Cherryh Carolyn Janice - Morgaine 04 Brama Wygnania.rtf

(1092 KB) Pobierz
[Morgaine 04] Brama Wygnania

              C.J. Cherryh

 

               

 

             

Brama Wygnania

 

              Exile's Gate

 

             
Morgaine, tom IV

 

               

 

             

 

 

              Przełożyła: Małgorzata Pacyna

 

               

               

               


 

 


 

 

               


PROLOG

 

 

               

              Pierwszą Bramę qhalowie napotkali na jednym z martwych światów wokół własnego słońca.

              Nie wiedzieli, kim byli jej budowniczowie ani co z nimi się stało. I nigdy nie mieli się tego dowiedzieć. Zainteresowała ich za to możliwość zdobycia niewyobrażalnej władzy, którą ofiarowała: wolności, skrócenia przestrzeni i przeskakiwania ze świata do świata, od gwiazdy do gwiazdy po tym, kiedy ich statki, przemierzywszy przestrzeń kosmiczną w rzeczywistym czasie, przeniosą technologię Bram i ustanowią między nimi więź. Bramy stanęły w każdym zakątku qhalskiego świata. Ogromne, kosmiczne imperium oplotła, transportująca w mgnieniu oka, pajęcza sieć.

              I tym właśnie ściągnęli na siebie zgubę, gdyż Bramy przenosiły nie tylko w PRZESTRZENI, ale i CZASIE, i to w obu kierunkach: w przeszłość i w przyszłość, szlakiem słońc i światów.

              Qhalowie zyskali potęgę przerastającą ich najśmielsze marzenia. Zerwawszy okowy czasu, zapełnili światy skupiskami zwierząt, roślin, a nawet istot qhalopodobnych – wyszukanych na najdalszych krańcach zawieszonej w sieci Bram przestrzeni; stworzyli piękno i kaprys i pędzili do przodu w siedmiomilowych butach czasu, by ujrzeć rozkwit zasianych przez siebie cywilizacji. A jednocześnie ich poddani dokonywali, liczonego w rzeczywistych latach, zwyczajnego żywota – przed nimi Bramy wolności były zamknięte na głucho.

              Czas rzeczywisty wydał się qhalom nudny. Znana na wskroś teraźniejszość, jakże przyziemna i pospolita, zamieniła się w klatkę, której ram żaden qhal nie mógłby ścierpieć. Ucieczkę obiecywała przyszłość. Jednak nie było powrotu z raz rozpoczętej podróży; próba ponownego otworzenia przeszłości byłaby zbyt niebezpieczna i mogłaby doprowadzić do potwornych zdarzeń: istniała bowiem śmiertelna groźba zmiany tego, co było kiedyś. Jedynie dostępna okazywała się więc przyszłość. I qhalowie wyruszyli.

              Pierwsi śmiałkowie zachłysnęli się czasem, poznawali stulecia i nużyli się nimi, więc niecierpliwie migrowali ponownie, razem z dziećmi swoich dzieci, które przyłączały się do nich, etap za etapem, gmatwając prawo i związki społeczne. Wyruszali coraz liczniej i liczniej – uciekający przed nudą wieczni malkontenci; szukając przyjemności, nie zatrzymywali się nigdzie na dłużej, aż ich tłumy znalazły się w przyszłości, gdzie obcy dla nich czas stawał się coraz mniej stabilny.

              Niektórzy poszli dalej, w nadziei znalezienia Bram, które mogły, lecz nie musiały, być tam, gdzie mówiły przepowiednie. Większość, całkowicie utraciwszy odwagę oraz wiarę w istnienie następnych przyszłości, zaczęła się ociągać. W końcu przegrali, żyjąc w teraźniejszości stłoczeni razem z własnymi przodkami, których szeregi nieustannie rosły. Rzeczywistość zmarszczyły drobne fale niestabilnych prawdopodobieństw.

              Być może jakieś zdesperowane dusze umknęły w przeszłość, być może ciężar rozciągniętego czasu urósł nadmiernie, a to, co mogłoby być, pogmatwało się z tym, co już było. Qhal oszalał, postrzegając rzeczy, które przestały już istnieć, i pamiętając to, czego nigdy nie było.

              Czas rwał się wokół na strzępy – niewielkie fale urosły w ogromne zaburzenia; nadwerężona osnowa czasu i przestrzeni rozlatywała się w konwulsjach, implodowała, rozrywając całą ich rzeczywistość na strzępy.

              Wtedy to wszystkie qhalskie światy legły w gruzach, ocalały jedynie okruchy ich minionej świetności: kamienie, tu i tam przedziwnie obojętne, niepokonane przez czas, gdzieniegdzie raptowne i nienaturalne jego ofiary... ziemie, na których cywilizacje zdołały się podźwignąć i takie, gdzie wszelkie życie zamarło, zostawiwszy na świadka ruiny.

              Ludzie istnieli tam wcześniej. Stali się ofiarami qhalów i mimowolnie zostali uwikłani w rozpad ich świata. Oni także zajrzeli do Bram, lecz przelękli się widoku, który ujrzeli – potęgi i spustoszenia. Setka mężczyzn i niewiast wyszła przez Bramy. Oddział ten nie miał już zaznać powrotu do domu, bo istniało dla nich jedynie to, co mieli przed sobą: musieli zapieczętować Bramy z przeciwnej strony czasu, niszcząc je po kolei, i rozsupłać śmiertelną pajęczynę utkaną przez qhalów... Aż po Ostateczną Bramę lub też... po kres czasu.

              Pieczętowali światy, jeden po drugim... Jednak ich szeregi topniały, a życie, przedłużone na tysiąclecia czasu rzeczywistego, stało się dziwaczne. Z drugiego i trzeciego pokolenia ocalała zaledwie garstka – a i z tej resztki niektórzy popadli w szaleństwo.

              Wtedy ogarnęła ich rozpacz, że próżne są ich zmagania, gdyż ominięcie jednej, jedynej Bramy i jej złe wykorzystanie sprawi, że wszystko rozpocznie się od nowa – mniejsza o to, kiedy – obróci wniwecz wszelkie ich dokonania.

              Z tej oto bojaźni stworzyli oręż – niezniszczalny, chyba że przez same Bramy, które dawały mu moc; mający ich chronić; w którym zawarli całą wiedzę o Bramach, wszystko, co tylko udało im się zebrać na zgubę owej paradoksalnej Bramy Ostatecznej, za którą nie było już żadnej drogi... czy też czyhało coś jeszcze gorszego.

              Pięcioro ich było, kiedy Oręż został wykuty – ocalała tylko jedna z nich, by go nieść.

              "Kroniki nie mają sensu. Osobliwa to próżność, czynić zapiski, skoro my jesteśmy ostatni, jednak rasa powinna zostawić jakiś ślad po sobie. Świat toczy się do przodu, a kres jego coraz bliższy. Nadejdzie nie za naszego żywota, lecz wkrótce, a my zawsze miłowaliśmy pomniki.

              Wiedz, że to Morgaine kri Chya doprowadziła nas do ruiny. Morgen-Angharan, jak zwali ją Ludzie: Biała Królowa, biała jak pióra mew – śmierć, która na nas przyszła.

              To Morgaine zgasiła ostatni promyk światła na północy, obróciła w perzynę Ohtij-in i osierociła ziemię z jej mieszkańców.

              Jeszcze przed początkiem tego wieku była przekleństwem ludu naszego, gdyż to ona wiodła Ludzi Ciemności, tysiąc lat przed nami; to za nią przyszli aż tutaj, na swą własną zgubę. A Człowiek, który jedzie przed nią, i ten, który jedzie z nią ramię w ramię, są na jej obraz i podobieństwo – gdyż tacy jak ona zawsze stoją u jej boku.

              W śnie snujemy marzenia, moja królowa i ja.

              "Każde na swoją modłę. Wszyscy inni odeszli z Morgaine".

              Napis wyryty na kamieniu, na nagiej wyspie Shiuan.

 

               

               

               


Rozdział 1

 

 

               

              Konie... jeden siwy i cienisty, drugi biały jak śnieg, oba podkute do walki... jeden ciemny jeździec, drugi blady, w pustce i nocy...

              * * *

 

              W szarych szeregach wzdłuż nadrzecznej skarpy pojawiają się konie i jeźdźcy, skryci we mgle i niepewności świtu. Jeży się broń, opada; wszystko w jednym koszmarnym ruchu szarży. To zasadzka. Pod nimi, wzdłuż porośniętego trawą brzegu, jadą ludzie Ichandrena z bronią przewieszoną przez łęki. Słysząc pierwszy słaby okrzyk, Ichandren podnosi przerażony wzrok, a potem przez poranną mgłę przedziera się łomot, z mgielnych tumanów wyłania się gotowa do walki broń. Załamuje się przyrzeczony rozejm, a dolina staje się pułapką, w którą po obu zboczach spływają z cienia jeźdźcy.

              – Zawracać! – wrzeszczy Ichandren, podcinając konia.

              Jego ludzie pokrzykują i giną przeszyci lancami, a samotne konie pędzą brzegiem przez trzcinę. Mgła wypełnia się cieniami, cieniami wrogów, ludzkich jeźdźców uciekających w popłochu, małych oddziałów walczących samotnie. Zniekształcone dźwięki, echo pomieszane z rozkazami, jęki i szczęk broni rozlegają się po wzgórzach.

              Niektórzy próbują ucieczki, ale z mgły wylewają się następne cienie, grzmią w szalonym chaosie trąby. Ichandren wydaje rozkazy, ale odsiecz nie nadchodzi, wróg jest zbyt silny, a głos wodza ginie w zamieszaniu.

              W rozpaczy podgrzewa do walki swą straż przyboczną, zawraca i rusza w drogę powrotną, w świat cieni i widm.

              * * *

 

              Konie, siwy i biały... wolno przebierają kopytami, wszelki czas i istnienie zawieszone w tym jednostkowym ruchu...

              * * *

 

              W opalowej zorzy, we mgle, strzały padają na ciała i zbroje niczym czarna mżawka, dudnią o drewniane tarcze, przeciskając się przez szczeliny załamującej się obrony. Uderzenie za uderzeniem, cios za ciosem. Padają z rykiem konie, miażdżąc rannych i zabitych. Ludzie pierzchają na piechotę, ale dosięgają ich zamaszyste ciosy jeźdźców.

              Nie ma już nadziei. Ichandren wpadł w zasadzkę. Chytry lis dał się przechytrzyć, a jeźdźcy wroga krążą wokół, dobijając tych, którzy uniknęli ostatecznego pchnięcia.

              Większość gromadzi się wokół Ichandrena, padają konie, osuwają się ludzie.

              Zniknęły gdzieś strzały. Przyszedł czas walki na miecze i walki wręcz, ludzie przeciwko ludziom, żołnierze Ichandrena przeciwko tym, którzy sprzedali duszę Morundowi.

              – Broń! – woła Chei ep Kantory, widząc, jak pada jego brat i tworzy się wyrwa w obronnym kręgu, a żołnierze Morundu wspinają się niezdarnie, by się w nią wedrzeć. Próbuje się przedrzeć przez zaciekły krąg wokół Ichandrena, gotów oddać życie w obronie brata, bo teraz jest to tylko kwestią pozycji; pod naporem mas załamuje się chwiejna obrona, pęka pierścień tarcz.

              Tuż za nim rozlega się łoskot. Chei obraca się i unosi miecz, ale jest ich dwóch – w hełmach i maskach. Pędzą na niego strumieniem, rozpryskując kropelki wody w pierwszych promieniach słońca.

              * * *

 

              Trzeci krok, koń siwy i biały, majestatyczny ruch, nieunikniony jak los...

              * * *

 

              Ponura procesja dociera na plac śmierci, miejsce egzekucji. Ci, którzy ocaleli nad strumieniem Gyllin, przebyli długą drogę. Ichandrena nie ma wśród nich. Głowa lisa sterczy na pice za bramą Morund, jego oblicze jest dziwnie spokojne po tylu cierpieniach; kruki z pewnością dobrały się już do jego oczu, tak jak wraz z kaniami dopadły wcześniej wielu, wielu innych.

              Tu, na końcu wszystkich dróg, podrywają się do lotu wrony, czarne plamy na tle bladego, niezdrowego słońca, głuchy trzepot przestraszonych skrzydeł przypomina tupot kopyt na piasku...

              Ale ten dzień dobiega końca, Ichandren nie żyje, jego ludzie widzieli, jak umiera, jak cierpi. Śmierć okazała się zbawieniem.

              Teraz ich kolej. Zaniepokojone ptaki przysiadają na polu, samotny kruk kroczy dostojnie brzegiem gościńca.

              – Stać! – nakazuje pan Gault, Gault ep Mesyrun, ale nie jest to ten sam Gault, którego Ichandren znał jako godnego zaufania towarzysza broni.

              To całkiem inna istota, władająca obecnie twierdzą Morund. Służą mu qhalowie, choć włosy ma ciemne jak człowiek, opasłe ciało i wzrost nikczemny; ci, którzy służą pod jego komendą, drżą przed nim ze strachu. Takim właśnie się stał. Gault przywiódł swych jeńców w miejsce, gdzie gromadzą się kruki, gdzie wyrasta osobliwy, karłowaty bór. Kraina ta nie jest mu obca. Niedaleko stąd bór jest zaiste przedziwny; nie zapuści się weń żadne zwierzę, żaden ptak nie przeleci nad jego drzewami. To przez to miejsce Gault sprawuje władzę nad południem.

              Ale nie posuną się ani o krok naprzód, by pozbyć się wrogów, tu – na granicy prawa i rozumu. Czując zapach padliny, konie kręcą się niespokojnie i parskają. Białe odłamki kości rozrzucone przez zwierzęta zalegają piaszczysty gościniec przy nagim wzgórzu, na którym wznoszą się na tle nieba pale i szkielety konstrukcji, niektóre puste, niektóre wypełnione resztkami ciał i piszczeli.

              Baty i przekleństwa towarzyszą jeńcom zataczającym się ku własnemu przeznaczeniu, ciosy okrutniejsze od razów, które cierpieli podczas marszu, gdyż nawet strażnicy lękają się tego miejsca i myślą o jak najszybszej ucieczce. Jeńcy ruszają w oszołomieniu; wspinają się na wzgórze, kiedy nagle coś – może odwaga, może tylko rozdeptana ludzką stopą czaszka albo czarne jak koralik oko kruka – przerywa zaklęcie, przerywa szereg i ktoś rzuca się do ucieczki. Konie zastępują mu drogę, dwaj jeźdźcy podciągają go za ramiona i wloką wrzeszczącego na szczyt pagórka. Pozostali jeźdźcy, istoty ludzkie z czekanami i pikami, tłumią siłą narastający bunt i zaciągają skazańców pod pale.

              – Nie pozostawię was bez środków do życia – oznajmia pan Gault, prowadząc swego rudego deresza na szczyt; pod końskimi kopytami trzaskają kości. – Dostaniecie jadło. I dużo wody. Co jeszcze mogę uczynić?

              Słyszy go Chei ep Kantory, ale niewyraźnie – głos pośród innych głosów – gdyż pochwycili go już oprawcy. Zabrali już Eranela, ep Cnary'ego, Desynda i rudowłosego Falwyna, najmłodszego kuzyna Ichandrena. Chei opiera się, bo i podczas marszu się nie poddawał, ale sążniste ciosy drzewca powalają go na ziemię; nie walczy nawet, tylko ogłuszony czeka na kolejny ruch wroga. Dokoła cuchnie padlina, jego dłoń natrafia po omacku na kruche kawałki kości rozsypane po jedwabistym pyle, w którym leży; bieli się niebo, a po nim przesuwa się płonący ogień i cienie demonów. Przyciskają go do ziemi, ciągną za obutą nogę i zaciskają na niej obręcz, która nie rozluźnia się, kiedy go wypuszczają.

              Ktoś rzuca przekleństwo. Chei rozpoznaje głos Desynda, głuchy i wyczerpany. Gault parska śmiechem. Chei odzyskał oddech, zniknęły gdzieś cienie, podpiera się więc na rękach, odgarniając kości, i mocuje się z łańcuchem. Ale to solidny stop i zabezpieczenie na wypadek, gdyby jeźdźcom przyszły do głowy jakieś żarty. Chei osuwa się na pal, do którego jest przykuty.

              Przed każdym z nich leży bukłak z wodą i zawiniątko z jedzeniem. Pan Gault pozdrawia ich i odjeżdża ze swoją świtą.

              Każdy z potępieńców przymocowany jest w podobny sposób, za kostkę do osobnych, wyblakłych słupów; pełna rozpiętość każdego łańcucha pozwala im na porozumiewanie się z człowiekiem przykutym obok. Ręce mają wolne i ciała odziane w zbroje, ale to tylko przedłuża agonię.

              Wieczorem powoli nadchodzą wilki i zbliżają się do swych ofiar. Nauczyły się oczekiwać łupu, kiedy na wzgórzu pojawiają się jeźdźcy. Nie śpieszą się. Są mieszańcami, ale wiele jest w nich z psa. Widać to w ich oczach, kiedy czołgają się naprzód, jak psy myśliwskie szukające przy ognisku smacznych kąsków, z przebiegością i zuchwałością nie znaną żadnemu innemu gatunkowi. Wycofują się pod gradem odłamków kości, a nawet piachu, kulą się pod naporem wrzasków i gróźb, ale pod osłoną nocy podchodzą coraz bliżej, odpoczywają z wywieszonymi jęzorami. Jeden z nich podnosi się, okrąża swą ofiarę, sprawdzając, czy osłabła, czy zdecydowała się poddać.

              Drugiej nocy ich cierpliwość zostaje wynagrodzona. W ciemnościach, na pełną rozpiętość łańcucha, wilki i skazańcy osiągają niby-rozejm. Rozlegają się straszliwe odgłosy warczenia, rozszarpywanych ciał i pękających kości.

              Przez następne wieczory wilki pogrążają się w lenistwie.

              * * *

 

              Konie wkraczają w świat; siwy cętkowany i biały, w opalowym blasku. Ich kopyta dotykają pokrytej zgniłymi liśćmi ziemi na zalesionym wzgórzu, naprężają się ich nogi, przenosząc ciężar ciała. Podobnie jak jeźdźców, bezkres wprawia ich w zdumienie, a przejmujący wiatr smaga ich jak batem.

              Jeźdźcy popędzają wierzchowce do biegu. Nie wiedzą, gdzie się znaleźli... ale dawali już sobie radę w większych tarapatach.

              * * *

 

              Słońce przebiło się przez zagajnik poskręcanych kształtów, drzewek i drzew powalonych jak przez wieczny wiatr... widzieli nieraz takie miejsca jak to, bo przekroczyli już wiele bram przed tą, która wznosiła się na wzgórzu, tuż nad nimi; potężna, zgubna, ciskająca swą moc w ciężkie powietrze..

              Konie wyzbyły się przerażenia, zwolniły w gęstych zaroślach i łagodnym truchtem ruszyły przez las, gdzie pośród drzew wyrastały głazy wyższe od siedzących na nich jeźdźców. Wierzchowce wciągnęły w nozdrza obcy wiatr i woń tego świata, a ludzie jechali w milczeniu.

              W pewnym momencie zatrzymały się spontanicznie, a jeźdźcy wsłuchali się w otaczający ich świat, w szepty wiatru i gałęzi, rozglądając się po tym osobliwie splątanym miejscu.

              – To mi się nie podoba – oznajmił Vanye i pochylając się w siodle, zadygotał.

              Konie; siwy cętkowany i biały, płci męskiej i żeńskiej jak jeźdźcy: Morgaine w czerni i srebrze, Vanye w szarościach i zieleni, jej włosy srebrne jak u qhalów, jego w barwie ludzkiej, jasnobrązowe pod spiczastym stalowym hełmem, obwiązanym wokół brzegu białą wstęgą – taki przedstawiali widok. Zagubili się; prowadziła ich tylko jedna droga, wierzyli jednak, że ją odnajdą; bo wszystko, co budowali qhalowie, miało tę samą formę. Teraz liczyło się tylko opuszczenie Bramy i jej chaosu, przez otchłań, która ziała pustką za ich plecami; lodowaty koszmar dzielący ich od wczorajszego dnia – Niebiosa tylko wiedziały, kiedy utraconego.

              Wyruszyli uzbrojeni i odziani w kolczugi. Morgaine była suzerenem, a Vanye jej lennikiem; była tym, kim była, on był Człowiekiem; taka ich łączyła zależność.

              – I mnie się tu nie podoba – przyznała Morgaine, a jej siwy rumak poderwał się do biegu łagodnym, ostrożnym krokiem.

              Nie było dla nich powrotu. Żadne z nich o nim nie wspominało. Vanye rzucił za siebie krótkie spojrzenie; cienkie, poskręcane spiralnie drzewa zasłaniały ogromną przestrzeń – Bramę qhalów, odmienną od tych, które znał, podobną do jednej, którą widział w kramie takiej jak ta – ale to nie była ta kraina; zdawał sobie z tego sprawę, odczytał to z deseni rzadkich liści wyrastających na przytłamszonych kępach drzew, oświetlonych bladym i – o czym się później przekonał – zachodzącym słońcem.

              Choć wznosząca się za nimi Brama nadal onieśmielała swą potęgą, mąciła powietrze i przyprawiała ich o dreszcze, nie mogła już ich zawrócić, nie mogła poprowadzić ich tam, gdzie iść musieli, ani wskazać im drogi. Teraz liczyło się tylko zbocze, głaz za głazem, w lesie tak niezdrowym, jak wiszące w powietrzu podniecenie.

              Życie tutaj mierzyło się z przeciwnościami. Wszystko, co miało nogi, czmychnęło w popłochu; co miało korzenie, wyrosło w dziwacznych, poplątanych kształtach, udręczone gałęzie drzew i zarośli zwijały się w supły, a zdeformowane liście skręcały się wokół własnej osi. Konie postawiły uszy, drżąc od czasu do czasu, najprawdopodobniej wietrząc coś, od czego jeżył im się delikatny włos na grzbiecie, słysząc głosy tam, gdzie ich nie było. Odległość między nimi a Bramą zwiększała się z każdym krokiem.

              Jechali w plątaninie kamieni i drzew, w pochyłej kombinacji skruszonych skalistych ścian i poskręcanych drzewek, z których żadne nie dożyło sędziwego wieku, zżarte zgnilizną lub powalone wiatrem.

              Vanye rozejrzał się dokoła, gdy jego biała klacz podskoczyła zaniepokojona, nerwowo stukając kopytami w na pół skruszały bruk, powtarzając nierównym echem miarowy krok podkutego żelazem siwka.

              – To była niegdyś wieża – mruknął i przeżegnał się nerwowo, zapominając, jak zawsze w takich chwilach, że dusza jego potępiona została na wieki.

              – Ogromna – zgodziła się Morgaine, choć może był to tylko domysł, a nie rzetelna wiedza; Vanye zamrugał oczami i po raz wtóry rozejrzał się wokół. Konie ruszyły, rozstąpiły się skalne rumowiska.

              – Odnaleźliśmy drogę.

              Kopyta na kamieniu. Osmolony bruk. Vanye wyobrażał sobie Drogę jako symbol wszystkich miejsc, wszystkich Bram, wszystkich niebios; była jedna Droga – do niej nieuchronnie prowadziły Bramy.

              – Ani śladu ludzi – mruknął.

              – Być może ich tu nie ma – odpowiedziała Morgaine. – A może są.

              Niczego nie przyjmował na wiarę. Spojrzał dokoła doświadczonym wzrokiem wojownika, szukając znajomych punktów, szczegółów, które mógłby wyodrębnić z bezładu żółtawego i białego kamienia. Owe płaskie obszary stanowiły fundamenty domów, warsztatów i składów. Ludzie – niezliczone rzesze ludzi mogły mieszkać w takim miejscu i zajmować się rzemiosłem; ale jaki szmat ziemi musieliby uprawiać, by wykarmić taką masę w tej surowej krainie, gdyby nie prowiant pochodzący ze zdobyczy wojennych i danin? To miejsce nie zwiastowało pokoju.

              Oczyma wyobraźni wskrzesił do życia otaczające go ruiny, nagie fundamenty tworzące formy, które w najwyższym stopniu przypominały wieżę, zabudowania i dom gościnny z Radmorij, miejsca jego urodzin w odległym Andur-Kurshu, brukowany dziedziniec z wielką kałużą pośrodku, do której spływały brudne pomyje. Przed oczyma miał szary bruk, a nie płowożółty kamień pod końskimi kopytami – bolesne wspomnienie domu, który nigdy nie był mu życzliwy.

              Przypomniał sobie wcześniejsze przeprawy przez te bezkresy, noc, kiedy ujrzał dwa księżyce i dziwnie wypaczone konstelacje; tamtej nocy po raz pierwszy przyglądał się morzu czarnej wody pośród tonących wzgórz; świt, który nastał i odsłonił przed nim krainę nie obmurowaną górami, horyzonty, które ciągnęły się w nieskończoność, i niebo przytłaczające go swym ciężarem. Baczniej przyjrzał się ruinom na tym pustkowiu; świergot ptaków przywołał żywe wspomnienia: przeczucie morskiego niebezpieczeństwa, wizję szarych mew i grozę nienaturalnie wielkich księżyców.

              Po raz trzeci zamrugał oczami i ujrzał las; były tam czarne krzyczące kruki, a kamienie nie budziły już lęku.

              Za nimi wznosił się tylko kurz, przyjaciół nie było już wśród żywych, a wszystko, co do tej pory znali, uległo zmianie i zapomnieniu, choć ból rozstania świeży był jak poranek i ostry jak sztylet. Próbował naśladować mądrość swej pani i przegnać złe myśli.

              Kiedy ruszyli skalnym występem, ru...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin