Chmielewska Joanna - Przygody Joanny 17 Dwie głowy i jedna noga.txt

(403 KB) Pobierz
Joanna Chmielewska
Przygody Joanny 17 Dwie głowy i jedna noga
1996

Jechałam na spotkanie z mężczyznš życia.
Istniał taki. Przez długi czas nie zdawałam sobie sprawy, ile dla mnie znaczył i czym był, wyszło to na jaw jako stopniowo. Może skokami. Ugruntowało się wreszcie i teraz jechałam na to spotkanie w pełni wiadoma stanu własnych uczuć i kategorycznie zdecydowana ukryć z nich przed nim, ile tylko zdołam.
Nie widzielimy się dwadziecia lat...
Rozdzieliła nas kiedy siła wyższa, złożona z nieporozumień, komplikacji życiowych, gniotu ustrojowego, ludzkich krętactw i rozmaitych innych przymusów. Stracilimy się z oczu. Nadzieja, że jeszcze kiedy go zobaczę, trzymała się mnie wyłšcznie siłš uporu. Wyobrażałam to sobie nawet, idę po paryskiej ulicy, niepojętym cudem wcišż młoda, jeszcze większym cudem piękna, słoneczko wieci, on idzie z przeciwka...
Może ić za mnš ostatecznie. Wpatrywać się w moje nogi i dostrzegać w nich co znajomego. Nie będę się czepiać drobiazgów.
Odnalazł mnie znienacka po tych dwudziestu latach zupełnym przypadkiem a może nawet włanie prawie cudem, i kiedy odezwał się nagle w telefonie, nie miałam najmniejszych wštpliwoci, że to on, chociaż własnym uszom było mi trudno uwierzyć. Minione dwadziecia lat zniknęło od razu, przestało się liczyć, przestało istnieć, tak jakbymy ostatnio rozmawiali w zeszłym tygodniu albo nawet przedwczoraj. Wrócił mi niejako z czasu i przestrzeni.
A teraz jechałam na spotkanie z nim, konkretne i umówione, głęboko przejęta, szczęliwa, odrobinę, niespokojna i niepewna, co też ujrzy we mnie po tych dwudziestu latach, odrobinę może także zbuntowana, bo wydawało mi się, że temu zerwaniu kontaktów on zawinił bardziej. Siła wyższa głównie, przeznaczenie, ale on też. Cholera. Wszystko zrozumieć, to wszystko przebaczyć, rozumiałam go w gruncie rzeczy doskonale, udział w igraszkach przeznaczenia przebaczyłam mu już dawno, nie zdecydowałam się jeszcze tylko, co ujawnić, to przebaczenie czy bunt. O żadnym z moich doznań nie wiedział, mogłam przydeptać i jedno, i drugie...
Ogólnie nastawiona byłam na szerszy zakres turystyki, Paryż Paryżem, zawsze lubiłam Paryż, ale w planach miałam dalszš drogę. Więcej na zachód, więcej na południe, tydzień w Paryżu, a gdzie tam dalej, nie daruję sobie, też pojadę. Jako mi te zamiary ratowały honor, chociaż w odniesieniu do niego takie głupstwa, jak honor i ambicja nigdy nie miały znaczenia. Poza wszystkim, istniała między nami chyba także przyjań.
Jaki poziom jednakże należało zachować...
W gruncie rzeczy jechałam na to spotkanie dokładnie tak samo, jak kiedy biegłam tam, gdzie na mnie czekał...

* * *
Co mi strzeliło do głowy, żeby wybrać drogę przez Łód, Bóg jeden raczy wiedzieć. Był to pomysł idealnie kretyński, granicę bowiem zamierzałam przekroczyć w Zgorzelcu, wiadomo za, że do Wrocławia najlepiej jedzie się przez Rawę Mazowieckš i Piotrków Trybunalski, potem na Bełchatów i tak dalej. Łodzi nie lubiłam nigdy, wyjazd z Warszawy na Błonie zawsze był okropny, dalsza droga w ogóle, gdzie w tym sens, gdzie logika? Złe jakie zaćmiło mi umysł.
Gdybym miała bodaj cień przeczucia...
Oczywicie na szosie panował dziki tłok, TIR-y jeden za drugim. Pamiętna licznych własnych błędów, bardzo pilnowałam w Łowiczu drogowskazów na Łód, żadnych interesów nie majšc w Poznaniu. Ani nawet w Koninie. A zdarzyło mi się już kiedy przeoczyć skręt do Płocka i zawracać prawie spod Gdańska, zapomnieć o zjedzie na Roskilde i wršbać się niepotrzebnie w centrum Kopenhagi, z Lubeki wybrać kierunek na Hannower zamiast na Berlin, z Tomaszowa Mazowieckiego beztrosko ruszyć do Łodzi, podczas gdy moim prawdziwym celem było Opoczno... Zarówno w obcych krajach, jak i we własnym robiłam dziwne sztuki, błšdzšc, gdzie tylko się dało. pieszyło mi się teraz, ponieważ wyjechałam doć póno, a przed zmrokiem chciałam zdšżyć do Bolesławca.
Deszcz padał niekonsekwentnie. To lało, to mżyło, bryzg spod cudzych kół zamazywał mi szyby bez przerwy. Wyprzedzałam te wszystkie TIR-y po kolei wyłšcznie dzięki temu, że mój samochód miał zryw. Zdšżyłam już sobie uwiadomić, co robię i jak głupio jadę, ale nie, zawracałam, trudno, przepadło, jako się chyba przekopię przez metropolię. Łód do jazdy koszmarna, ale przez Zgierz i Konstantynów może być jeszcze gorzej.
No i oczywicie pod samš Łodziš był wypadek. Prawie widziałam go z daleka, dwa samochody osobowe i ciężarówka, jezdnia zatarasowana gruntownie. Zatrzymałam się, ludzie już się miotali dookoła, przede mnš ugrzęzły trzy wozy, kierowcy wyskoczyli, ofiar było dużo. Na poboczu, blisko mnie, leżała kobieta w rednim wieku, jakby wyrzucona siłš uderzenia. Nie leżała, pełzła. Usiłowała się czołgać, zapewne w szoku, wyskoczyłam również, dopadłam jej, chcšc to czołganie pohamować, wydawało mi się, że jej zaszkodzi. Kto tam wykrzykiwał co o telefonie, pogotowiu i policji, kto niepotrzebnie oblewał kłębowisko pojazdów pianš z ganicy.
Razem z facetkš znajdowałam się o ładne kilkanacie metrów od tej góry żelastwa. Nikt jako nie zwracał na nas uwagi, bo wszyscy gromadzili się przy głównej kupie złomu.
 Niech pani leży spokojnie  poprosiłam nerwowo i przytrzymałam jš za ramię.  Zaraz przyjedzie karetka, niech pani nie robi tych wysiłków, tam nic nie wybuchnie.
Szoku doznała z pewnociš, bo spojrzenie, jakie na mnie zwróciła, było półprzytomne, ale znieruchomiała. Skoczyłam do samochodu po jakš płachtę, żeby jej podłożyć. Żadnej płachty nie znalazłam, jedyne, co mogłam zużyć, to dmuchany materac, oczywicie bez powietrza, złożony w kostkę i tkwišcy pod fotelem. Woziłam go tylko dlatego, że cišgle zapominałam zabrać go do domu, pomylałam, że teraz się przyda. Wróciłam do niej, spróbowałam jej podesłać, chociaż pod głowę i twarz. Poruszyła się, odwróciła, popatrzyła jakby nieco przytomniej.
 Uciekaj!  wychrypiała z jękiem.  Uciekaj! To ja jestem... Helena...
Umilkła, zamknęła oczy, opadła bezwładnie. Uznałam, że majaczy, i zdenerwowałam się własnš bezradnociš, nie potrafiłam jej pomóc. Nadbiegajšce z oddali wycie syreny przyniosło mi niewymownš ulgę.
Nie zamierzałam wplštywać się w ten cały interes, pieszyło mi się. Jako wiadek byłam do niczego, nie widziałam samego wypadku. Zostawiłam nieprzytomnš kobietę, na materacu położyłam krzyżyk, nie utopię się przez jeden głupi materac, w dodatku niewygodny, bo dwuczęciowy, niech go diabli wezmš. Wróciłam do samochodu. Policja błyskawicznie zaczynała robić porzšdek, zatrzymali ruch w przeciwnš stronę i niepotrzebne pojazdy przepuszczali bokiem, sprawnie im to szło, ruszyłam już po paru minutach. Deszcz włanie przestał padać. Przepychajšc się powoli przez zwałowisko, odkręciłam szybę, żeby słyszeć, co mówiš, i zahaczyłam palcami o cały plik papierów w kieszeni na drzwiczkach. Mglicie mignęło mi pytanie, skšd mam tyle makulatury, przypomniałam sobie, prawda, w ostatniej chwili, wychodzšc z domu, wyjęłam ze skrzynki zaległš korespondencję z dwóch dni i zabrałam ze sobš w celu przeczytania po drodze. Dotychczas nie było okazji.
Musiałam się tym wypadkiem przejšć bardziej, niż sšdziłam, bo nie chciał mi wyjć z głowy. Przed oczami wcišż miałam czołgajšcš się babę, połamana chyba nie była, bo działały jej ręce i nogi, podrapana owszem, umazana błotem i krwiš, na twarzy miała pręgę przez skroń i cały policzek, jednš brew rozbitš, ale robiło to wrażenie uszkodzeń powierzchownych. A że zemdlała...? Każdy by zemdlał. Chyba że jej co pękło w rodku, może ledziona albo wštroba, no nie, przy wštrobie nie próbowałaby się czołgać. I głos wyszedł z niej łatwo, tyle że zachrypnięty...
Teraz dopiero, dobre parę kilometrów za katastrofš, dotarła do mnie treć jej chrypienia. Kazała mi uciekać. Dlaczego, do licha, miałam uciekać? Dlatego, że jej na imię Helena? A, może miała jaki uraz, skoro katastrofa, musi co wybuchnšć, ršbnie benzyna i wszystko się spali, może dlatego się czołgała, odsunšć się jak najszybciej na bezpiecznš odległoć...
Zaraz, a dlaczego ona właciwie leżała w tym miejscu? W cišgu kilkunastu sekund zdšżyła przepełznšć taki kawał? Tam gruchnęło potężnie, załóżmy, że szczęliwie nie miała pasa, wyrzuciło jš w momencie uderzenia, bardzo pięknie, ale co potem? Poleciała wielkim łukiem, gdzie, do tyłu? Do przodu albo w bok, to owszem, samochody wykonały zderzenie czołowe, zastopowały się wzajemnie w sekundę, gdyby jechała w szoferce ciężarówki mogła tam polecieć, ale przecież nie na tę stronę! Na przeciwnš! Nie ma tak, żeby cokolwiek, wyrzucone siłš uderzenia, leciało drogš okrężnš, zataczajšc łuk odwrotny do kierunku impetu!
Skšd ta facetka wzięła się w tym miejscu...?
Postanowiłam natychmiast po powrocie specjalnie udać się do Łodzi i poprosić gliny o wyjanienie zagadki. Intrygowała mnie. Jakie prawa fizyki w końcu istniejš, nie może ich nagle zmienić kraksa samochodowa!
Łód, jako taka, wybiła mi wreszcie ten wypadek z głowy. Przedarłam się przez niš w pocie czoła. Udało mi się nie pojechać ani do Kalisza, ani do Katowic i wreszcie odetchnęłam lżej na autostradzie za Wrocławiem. Zjazdu na Zgorzelec nie przeoczyłam i dotarłam do Bolesławca przed zachodem słońca.
Deszcz popadywał z przerwami, w Bolesławcu akurat zrobił antrakt, ale z uwagš sprawdziłam, czy pompy na stacji benzynowej znajdujš się pod dachem. Rychło w czas. Tam, przy katastrofie, kotłujšc się z ofiarš i materacem, zapomniałam o deszczu, nie była to ulewa, raczej mżawka, która się włanie kończyła, zmokłam zaledwie trochę, moje potrzeby jednakże szlag trafił i diabli wzięli. Zależało mi na uczesaniu, postarałam się o nie specjalnie tuż przed wyjazdem, parę dni powinno było wytrzymać, tyle że na sucho. Wszelka wilgoć niweczyła je radykalnie. A jechałam wszak, do licha, na spotkanie z mężczyznš życia...
W hotelu, głęboko zatroskana, obejrzałam się w lustrze i postanowiłam zakręcić włosy. Z postanowienia nic nie wyszł...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin