla wielu ludzi stanowiło rodzaj azylu psychicznego i materialnego. Miała chęć... a może nawet przymus...? przychodzenia z pomocą. Jej pierwszym, niekiedy zgoła idiotycznym odruchem było: dopomóc w kłopotach, wysłać pieniądze, dać wikt i opierunek, zaprosić do siebie. Co najmniej w połowie wypadków wychodziła na tym jak Zabłocki na mydle, Maja Rutkowska, zwierzę z pralni, pasożyt, mamusia Marioli, Pawełek, psychopata, Kacper z żoną, wymieniam tylko tych, których znałam, innych już dokładnie nie pamiętam, o, Agata, słyszałam o wielu. Waliłam się pięścią w czoło, kiedy Alicja mi o nich opowiadała. Do końca życia pod tym względem była niepoprawna. Niereformowalna.

Przy całej swojej tolerancji, niektórych cech ludzkich nie trawiła, a niektórych nie pojmowała.

Nie trawiła skłonności do histerii, a nawet nieopanowania, znerwicowania. Przesady w uczuciach, nawet uzasadnionej. Pojęłam to dokładnie i zdołałam sprecyzować sobie słowami, kiedy nam Robert zginął. Mój syn, od ośmiu lat nie widziany. Powtarzam się, wiem, ale nie mogę się powstrzymać, może ktoś nie czytał. Wiedziałyśmy, o której godzinie wylatuje z Paryża, o której ląduje w Kopenhadze, obie znałyśmy doskonale drogę z lotniska do Birkered i czas przejazdu, wiedziałyśmy, że ma przyjechać taksówką i ma na to dostateczną ilość pieniędzy, a gdyby nawet nie miał, ja miałam i mogłam zapłacić na miejscu, o czym z kolei on wiedział. Kiedy spóźniał się już godzinę, zaczęłam sprawdzać. Samolot z Paryża wyleciał prawie o czasie, z dziesięciominutowym opóźnieniem, z takim samym opóźnieniem wylądował w Kopenhadze, żadnej katastrofy nie było. Na litość boską, gdzie się podział? W końcu jest to mój syn, wolałabym wiedzieć, co się z nim stało, przez pomyłkę poleciał do Tokio? Był na liście pasażerów, czy nie?

Wszystkie te czynności zresztą wykonywała Alicja ze względu na język. Pod moim wpływem siedziała przy telefonie, wymyślałam kolejne źródła wiedzy, gmerałam w książce telefonicznej, a ona dzwoniła, niechętnie, ale cierpliwie.

Nie miotałam się po całym domu, zrzucając kwiatki i przedmioty martwe, nie rwałam włosów z głowy i nie lałam łez, zwyczajnie zastanawiałam się, jak sprawdzać i do jakiej instytucji dzwonić. Naprawdę dokładnie wiedziałam, jak długo jedzie się z Kopenhagi do Alicji i pojąć nie mogłam, gdzie się cholernik pałęta.

Spóźnił się przeszło dwie i pół godziny, ponieważ z ciekawości, turystycznie, pojechał komunikacją miejską i państwową. Nie przyznał się wcześniej do pomysłu w obawie, że mu zabronię.

No i Alicja później powiedziała:

- Ale muszę przyznać, że prawie wcale nie histeryzowałaś. Tak się zachowałaś, że właściwie można to znieść. Zosia by tu już chyba konwulsji dostała.

Na marginesie: jej Zosia, matka Pawła, nie moja synowa, która tylko dzwoniła z Paryża z grzecznym pytaniem, czy Robert już dojechał i równie grzecznym komunikatem, że obie z Moniką nie pójdą spać, dopóki on się nie znajdzie.

Co tu ukrywać, Alicja miała rację. Cokolwiek się stało, głupie krzyki, głupie gesty, głupie szlochy i omdlenia w najmniejszej mierze nie pomogą. Jeśli już cokolwiek robić, to po zastanowieniu uzyskiwać informacje z właściwych źródeł i cześć. Stres wypchnąć z siebie jakimś innym sposobem. Między nami mówiąc, po moim mężu i dzieciach miałam w tym dużą wprawę.

Jej poglądy na tego rodzaju emocje wynikały z tego, że nie rozróżniała stosunku uczuciowego do osób bliskich i obcych. Dla niej istniała SPRAWIEDLIWOŚĆ.

Być może, wpłynął na to fakt, że nie miała własnych dzieci, a Thorkild zbyt krótko żył, żeby wejść tym przekonaniom w paradę. Nie pojedzie się na Sybir za znajomym człowiekiem, pojedzie się za ukochanym mężem, co wielokrotnie udowodniła historia. Sentymentalizmu Alicja również nie znosiła, ale za Thorkildem kto wie...? Nie było okazji. Może jej się tylko wydawało, że wszyscy ludzie w obliczu jej uczuć są równi?

Zdarza się, że ktoś z przyjaciół jest człowiekowi bliższy niż własna rodzina. Zdarza się, że człowiek myli się w ocenie siebie samego. Też się o to kłóciłyśmy, z tym, że na spokojnie, bez ognia, za to z uporem. Trwałam na stanowisku, że raczej dam swojemu dziecku, które na to nie zasługuje, niż komuś obcemu, kto potrzebuje i zasłużył, ale co z tego, dziecko mi bliższe. Alicja była przeciwnego zdania, obcy, nie obcy, potrzebuje bardziej, zatem elementarna sprawiedliwość wymaga, żeby dać jemu, a dziecko niech się wypcha.

Wychowana w duchu egoizmu i egocentryzmu, od Alicji nauczyłam się myśleć o innych ludziach. Znałyśmy się czterdzieści pięć lat, przez ten czas nawet do skończonego kretyna coś by dotarło. W całym swoim niesłusznie potępianym bałaganie Alicja przechowywała rzeczy dla niej kompletnie bezwartościowe, ale innym mogące się przydać. Nie byłam jedyną osobą, która dostała przedmiot, dla siebie zgoła bezcenny, motki czerwonej wełny na kilimy.

- A widzisz - wytknęła mi wtedy. - Na co ci to i na co ci to, głupie gadanie, mnie na nic, ale komuś innemu potrzebne. Ustawicznie ktoś przyjeżdża i wzdycha, że na pewno nie mam takiego małego wichajstra, bo mu wyleciał i szlag trafia okulary, lornetkę, aparat fotograficzny czy cokolwiek innego. A ja właśnie mam wichajster, proszę bardzo. To dlaczego mam wyrzucać?

Zdaje się, że spytałam ją ze szczerym zainteresowaniem, czy przypadkiem nie ma sztucznej szczęki, pamiętna tego, że mój ojciec trzymał w szufladzie biurka cztery sztuczne szczęki.

-  Może by się i znalazła - odparła Alicja. - Tylko nie wiem, czy byłaby dopasowana. Potrzebna ci?

Nie była mi potrzebna, ale myśl o tych innych, którym coś może się przydać, zrozumiałam. Szacunek dla innych ludzi, uwzględnianie potrzeb innych ludzi, drobiazg bodaj, ale dla innych użyteczny. To od niej się tego nauczyłam, chociaż do końca jej życia byłam zdania, że ona idzie w tym za daleko. Daje więcej, niż ją na to stać. Mnie też dała więcej niż ją było stać i dlatego później, nie od razu, z czasem, wszelkimi siłami, subtelnie i podstępnie starałam się jej to rekompensować tak, żeby nie zauważyła. Nie zauważyła z pewnością, gdyby zauważyła, dałaby mi po mordzie i wyrzuciła na zbity pysk ze swojego domu.

O, nic wielkiego, wielkie by dostrzegła. Karmiła swoich gości, no to przecież, na litość boską, po tym wszystkim co powyżej, nie mnie! Robiłam zakupy dla siebie, bo tak mi się podobało, co uwzględniała, chcę w Danii żreć ruski czarny kawior, proszę bardzo, wolno mi... na marginesie: nie upadłam na głowę do tego stopnia, żeby w Danii żreć ruski kawior... ale jakieś inne rzeczy, krewetki w sałatce zamiast kupić mrożone, chcę latać do Irmy, do Brugsena, albo do kupca zamiast do Netto, też proszę bardzo, mam prawo do fanaberii, wzruszała ramionami i najwyżej pukała się palcem w czoło. Przy okazji robiłam zakupy i dla niej, na jej życzenie posłusznie przynosiłam potem rachunek, i ten rachunek, chwalić Boga, bardzo szybko ginął. Nigdy nie dała mi szans zapłacić za wodę, za ropę, za światło, ale w codziennym życiu robiłam, co mogłam. Uczciwie mówiąc, mało.

Przyjeżdżałam do niej, kiedy chciałam i kiedy mogłam, rzadko dając jej szansę na wygłoszenie zapraszających słów i zachęcającego pytania:

- Kiedy przyjedziesz?

I zawsze brzmiało to tak, jakby życzyła sobie mojej wizyty. Tymczasem, przyjechawszy, zachowywałam się jak świnia, a przynajmniej starałam się usilnie zachowywać jak świnia.

Brało się to stąd, że obie miałyśmy tę samą cechę, mianowicie we własnym domu chciałyśmy mieć poranek dla siebie. Wstać bez słowa, rozlazłe i powoli, żadnych rozrywek towarzyskich, przyrządzić sobie ulubiony napój, ona kawę, ja herbatę, posiedzieć nad tym napojem, bezmyślnie gapiąc się na świat, bez pośpiechu przystosować się do życia, może nawet coś zrobić, trochę sprzątnąć ze stołu, oczyścić parę popielniczek, powtykać naczynia do zmywarki, niektóre ewentualnie opłukać...

I kompletnie wylatywało mi z głowy, że ona jest u siebie, a ja u niej. Wstawałam wcześniej, żeby osiągnąć swoje, ale Alicja wstawała jeszcze wcześniej w tym samym celu, w rezultacie obie, jak idiotki, zrywałyśmy się bez mała o świcie bez żadnego sensu. Po latach dopiero przyszło mi do głowy, że jej robię koło pióra i gdyby mnie ktoś wywijał uparcie takie numery w moim własnym domu, wygoniłabym go w diabły. Nawet Martusię, rannego ptaszka, przyuczyłam, że o poranku ma być cicha i bezwonna, i wręcz Irenie wychodzić z gościnnego pokoju, dopóki na narobię jakiegoś, rumoru na dole. Alicja znosiła to wszystko bez słowa...

Od lat wszyscy wiedzieli, że Alicja swoje sprawy zaniedbuje skandalicznie, cudze załatwia koncertowo. O swoich zapominała albo jej się nie chciało, dla cudzych miała i czas, i pamięć, i siły. Można było na nią liczyć z zamkniętymi oczami. Jeśli ktoś potrzebował pomocy, leciała z nią z poślizgiem i ze szkodą dla siebie.

Nie pojmowała natomiast ludzkiej głupoty.

Narwała się na tę zwykłą, ludzką głupotę nieprzeliczoną ilość razy. Denerwowało ją to. Nie rozumiała zjawiska. Tłumaczyłam jej, jak sołtys krowie na miedzy, że nie odgadnie, co ten ktoś myślał, bo on po prostu nic nie myślał. Nie docierało do niej. Tłumaczyłam, że inteligencja z głupotą niewiele ma wspólnego, no i co z tego, że Stasia jest inteligentna i ma poczucie humoru, skoro zarazem jest zwyczajnie głupia. Bez skutku. Za każdym razem przy zetknięciu z głupotą była zaskoczona, i za każdym razem ze szkodą dla siebie, moralną i materialną. Wydziwiała nad efektami głupoty jak... bo ja wiem, nad niepalnym węglem, nad ciepłym śniegiem, nad czymś, co jest w ogóle niemożliwe. Nie brała nigdy żadnej poprawki na głupotę, nie zakładała jej a priori, nie przyjmowała do wiadomości. Chyba nie zgadzała się na jej istnienie.

Panowała nad uczuciami na rzecz racjonalizmu. Umiała je okiełznać, ponieważ działał jej umysł. Dawno minęły czasy, kiedy postanowiła uciec z Zenkiem... no dobrze, wedle „Wszystkiego Czerwonego" z Edkiem... źle widzianym przez jej matkę, ponieważ był pijakiem, a przygotowała się do tej ucieczki, zabierając ze sobą jasiek i flachcążki. Czekała na amanta w oknie z bagażem w ręku, amant nie przybył, bo się urżnął i o romantycznych wyskokach zapomniał, opowiadała mi o tym później, a łzy jej ciekły ze śmiechu.

I potrafiła trzeźwo ocenić sytuację i zrezygnować z alkoholika, drwiąc z kretyńskich nadziei „jak się ożeni, to się odmieni", aczkolwiek sentyment do niego został jej na długo. Umiała opanować sentyment, a wszystkie wiemy, jak to łatwo. Cześć jej za to i chwała, a ja jej nawet zazdroszczę.

Tak naprawdę ostatnią miłością jej życia był ogród. Nie jestem pewna, czy nie największą. Wcześniej z przyrodą i roślinami nie miała do czynienia do tego stopnia, że kiedyś, jeszcze w BLOK-u, powiedziała do mnie, nieco, zdaje się, rozdrażniona:

- Od dziesięciu lat nie miałam szans usiąść gołym tyłkiem na mokrej trawie.

Fakt. Mimo że byłam od niej równo dziesięć lat młodsza, o czym zresztą zapominałam kompletnie, Alicja nie miała wieku, tryb życia prowadziłyśmy mniej więcej jednakowy. Pamiętam dzień, kiedy zastanawiałyśmy się co kupić, chleb czy papierosy, na oba elementy brakowało nam pieniędzy. Alicja zdecydowała się na papierosy, ja, niestety, miałam w domu dzieci, kupiłam pół chleba. Trochę to może było symboliczne, ale przerażająco zbliżone do twardej rzeczywistości. Mnie zdarzało się znaleźć w plenerze, głównie przez dzieci, jej nie. Ja wieś i ogród znałam doskonale, ona nie. Do głowy jej nie przychodziło, że mogłaby grzebać w ziemi.

Po śmierci Thorkilda w ciągu dwunastu lat z owych gór ziemi po wykopach zrobiła arcydzieło. Zainteresowała się, zaciekawiła, zdobyła wiedzę, miała szczęśliwą rękę, zaczęła beznadziejnie, nietaktownie wytknęłam jej, że wysokich roślin nie sadzi się na froncie, bo zasłaniają całą resztę, prychnęła na mnie, ale od następnego roku wysokich roślin na froncie nie było. Duńska prasa przyjeżdżała robić zdjęcia ogrodu Alicji. Rozumiem, że akantus długolistny był jej dostępny, ale skąd, na litość boską, wzięła imbir trujący? Tę malutką kępeczkę u siebie mam od niej, a szukałam go po całej Europie, różne ośrodki ogrodnicze w życiu o nim nie słyszały, chociaż operowałam wszystkimi językami, dostępnymi w słownikach, z łaciną na czele! Chodzę koło niego jak koło śmierdzącego jajka, chronię przed kotami, podsypuję ziemią kompostową, no i co z tego, u Alicji rósł pięć razy lepiej. A może dziesięć.

Kochała swój ogród. Własnoręcznie odwaliła w nim wielką robotę i dopiero ostatnio zaczynam ją dobrze rozumieć. W taczkach leżała roślina do posadzenia, na ogrodowym stole leżała gałązka z nasionami, Alicja patrzyła na to, siedząc w kuchni i mówiła, co trzeba zrobić. Dziwiłam się, że tylko mówi, a nie robi, przecież to proste, wziąć łopatę, podjechać taczkami, wetknąć roślinę w ziemię... Postępuję dokładnie tak samo, patrzę przez okno, myślę, że ten patyk trzeba uciąć i na myśleniu się kończy.

Prawdę mówiąc, złapałam się na tym nagle. Rany boskie, robię to samo co Alicja, o, nie! Podniosło mnie, możliwe, że z lekkim wysiłkiem, znalazłam sekator, ucięłam patyk, zajęło mi dwie minuty.

W ostatnich latach po prostu nie miała już siły. Ogród rozrastał się w dżunglę, ale jak piękną dżunglę! Kwitło jej wszystko, kaktusy, juki, krzewy, ten imbir cholerny, poziomki owocowały, pnąca róża przerosła jabłoń...!

A propos jabłoń.

Przyjechałam do niej w sierpniu, tuż przedtem skądś wróciła, nie pamiętam skąd, może z Norwegii, może z Islandii. Zaraz po moim przyjeździe powiedziała, chichocząc:

- Coś ci jutro pokażę.

- Dlaczego jutro? - zainteresowałam się. - Dlaczego nie dziś?

- Bo ciemno.

Pokazała nazajutrz, zresztą nie było nawet potrzeby pokazywania, rzucało się w oczy. Tuż przy tarasie wielka góra białego kwiecia na ogromnej, starej jabłoni. Zdumiałam się.

- Rany boskie, a to co?

-  No więc właśnie. W pierwszej chwili, powiem ci szczerze, zastanowiłam się czy jestem normalna, może mam halucynacje, może pomyliłam pory roku, może urżnęłam się trwale albo co, nie było mowy o żadnych anomaliach przyrodniczych, a u mnie jabłoń kwitnie w sierpniu. Na wszelki wypadek zrobiłam temu zdjęcie, a potem poszłam popatrzeć z bliska. Popatrz z bliska.

Popatrzyłam nie tyle z bliska, ile uważniej. Całą wielką jabłoń obrosła pnąca róża o dość drobnych białych kwiatach i wyglądało to zupełnie tak, jakby kwitło drzewo. Tak rozszalałej pnącej róży nie widziałam nigdy w życiu, zwieszała się z górnych gałęzi!

Nawet zielsko było śliczne, zabraniała pielić racjonalnie, wolno było wyrywać tylko perz i mlecze. Zaczynam u siebie mieć to samo, z tym, że mniej piękne i u mnie do wyrywania dochodzą jeszcze rdesty.

Przetrzymała nawet racjonalną działalność Stasi, o której już napomknęłam w podpisie pod zdjęciem, jeden raz zresztą, bo Stasia zabroniła mi pisać o niej dopóki żyje, ale nie żyje już dawno. Cudo, opiekuńcza, złote serce, po śmierci Thorkilda cackała się z Alicją jak ze śmierdzącym jajkiem, ale na ogrodnictwie się znała i miała, niestety, swoje ustabilizowane poglądy. Ukradkiem usiłowała wprowadzać je w życie, grządki warzywne to mięta i pryszcz, gorzej, że wyrwała różę szlachetną, świeżutko przez Alicję zaszczepioną na dziczce, no bo dziczki się wyrywa. A Alicja je szczepiła ze skutkiem znakomitym. Tyle że rzadko, bo jest to straszliwa, zegarmistrzowska robota, której sama w życiu bym się nie podjęła. Alicja lubiła dłubaninę, sprawdziła, że się przyjmuje, niestety, drugą czy trzecią kolejną Stasia jej usunęła.

No i proszę, nie zabiła jej. Złego słowa nie powiedziała, chociaż o mało jej szlag nie trafił.

I ciągle miała nadzieję, że kiedyś zdoła wszystko zrobić, uporządkować, wyrwać, zasadzić, opanować orgię roślinną. Wciąż jeszcze coś robiła, odrobinę ledwo, ale jednak, a tulipany kwitły jej na wiosnę same z siebie. Nadzieja trzymała ją przy życiu.

To samo było w domu. Ile się nasłuchałam u niej o konieczności umycia okien, ludzkie pojęcie przechodzi. No owszem, zgadza się, do okien nie było dostępu, kwiaty znajdowały się także w domu, cały wał dracen, asparagusów, bluszczu, kaktusów, paproci, miała Królową Nocy, która kwitła, storczyki, także kwitnące, nie wiem co tam jeszcze szalało, ale wszystko to tworzyło klimat, urok, stanowiło o wdzięku pomieszczenia. Że pod tym leżały wielkie kupy papierów...? No i cóż takiego, papiery rzecz ludzka, może i byłam zdania, że części tego należałoby się pozbyć, ale Alicja ciągle miała nadzieję, że przed wyrzuceniem przejrzy, sprawdzi, wykorzysta...

W ostatnich latach żyła nadzieją, że jeszcze da radę.

Też żyję nadzieją, że jeszcze dam radę, rozumiem ją zatem doskonale...

Miała wady, kto mówi, że nie? Obiektywnie biorąc, była pamiętliwa, mogła wypominać coś komuś długie lata, żadna przyjemność dla tego kogoś. Nie udawała zainteresowania nawet z grzeczności, jeśli jej coś nie obchodziło, a temat ciągnął się zbyt długo, nie słuchała co się do niej mówi, spokojnie myślała o czymś innym i było to wyraźnie widoczne. Powiedziała do mnie kiedyś:

- Nareszcie żyję w zgodzie ze sobą.

Nie powinno się tego zaliczać do wad, w końcu był to wynik bezkompromisowej uczciwości i do życia po swojemu miała pełne prawo, ale jakże uciążliwe dla innych! Odbierane niekiedy jako obraźliwe, jako przejaw lekceważenia, jako świadomie wyrządzana przykrość, jako, krótko mówiąc, wada. Bałaganiarstwo, wielkie mecyje, dla kogo wada, dla kogo nie. W jej szaleństwie istniała metoda, zostawiała sobie rzeczy, z którymi zamierzała później coś zrobić, nie miała kiedy, nie nadążała, upiorne kupy i pudła zawierały w sobie określoną treść, jej znaną, czekającą na zużytkowanie. Było coraz górze) i przypuszczam, że stopniowo traciła siły, do czego może nawet przed samą sobą nie chciała się przyznać. Wciąż zamierzała wysiać tę cholerną ostróżkę z pudła po telewizorze, przejrzeć prospekty, uporządkować dokumenty, oczyścić i posegregować cebulki, podsypać nawóz, przyciąć krzewy, ułożyć zdjęcia... I wszystko jej wchodziło w paradę, ceramika, podróże, goście, nadmiar zainteresowań i własna cecha: nieumiejętność porządkowania.

Bo to też trzeba umieć. I lubić. Nie umiem i nie lubię tak samo jak ona i dlatego dziś już rozumiem ją dokładnie.

Roztargnienie. Brak dyscypliny myśli. Umiała się na nią zdobyć w razie potrzeby, oczywiście, ale z tak wielkim wysiłkiem, że już nie chciała. Puściła myśl luzem i w dwie sekundy zapominała, co trzyma w ręku i gdzie to zamierza położyć, kładła byle gdzie, bo już myślała o czymś innym, po prostu pozwoliła sobie na taki luksus. Rezultaty wszyscy widzieli, wyszła z tego zatem potężna wada.

Pewnie, że bywała nieznośna i denerwująca. Nie wysilała pamięci, potrafiła zapominać i mylić wydarzenia i osoby, ale widać było, że wypycha z siebie irytację i nie zważa do kogo. Obsobaczyła mnie za Dagmar, za Krystynę, oburzyłam się wtedy, teraz widzę, że niepotrzebnie. Uparta była jak kozioł w kapuście i nie cierpiała przyznawać się do pomyłki, z wiekiem coraz bardziej, wysiadały jej siły i zdrowie, a wyglądało to na pogorszenie charakteru.

Chciała więcej niż mogła. Nie osiągała już tego, na czym jej zależało, więc tym bardziej w nosie miała to, co nie interesowało jej nigdy. Dawno powinna była mieć wysoce tolerancyjną, utalentowaną sprzątaczkę, ale pieniądze wolała wydawać na wikt i opierunek dla kolejnych gości, bezdomnych, zabłąkanych, pechowych i głupkowatych. Może potrzebna jej była świadomość, że stać ją jeszcze na pomoc tym różnym, którym jest gorzej, a może widziała w tym rodzaj rozrywki?

Po ostatnim powrocie z Polski jeszcze się jakoś trzymała, chociaż już nie bardzo mogła i nie powinna być sama. Wpadła w depresję, kiedy odstawili jej polskie lekarstwa, wyjątkowo dobrze dobrane, ogłupili ją jakimś innym leczeniem depresji, dodatkowo dogodził jej okres odwodnienia, wyciągnęli ją z tego, ale do lepszego stanu już w pełni nie wróciła...

Tak prawdę mówiąc, nikt z nas nigdy nie zrozumiał duńskiej medycyny. Po jaką cholerę zmienili jej te leki? Bo z Polski? Ustrój komunistyczny już upadł, więc o co im chodziło? Inna rzecz, że duńskie metody kuracji od dawna budziły moją nieufność, jadąc tam już po raz drugi do pracy, zrobiłam w Polsce wszelkie możliwe badania wątroby, ponieważ rozmaite objawy napełniały mnie obawami, że co najmniej mam raka, wiedziałam zaś, że u nich wątrobę leczy się za pomocą kieliszka koniaku na czczo. Jakoś mi się to nie podobało. Badania wykazały, że jestem zdrowa jak bydlę, nic mi nie jest, a straszne doznania są wynikiem wyłącznie nerwicy, dzięki czemu przeszło mi jak ręką odjął.

Wyciągnięcie Alicji z najgorszego było zasługą naszej Małgosi, mojej siostrzenicy. Pojechała do niej już po kilku dniach, odwaliła całą pielęgniarską robotę, ustawiła Alicję do pionu, ale, niestety, po trzech miesiącach musiała wrócić do Polski, bo takie były wtedy przepisy. Po kolejnych trzech miesiącach pojechała ponownie i wtedy właśnie, wręcz w ostatniej chwili, odpracowała to idiotyczne odwodnienie, znów przywracając jej odrobinę zdrowia, od doskonałości raczej daleką.

Tyle że umysł Alicji na nowo zaczął normalnie funkcjonować, słabość fizyczna, brak sił, to było to, co utrudniało kontakt z otoczeniem. Mówiła z sensem, ale okropnie wolno i po kilku zdaniach już się męczyła.

Wtedy zaczęła rezygnować z walki o zdrowie.

Z tym że było to już pod koniec jej życia, bo wcześniej jadała jeszcze przy stole, wychodziła na spacer, a nawet do sklepu, nie sama rzecz jasna, tylko z aktualną opiekunką. Prosperowała coraz słabiej, ale jednak jak człowiek i przez telefon udzielała mi nawet rad ogrodniczych.

Ostatecznie wykończyły ją te, pożal się Boże, porządki, których zażądały pielęgniarki i sprzątaczka. Owszem, zgadzam się, utrzymanie jakiej takiej czystości w tej straszliwej graciarni było niemożliwe, ale konflikt zaistniał. Pisałam o dewastacji domu i ogrodu, kiedy Alicja jeszcze żyła, ale znów się nie pohamuję, powtórzę.

Kto dokładnie ten porządek zrobił, nie wiem na pewno. Podejrzenia Alicji padły na Elżbietę, którą odsądziła od czci i wiary. Powiedziała do mnie z niezwykłą, jak na brak sił, zaciętością:

- Nigdy więcej ona nie wejdzie do mojego domu.

Z czego można było z łatwością wywnioskować, że porządek jej się nie spodobał.

Ponadto w grę wchodziły, oprócz Elżbiety, Małgosia francuska, Ania duńska i Ania polska. Elżbieta zaprzysięgła się z oburzeniem, że ona nie, w co w pełni wierzę, wyrzuciła tylko z szafki kuchennej zaskorupiałe na kamień resztki jakichś substancji, niegdyś jadalnych, w słoiczkach i puszkach. Owszem, zgadza się, w mojej obecności usuwała nieodgadnione, skamieniałe i zapleśniałe szczątki, wśród nich zaś kawę, czekoladę, jakieś sago czy soję, nie wiem co jeszcze, ale wszystko nie do użytku. Nawet ja wyrzuciłabym u siebie takie rzeczy bez paraliżu ręki, a to z pewnością o czymś świadczy. Osobiście wywaliłam Alicji do śmieci zamrożony bób nasienny, nie nadający się w żaden sposób ani do siania, ani do spożycia, ani na kompost, co mi zresztą zdążyła wytknąć z jadowitym wyrzutem. Niech mi się nie wydaje, że ona nie widziała.

Uważam, że bób nie stwarzał naprawdę żadnych nadziei.

Za kolejnym przyjazdem ujrzałam ten przeraźliwy porządek i ścisnęło mnie wszędzie. No dobrze, niechby poszła w cholerę część. Odebrać Alicji nadzieję, że jeszcze raz przejrzy zachowane prospekty, reklamy, informacje ogrodnicze, gazety, zawiadomienia bankowe, niektóre listy, karty pocztowe, życzenia, zdjęcia, jakoś by to zniosła, chociaż boleśnie, ale odebrać jej wszystko...? Skoro nawet nie wiedziała, co tam się dokładnie znajduje...?

Jak mam jej nie rozumieć, skoro mój dziadek był filatelistą i w najwcześniejszym dzieciństwie zetknęłam się ze znaczkami. Niektóre wolno mi było odklejać, przy niektórych natomiast nie wolno było nawet oddychać. Wszy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin