Cherryh Carolyn Janice - Era zbliżenia 01 Region Węża.rtf

(1696 KB) Pobierz
Region W??a 01

               

               

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

C. J. Cherry

               

Region węża

               

 

                przełożył Piotr W. Cholewa

 

               


                KSIĘGA PIERWSZA

 

               

              Jeśli gdziekolwiek na świecie można być dzieckiem w  Rodzinie, to z  pewnością w  Kethiuy na Cerdinie. Niewielu przybywało tu obcych, niewiele było bezpośrednich zagrożeń. Posiadłość leżała w  pobliżu miasta i  Dawnego Hallu Alfy, lecz wzgórza i  zajęcia mieszkańców pozwalały na izolację od polityki Rodziny. Były tam pola i  jezioro, sad świecodrzew wyrastających niby pierzaste iglice między czternastoma kopułami; wokół doliny wznosiły się kopce. Wszyscy majat kontaktujący się z  Ludźmi robili to za pośrednictwem Kethiuy, oddzielającego poszczególne kopce i  utrzymującego pokój dzięki specyficznemu talentowi Meth-marenów, septu i  Klanu Rodziny, który zarządzał tą ziemią. Pola - te ludzkie i  te majat - rozciągały się z  jednej strony, z  drugiej stały laboratoria, z  boku magazyny, gdzie azi, klonowani ludzie, zbierali i  doglądali bogactw pochodzących z  handlu z  kopcami, produktów pracy laboratoriów i  komputerów, będących głównym artykułem wymiennym. Kethiuy było miastem, nie tylko Klanem; spokojne, samowystarczalne, niezmienne niemal w  opinii swych właścicieli. Kontrin bowiem mierzyli swe życie raczej w dekadach niż w  latach i  rzadko spotykane dzieci zrodzone, by zastąpić zmarłych, nie miały żadnych wątpliwości, kim muszą się stać i  jaki jest porządek świata.

               

              Raen bawiła się, odcinając liście dziennorośli krótkimi, celnymi wystrzałami. Wiał wiatr, czyniąc zadanie trudniejszym, więc starannie mierzyła cienkim jak igła promieniem. Miała piętnaście lat, a  odkąd skończyła dwanaście nosiła u  paska nieduży miotacz. Kontrin byli potencjalnie nieśmiertelni, lecz ona przyszła na świat wyłącznie dlatego, że pewien bliski krewniak zginął przez własną nieuwagę. Nie chciała, by jej następca pojawił się zbyt szybko. Była dobrym strzelcem; jedną z  niewielu jej zabaw było robienie zakładów i  teraz właśnie rozstrzygał się jeden z  nich, z  którymś z  dalszych kuzynów, dotyczący odległości od celu.

              Strzelanie do celu, zakłady, biegi wśród żywopłotów na pola, by zobaczyć pracujących azi, albo głęboki trans hipnostudiów w  Kethiuy, czy praca z  komputerami w  laboratoriach, dopóki maszyny nie zaczęły jej umożliwiać komunikacji z  obcymi majat... takie sprawy wypełniały jej dni, niezmiennie do siebie podobne. Nie korzystała z  rozrywek; na to miała jeszcze czas, gdy znudzi się perspektywa nieśmiertelności i  trzeba będzie rozrywek, by przyspieszyć przemijanie lat. Teraz miała się uczyć, zdobywać umiejętności pomocne w  chronieniu tego długiego życia. Wyszukane rozkosze dorosłych były jeszcze nie dla niej, choć obserwowała je już z  rosnącym zainteresowaniem. Siedziała teraz na zboczu wzgórza i  szybkimi, celnymi strzałami ścinała liście z  kołysanego wiatrem pnącza. Zdecydowała, że jeśli zaraz pójdzie do laboratorium i  spędzi wymagany czas przy komputerze, skończy przed kolacją i  będzie mogła wieczorem popływać po jeziorze. W  dzień było zbyt gorąco. Woda odbijała rozpalone do białości niebo i  nie dało się nawet spojrzeć na nią bez wizjera. Nocą jednak wszystko, co w  niej żyło, unosiło się z  dna, a  łodzie jak świetliki sunęły po czarnej powierzchni, łowiąc ryby, będące rzadkim przysmakiem na stołach Kethiuy. W  innych dolinach żyła zwierzyna, trzymano nawet stada, lecz w  Kethiuy nie pozostało żadne żywe stworzenie prócz ludzi. Nie mogło.

              Raen a  Sul hant Meth-maren była wysoką, chudą piętnastolatką. Prawdopodobnie osiągnęła już swój pełny wzrost. Mieszane pochodzenie, Illit i  Meth-maren, dało jej długie ręce i  nogi oraz wąską twarz. Na prawej dłoni nosiła chitynowy, lśniący wzorzec, żyjący w  jej ciele: swój identyfikator, rękojmię wobec kopców, symbol rozpoznawczy wszystkich Kontrin. Był to znak dla majat, których oczy nie rozpoznawały rysów twarzy. Bety nie były znaczone, azi mieli maleńki tatuaż. Oznaką Kontrin były żywe klejnoty, które nosiła i  ona.

              Pęd opadł wreszcie, przepalony na wylot. Wsunęła miotacz do kabury i  wstała. Naciągnęła na głowę kaptur solskafu - kombinezonu słonecznego, i  zanim wyszła z  cienia, ustawiła wizjer tak, by ochraniał oczy. Czekała na nią nauka, więc nie spieszyła się zbytnio. Poszła okrężną drogą skrajem lasu, gdzie było chłodniej i  nie tak stromo.

              Jej uwagę zwrócił natarczywy, jednostajny dźwięk. Rozejrzała się i  popatrzyła w  niebo. Przelatujące tędy helikoptery nie były niczym niezwykłym; jezioro Kethiuy stanowiło widoczny z  daleka drogowskaz dla wszystkich, którzy sterowali ręcznie i  kierowali się do posiadłości północnych.

              Lecz te dwa były za nisko. Zbliżały się.

              Goście. Ucieszyła się. Nie będzie musiała dziś siedzieć przy komputerze. Skręciła z  drogi do laboratorium i  zbiegła w  dół przez kamienie i  krzaki z  dziecięcą beztroską lawirując po stromym zboczu, ucieszona przewidywaną zabawą i  odwołaniem lekcji.

              Coś poruszyło się między drzewami. Zatrzymała się natychmiast i  położyła dłoń na rękojeści miotacza. Nie bała się zwierząt, lecz ludzi i  wszystkiego, co kryło się i  czaiło.

              Majat.

              Zdumiona dostrzegła ciemną postać pośród liści, znieruchomiałą w  pozycji obronnej i  półtora raza od niej wyższą. Fasetowe oczy migotały przy najmniejszym ruchu głowy. Chciała zawołać przekonana, że to jakaś Robotnica zgubiła drogę z  laboratoriów - czasem zawodziły je oczy i  oszołomione chemikaliami traciły orientację. Ale nie powinna zajść tak daleko...

              Głowa obróciła się w  jej stronę. To nie była Robotnica. Teraz widziała wyraźnie masywne szczęki i  pancerz.

              Nie mogła dostrzec emblematów kopca, a  ludzkie oczy nie rozróżniały kolorów majat. Ten przykucnął wśród plam światła przebijającego się przez liście. Wyglądał jak luźny zestaw wystających stawów i  skórzastych kończyn - Wojownik, do którego nie należało się zbliżać. Wojownicy pojawiali się czasem, by popatrzeć na Kethiuy, na to, co zdołają dostrzec ich ślepe oczy, po czym oddalali się, nie zdradzając swych tajemnic. Żałowała, że nie widzi jego emblematów; mógł pochodzić z  każdego z  czterech kopców, podczas gdy tylko łagodni niebiescy i  zieloni kontaktowali się z  Kethiuy. Handel z  czerwonymi i  złotymi odbywał się za pośrednictwem zielonych. Czerwony lub złoty Wojownik byłby bardzo niebezpieczny.

              Zresztą nie był sam. Inni podnosili się wolno: trzech, czterech. Lęk ścisnął jej żołądek - irracjonalny lęk, przekonywała sama siebie. Jeszcze nigdy w  historii Kethiuy majat nie skrzywdzili nikogo w  granicach doliny.

              - Jesteście na ziemi Kethiuy - oznajmiła unosząc dłoń, która identyfikowała ją w  ich oczach. - Wracajcie. Wracajcie.

              Majat patrzył na nią przez chwilę, po czym cofnął się. Nie miał emblematu, dostrzegła ze zdumieniem. Obniżył nieco pozycję na znak zgody; przynajmniej miała nadzieję, że to właśnie chciał wyrazić. Stała nieruchomo, czekając na jakąkolwiek zmianę, atak. Serce biło jej mocno. W  laboratoriach nigdy nie zostawała z  nimi sama i  teraz widok potężnego Wojownika i  jego towarzyszy, cofających się na jej rozkaz, zdawał się zbyt fantastyczny.

              - Władca kopca - syknął majat i  niespodziewanie ruszył z  oszałamiającą szybkością przez krzaki. Inni pobiegli za nim.

              Władca kopca. Gorycz przebijała w  równym głosie Wojownika. Przyjaciele kopca woleli mówić majat w  laboratoriach, delikatnie dotykając ludzi i  chyląc głowy z  pozorną szczerością.

              Huk silników zapowiedział lądowanie helikopterów. Raen czekała rozglądając się uważnie. Nigdy nie odwracaj się do nich plecami - słyszała to przez całe życie, nawet od ludzi, których kontakty z  kopcami były najbliższe. Majat poruszali się zbyt szybko, a  zwykłe zadrapanie, nawet przez Robotnicę, było śmiertelnie groźne.

              Cofnęła się, uznała, że można już odwrócić się bez ryzyka i  pobiec dalej... lecz cały czas oglądała się przez ramię.

              Śmigłowce stały już na ziemi. Strugi powietrza spod wirników przyginały źdźbła trawy pod bramą, tuż przy brzegu jeziora.

              Głos dzwonu oznajmił Klanowi, że przybyli obcy. Raen raz jeszcze spojrzała za siebie, by stwierdzić, że majat zniknęli na dobre, po czym lekkim truchtem pobiegła w  stronę helikopterów. Były czerwone w  zielone pasy: kolory Klanu Thon, przyjaciół septu Sul Meth-marenów. Silniki ucichły i  z wnętrza zaczęli wysiadać mężczyźni i  kobiety. Otworzono bramy i  Meth-marenowie wyszli powitać gości, większość z  nich bez solskafów - tak nieoczekiwana była ta wizyta i  tak wielka radość z  odwiedzin Thonów.

              Pierwsi goście nosili płaszcze Thonów. Między nimi widać było biel i  żółć Valtów, także witanych serdecznie. Lecz po nich wyszli z  helikopterów ludzie w  czerni otoczonej czerwienią Haldów i  inni, w  błękicie Meth-marenów, lecz z  czarną obwódką zamiast białej septu Sul.

              Sept Ruil Meth-marenów i  Haldowie. Raen stanęła jak wryta. Pozostali także. Powitanie przestało być serdeczne. Gdyby nie ochrona przyjaznych barw Thonów, żaden Ruil ani Hald nie odważyłby się postawić tu nogi.

              Po chwili jednak jej krewniacy odsunęli się i  pozwolili im wejść. Helikoptery wypluły jeszcze kilku Thonów i  Valtów, lecz nikt ich już nie witał. I  jeszcze kogoś - dwie dziesiątki azi, w  solskafach, z  opuszczonymi wizjerami, anonimowych.

              Uzbrojeni azi. Raen patrzyła na nich z  niedowierzaniem, nerwowo przemykając się dookoła lądowiska. Oglądając się co chwilę dotarła do bramy. Była oburzona do głębi swego niewielkiego doświadczenia życiowego. Była zła na Ruil, drugą odnogę Meth-marenów. Ruil oznaczali kłopoty, a  azi-strażnicy byli dowodem ich bezczelności. Była tego pewna. Thonowie nie potrzebowali ochrony.

              Z pozornym lekceważeniem przedefilowała przez bramę. Azi septu Sul zamknęli ją dokładnie, pozostawiając azi przybyszów na słońcu. Raen życzyła im udaru. Ponuro ruszyła w  stronę domu. Cały dzień miała popsuty.

              Wciąż czuła zdziwienie, widząc czerń septu Ruil pomiędzy biało obramowanymi płaszczami Sul, a  tym bardziej, widząc czerwień i  czerń Haldów; szokował fakt, że wpuszczono ich do jadalni, gdzie odbywały się narady Klanu.

              Raen siedziała obok matki i  czuła się przy niej bezpiecznie. Jej matka, Morel, poczęła ją z  jednym z  Illitów, który sam był spokrewniony z  Thonami. Zastanawiała się, czy ktoś z  obecnych nie jest jej dalekim kuzynem. Jeśli nawet tak było, to matka, która musiała wiedzieć, milczała, a  hipnostudia także nie dały żadnych wskazówek.

              Dziadek zasiadł u  szczytu stołu... więcej niż dziadek, ale tak było krócej - najstarszy z  Meth-marenów, ten Meth-maren, siwowłosy i  przygarbiony pod ciężarem przeżytych dziesięcioleci, pięciuset obiegów Cerdina wokół jego słońca. Był najstarszy z  septu Sul i  z Ruil także, więc musieli go szanować. Raen zawsze spoglądała na niego z  lękiem, ostatnio niezbyt często, gdyż rzadko opuszczał swoją pustelnię w  zachodnim skrzydle, by wtrącać się w  sprawy domowe. Częściej wyruszał na Alfę, by wziąć udział w  Radzie, gdzie dysponował sporym blokiem głosów. Meth-marenowie, w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin