Charrette Robert N. - Sekrety mocy 01 Nigdy nie ufaj smokom.rtf

(2001 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

ROBERT N. CHARRETTE

 

 

 

NIGDY NIE UFAJ SMOKOM

 

(Tłumaczenie: Sławomir Dymczyk)

PROLOG

WEJŚCIE W CIEŃ

2050

 

Cichy pomruk fal bijących o brzeg przeszedł stopniowo w szmer głosów i kojący szum działającej klimatyzacji. Charakterystyczna, woń soli ustąpiła miejsca przykremu zapachowi środka dezynfekcyjnego. Wraz z powrotem do realnego świata Sam poczuł, jak ból rozsadza mu czaszkę. Mózg napęczniał i atakował ciasną klatkę niczym balon z helem pod dwumetrową tonią.

Gdy z ust Sama dobył się jęk, głosy umilkły. Ci ludzie stojący w świecie za jego zamkniętymi powiekami, czekali najwyraźniej na kolejny znak życia. Ale Sam nie czuł się jeszcze na siłach, aby sprostać ich oczekiwaniom. Światło raziło przez powieki chroniące źrenice. Nie miał najmniejszej ochoty otwierać oczu.

- Verner-san - odezwał się bezosobowy głos. Jego ton był pytający, lecz miał jednocześnie lekko rozkazujące zabarwienie.

Z wysiłkiem otworzył powieki, aby je natychmiast zamknąć, gdy fluoroscencyjna poświata poraziła źrenice. Mimowolny grymas bólu na jego twarzy i towarzyszący mu jęk spotkały się z natychmiastową reakcją któregoś z gości. Światło przygasło, zachęcając Sama do podjęcia drugiej próby. Przymrużywszy oczy zbadał wzrokiem czteroosobowy komitet powitalny.

Przy drzwiach, z ręką na wyłączniku światła, stała kobieta w białym kitlu. Zapewne lekarz. Łagodny uśmiech wskazywał, że jest zadowolona z postępów swego pacjenta. Pozostali goście byli płci męskiej. Dwóch z nich Sam rozpoznał bez trudu. Trzeci występował chyba w roli ochroniarza.

Na skraju łóżka siedział sam wielki Inazo Aneki, szef potężnej korporacji Renraku. Obecność tego starszego mężczyzny stanowiła dla Sama fakt przynajmniej równie zaskakujący, jak wyraz zatroskania na jego pomarszczonej twarzy. Sam był przecież szeregowym pracownikiem Renraku i nie wyróżnił się jeszcze żadnymi szczególnymi zasługami w korporacji. Wszczepienie implantu również nie było nadzwyczajnym wydarzeniem jak na warunki dwudziestego pierwszego stulecia. To prawda, że dyrektor osobiście wprowadził go do firmy i niektórzy twierdzili, że traktuje Sama ze szczególną sympatią. Mimo wszystko jednak szef i jego protegowany nie mieli okazji do osobistych kontaktów od czasu krótkiego spotkania wprowadzającego. Tym dziwniejsza była teraz obecność Aneki w tym szpitalnym pokoju.

Za Aneki stał Hohiro Sato, wicedyrektor do spraw operacyjnych i prawa ręka szefa. W pewnym sensie obecność eleganckiego Sato była nawet jeszcze bardziej zadziewająca. Ów ponury urzędnik cieszył się reputacją człowieka najzupełniej obojętnego na sprawy swoich podwładnych, o ile nie godziły one w zyski firmy. Sam podczas nielicznych spotkań z tym człowiekiem czuł za każdym razem ciarki na plecach - porażał go wyniosły sposób bycia i powierzchowna uprzejmość Sato.

Co ich tutaj sprowadziło?

- Cieszymy się, że odzyskałeś już przytomność, Verner-san -zaczął Sato.

Mimo uprzejmych słów powitania w jego zeissowskich oczach o złotych tęczówkach można było wyczytać pogardę dla nie-Japończyka - uczucie, które rzadko okazywał w obecności przełożonych. Jeżeli jego głos zdradzał jakąś emocję, to z pewnością nie była nią radość. Sato nie przyszedł tutaj z własnej woli. Zgodnie z formalnym protokołem, pełnił rolę pośrednika między Aneki a człowiekiem o niższym statusie społecznym.

- Z wielkim napięciem oczekiwaliśmy, aż odzyskasz przytomność.

- Domo arigato - Sam wykrztusił stosowne podziękowanie. Spróbował usiąść i oddać odpowiedni pokłon, lecz powstrzymał go ruch głowy lekarki i uniesiona dłoń Aneki. - Nie jestem godzien waszej uwagi.

- Aneki-sama osądził inaczej. Lekarze zapewniają, iż zabieg wszczepienia infogniazda został uwieńczony stuprocentowym sukcesem, jednak dyrektor pragnął przekonać 'się o tym osobiście.

Na wzmiankę o nowym wszczepie Sam odruchowo uniósł dłoń i dotknął bandaży. Wyczuł palcami twardą wypukłość na prawej skroni. Przypomniał sobie spotkanie, które odbył z lekarzami przed operacją: to było chromowe gniazdo przystosowane do wtyczki standardowego interfejsu komputerowego. Wszczepienie infogniazda miało na celu zwiększenie sprawności zarządzania plikami i obrabiania danych. Sam wolałby nadal korzystać ze zwyczajnej klawiatury, ale osobom o jego randze korporacja obligatoryjnie wszczepiała infogniazda. Nie miał wielkiego wyboru.

- Myślę, że niedługo będę mógł wrócić do pracy - powiedział głośno.

- Wskazany byłby tydzień odpoczynku, Verner-san - oznajmiła cicho lekarka. -A później będzie potrzebne stopniowe poznawanie możliwości nowego wszczepu.

- Rozsądna rada - wtrącił Sato. - Renraku zainwestowało zbyt wiele pieniędzy w ten zabieg, aby pozwolić na pochopne posunięcia. Ale wszystko będzie dobrze. Będziesz miał trochę czasu na swoje badania i załatwienie spraw związanych z przeprowadzką.

Przeprowadzką? O co tu chodzi? Nie miał zamiaru zmieniać miejsca zamieszkania. Zignorowawszy pytające spojrzenie Sama, Sato niewzruszenie mówił dalej.

- Zaiste szkoda, że nie możesz natychmiast wrócić do swoich obowiązków, ale to nawet lepiej. Zostałeś przeniesiony do zespołu arkologicznego w Seattle...

- Przeniesiony ?

Sato lekko zmarszczył czoło.

- Tak, w rzeczy samej. Pragnę jednak zapewnić, iż Aneki-sama nie traktuje tego jako degradacji. Nadal cieszysz się u niego wielkim uznaniem. Niemniej, jego zdaniem twoje wyjątkowe zdolności najlepiej posłużą korporacji, jeśli pojedziesz do Seattle. Firma pozwoliła sobie zawczasu dokonać przekwaterowania. Wszystkie rzeczy, z wyjątkiem tych niezbędnych podczas hospitalizacji i podróży, zostały przygotowane do przewozu. - Sato skinął głową, jakby dziękował niewidzialnej sekretarce za przypomnienie.

- Natomiast twój pies już rozpoczął podróż. Jest w doskonałej kondycji i nie powinien mieć większych kłopotów z przejściem przez okres kwarantanny. Aneki-sama postanowił, że zadośćuczynieniem za tak nagłe przeniesienie będzie sfinansowanie przez korporację Renraku wszystkich kosztów związanych z podróżą i przekwaterowaniem. Bilety na prom orbitalny JSA czekają wraz z resztą osobistych drobiazgów. Pojedziesz do Seattle, gdy tylko lekarze wyrażą na to zgodę.

Sam miał zamęt w głowie. Co tu jest grane? Kiedy przed dwoma dniami przekraczał szpitalny próg, był wschodzącą gwiazdą wydziału operacyjnego w centrali Renraku. A te wszystkie pogłoski, że Aneki osobiście czuwa nad jego karierą? Wydawało mu się, że firma darzy go pełnym zaufaniem, a teraz przenoszą go do oddziału w Ameryce Północnej. Nawet wziąwszy pod uwagę, iż chodzi o stosunkowo prestiżowy projekt arkologiczny, to mimo

wszystko opuści przecież kwaterę główną, serce korporacji; wyjedzie z Tokio, z domu. To jasne, że wypadł... nie, wyleciał... z orbity. Ale czym zawinił? Obraził Aneki-sama? - rzucił ukradkowe spojrzenie na twarz dyrektora, lecz dostrzegł na niej jedynie sympatię i troskę.

Może zdenerwował jakiegoś rywala albo naraził się przełożonemu? Błyskawicznie odtworzył w pamięci swoje ostatnie poczynania i odrzucił również tę możliwość. Dla wszystkich był nad wyraz uprzejmy. Pragnął w ten sposób niejako zneutralizować fakt, iż nie był rodowitym Japończykiem. W trakcie całego pobytu w Japonii Sam nie spotkał się z żadnym nadzwyczajnymi przejawami nieufności czy niechęci. Tak, z całą pewnością nie chodziło tutaj o niewłaściwe zachowanie.

Przebieg pracy również nie dawał powodów do degradacji, bo właśnie za degradację, mimo zapewnień Sato, uważał przeniesienie do Seattle. Rzetelnie odsiadywał długie godziny przy biurku, dokładnie i terminowo wypełniając polecenia przełożonych.

Gdzie więc leżała przyczyna?

Szukał odpowiedzi na twarzy Sato. Jeśli wszakże jego oblicze zdradzało jakieś emocje, to jedynie znudzenie i zniecierpliwienie. Osoba Samuela Vernera nie interesowała wicedyrektora, który najwyraźniej traktował tę wizytę jako niepotrzebną przerwę w wypełnianiu pilnych obowiązków.

- Może pan dyrektor... - Sam zaczął niepewnie - gdyby zechciał poinformować mnie, jaki błąd popełniłem, z radością bym go naprawił.

- To niestosowna prośba — uciął Sato. Aneki poczuł się chyba niezręcznie, bo wstał, zanim Sam albo Sato zdołali powiedzieć coś jeszcze. Skłonił się i ruszył do drzwi, nie zwracając najmniejszej uwagi na raczej niezręczny ukłon Sama i głęboki, ceremonialny pokłon lekarki.

- Życzę przyjemnego odpoczynku - oznajmił Sato i ruszył za ochroniarzem, zupełnie ignorując lekarkę. Stojąc już na progu wicedyrektor przystanął i zwrócił się po raz ostatni do Sama. - Wyrazy ubolewania z powodu osobistej tragedii.

- Tragedii? - Sam był zupełnie oszołomiony.

- Chodzi o ten nieszczęsny wypadek siostry. - Na twarzy Sato zagościł wyraz udawanego zatroskania.

- Janice? Co się stało z moją siostrą?

Sato bez słowa obrócił się na pięcie, lecz zanim wyszedł, Sam zdążył zauważyć błądzący na jego wargach cień złośliwego uśmiechu. Wicedyrektor ruszył korytarzem, głuchy na powoli cichnące wołanie Sama.

Sam usiłował wstać i pobiec za Sato, by choćby siłą wydusić odpowiedź. Wystarczyło jednak, że dotknął stopą podłogi, a już poczuł zawrót głowy i padł bezwładnie w objęcia lekarki. Uginając się pod ciężarem, kobieta ułożyła go z powrotem na łóżku i przykazała, aby leżał spokojnie. Odczekał kilka minut, aż poprawiła pościel, i dopiero wtedy chwycił ją za ramię.

Lekarka zesztywniała.

- Jest pan przemęczony, Verner-5aw. Powinien pan leżeć spokojnie i uważać, aby nie uszkodzić delikatnych połączeń w obwodach nerwowych.

- Do diabła z obwodami! Chcę wiedzieć co tu jest grane!

-Natarczywość i fizyczny przymus nie są najlepszymi sposobami nawiązywania rozmowy.

Sam wiedział, że to prawda, ale zżerał go niepokój o siostrę. Od czasu śmierci rodziców i reszty rodzeństwa w pamiętnym lipcu 2039 roku została mu tylko Janice. Rozluźnił uścisk dłoni i powoli położył rękę na łóżku. Z największym wysiłkiem zachował panowanie nad sobą.

- Proszę mi wybaczyć niewłaściwe zachowanie. Lekarka powoli rozmasowała ramię i wygładziła nieskazitelnie biały kitel.

- Stan najwyższego zdenerwowania może spowodować utratę panowania nad sobą. Takie zachowanie w niewłaściwej chwili lub w gronie nieodpowiednich ludzi może okazać się fatalne w skutkach. Rozumie pan?

- Tak, rozumiem.

- Doskonale. Chciał pan o coś zapytać.

- Pozwoli pani? - Sam poczekał na zachęcające skinienie głowy. - Czy wie pani, co Salo-sama miał na myśli wspominając o mojej siostrze?

- Niestety wiem.

Umilkła, lecz Sam musiał znać prawdę. Bez względu na jej treść.

- Proszę mówić.

Lekarka spojrzała na niego przeciągle.

- Przed dwoma dniami pańska siostra rozpoczęła kawaru. Sądziliśmy, że lepiej panu o tym nie mówić przed operacją.

-Na Boga, nie!

Groza usłyszanych słów owiała Sama lodowatym chłodem. Kowani... tak Japończycy nazywali Przemianę. Angielskojęzyczny świat używał nazwy „goblinizacja", lecz sens tych wyrazów był ten sam. Oznaczał proces, w wyniku którego ciało zwyczajnego człowieka przekształcało się stopniowo, przybierając formę jednej z metaludzkich podras: orka lub trolla. Czasami nieszczęsną ofiarę spotykał jeszcze gorszy los.

- Jak to możliwe? Przecież Janice skończyła siedemnaście łat. Przemiana rozpoczyna się zazwyczaj w dzieciństwie, więc moja siostra była już w bezpiecznym wieku.

- Jest pan ekspertem w dziedzinie kawaru, Verner-san? Może powinien pan udzielić kilku lekcji naukowcom z Imperialnego Instytutu Badawczego. - Twarz lekarki była śmiertelnie poważna. -Nasi najlepsi badacze usiłują rozwikłać tajemnicę kawaru.

-Ale mieli na to trzydzieści lat! - wykrzyknął Sam.

- Nie całkiem. W każdym razie były to dziesięciolecia, pełne frustracji dla ludzi szukających lekarstwa. Nawet obecnie nasz stan wiedzy na temat Przemiany jest bardzo skromny. Pierwsza fala somatycznej mutacji objęła dziesięć procent światowej populacji. Jednak z powodu chaosu, który wówczas zapanował, niewielu ludzi miało sposobność, aby badać lub dokumentować to zjawisko. Dziś jesteśmy w stanie spokojnie prowadzić obserwacje, lecz kawaru stopniowo zanika i brakuje nam materiału badawczego. - Przerwała na chwilę. - Każdy przypadek odsłania przed nami część prawdy, lecz wciąż błądzimy w ciemnościach niewiedzy. Jest tyle możliwych wariantów. Obecnie potrafimy wskazać osobników, którzy mogą ulec przemianie. Ale i ta diagnoza wymaga długich testów genetycznych.

- Testów, którym ani ja, ani moja siostra nigdy nie zostaliśmy poddani.

- To nic nie znaczy, bo na wynikach nie można w stu procentach polegać. Nawet sprawdzone pary wy daj ą na świat potomstwo, które może ulec kawaru.

- W takim razie nie ma żadnej nadziei?

- Wciąż badamy biologiczne przemiany, jakim ulegają nowe rasy, powstałe w wyniku kawaru. Ich reprodukcja oraz przypadki dalszych mutacji w dalszym ciągu pozostają dla nas zagadką. Jak to się dzieje, że część Przemienionych wydaje na świat sobie podobne potomstwo, pozostali natomiast płodzą dzieci całkowicie normalne? Jeszcze inni mają potomków, którzy sprawiają wrażenie normalnych ludzi i ulegają kawaru dopiero po osiągnięciu pewnego wieku. Nawet dzięki najbardziej starannym badaniom genotypu nie jesteśmy w stanie przewidzieć, kto ulegnie metamorfozie i czym się ona zakończy.

- Wobec tego musimy mieć do czynienia z magią - wyszeptał Sam.

W jednym ze wspomnień z dzieciństwa Sam widział twarz jakiegoś mężczyzny na domowym holoekranie. Człowiek ten opowiadał z wielkim przekonaniem i wzruszeniem o nowym świecie, Świecie Przebudzonych. Mówił, że magia i istoty magiczne znów

powróciły na Ziemię, aby stawić czoło technologii. I nie walczą o dominację, ale o przetrwanie samej planety. Mężczyzna nawoływał do porzucenia wszelkiej technologii i powrotu na łono przyrody, do prostego życia. Jednak ojciec Sama nigdy nie zaakceptował przewrotu, dokonanego przez magię w uporządkowanym świecie technokracji. Wychowywał syna w sposób tradycyjny, unikając, w miarę możliwości, wszelkich kontaktów z Przemienionymi. Nawet podczas wizyt w ogrodzie zoologicznym omijali klatki z gryfami, feniksami i innymi, ongiś jedynie legendarnymi stworzeniami.

- Magia? - parsknęła kpiąco lekarka, doskonale naśladując ton głosu jego ojca. - Niewykluczone, iż magia rzeczywiście istnieje na świecie, lecz tylko skończony dureń usiłuje za jej pomocą wyjaśnić wszystkie zagadki. Personalna kartoteka w archiwach korporacji wskazuje, że nie jest pan naiwnym prostakiem, który wierzy we wszechmogącą moc zaklęć i mistycznych energii. Ci tak zwani „magowie" od których aż się roi na korytarzach budynków korporacji, mają swoje ograniczenia. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że manipuluj ą energią w sposób gwałcący prawa fizyki, lecz te rzekome czary muszą podlegać ograniczeniom i zostaną w odpowiednim czasie wyjaśnione.

Lekarka wróciła do przerwanego wątku.

- Badania postępowały powoli. Podczas zamętu wywołanego pierwszym zmasowanym wybuchem kawaru straciliśmy mnóstwo bezcennych danych, gdyż zniszczeniu uległy główne ośrodki badawcze. W jaki sposób nawet nasi najlepsi naukowcy mieli poradzić sobie z nadnaturalnymi i niespodziewanymi zjawiskami, kiedy dookoła wszystko się waliło, podmywane falami nienawiści, strachu i odrazy? Czas chaosu już jednak minął. W końcu zrozumiemy kawaru, może nawet będziemy w stanie jej zapobiegać. Lecz dokonamy tego w sposób naukowy. Magia nie rokuje żadnych nadziei.

Lekarka artykułowała wiarę, w której duchu Sam wzrastał przez całe swe dzieciństwo, lecz jej słowa brzmiały dziwnie nieprzekonująco. Czuł w sobie pustkę, rozpacz nad losem siostry. Ojciec starał się ochraniać rodzinę przed wszelkimi wpływami Przemiany. A teraz jej skutki uderzyły w Sama i Janice z gwałtownością, która całkowicie zburzyła porządek ich życia. Jak to możliwe, żeby goblinizacja dotknęła jego rodzoną siostrę? Sam z trudem zdusił krzyk rozpaczy.

- Co z Janice? Czuje się dobrze?

Lekarka położyła mu dłoń na ramieniu w geście współczucia.

- Trudno powiedzieć, Verner-sam. Pańska siostra przechodzi długą Przemianę. Oznaki życia są wyraźne, lecz do zakończenia procesu jeszcze daleko.

- Chcę ją zobaczyć.

- Byłoby to raczej nie wskazane. Siostra znajduje się obecnie w stanie śpiączki i pańska obecność w niczym by nie pomogła.

- Nieważne. Muszę ją zobaczyć.

- Decyzja nie leży w mojej gestii. Imperialna Rada Genetyczna dopuszcza na oddział kawaru jedynie niezbędny personel medyczny. Gdyby pacjent nagle zakończył Przemianę i wpadł w szał, ewentualny gość mógłby znaleźć się w niebezpieczeństwie.

-Ale pani mogłaby mnie przemycić do środka, prawda? - nalegał. - Włożyłbym kitel i udawał studenta medycyny.

- Niewykluczone. Lecz zdemaskowanie mogłoby się skończyć fatalnie. Dla pana, dla mnie, nawet dla pańskiej siostry. Najprawdopodobniej zamrożono by jej konto. I bez tego przejście do nowego życia przysporzy jej wielu problemów. A pan straciłby pozycję w korporacji.

- Nie martwię się o siebie. Janice potrzebuje mojej pomocy.

- Przede wszystkim będzie potrzebowała pańskiej pensji. Najlepiej jej pan pomoże, słuchając poleceń przełożonych. W szpitalu jest pan bezradny.

- Nie rozumie pani...

- Ależ nie, Verner-san, wręcz przeciwnie. - Lekarka pokiwała głową, patrząc smutno na Sama. — Rozumiem doskonale.

Jej postać falowała Samowi przed oczyma. Przez chwilę myślał, że to łzy przysłaniaj ą mu widok, szybko jednak zorientował się, iż podano mu środek uspokajający. Znów powróciła wizja oceanu, pochłonęła go bezdenna toń, gdzie w ciemnościach wyciągały ku niemu ręce postacie wyszczerzonych goblinów i trolli. Walczył z nimi zażarcie, lecz ciągle opadał niżej i niżej. Nowa fala zmęczenia ogarnęła kończyny i zalała mózg. Wraz ze świadomością zgasły wizerunki potworów. Pozostał jedynie krąg bólu ukryty w zakamarkach czaszki.

Ciemności spowiły ziemię na kilka godzin i dopiero wówczas elf wyszedł na otwartą przestrzeń. Las tętnił milionami dźwięków, obecność samotnego elfa nie zakłócała jego egzystencji. Lekki wiaterek tańczył, szeleszcząc liśćmi wokół ciemnych pni. Podmuch powietrza mierzwił również białe włosy i muskał skórę elfa, wywołując na jego twarzy uśmiech zadowolenia. Chociaż nie nazywał lasu swoim domem, jak to czyniło wielu jego braci, nie potrafił oprzeć się jego urokowi. Wśród tych drzewiastych olbrzymów zawsze panował nieskończony spokój, spokój nie zmącony nawet nocną grą o przetrwanie. Czasami marzył nawet, aby tu zostać na zawsze, lecz takie myśli nie

nawiedzały go często. Cenił swoją pracę, a tutaj raczej rzadko mógł ją wykonywać.

Uniósł wzrok ku górze, uśmiechając się do gwiazd wyzierających spomiędzy szczelin w chmurach; stał skąpany w ich blasku. Było ich tak wiele, a wszystkie płonęły w pustce kosmosu, aby słać zwodniczą obietnicę wiedzy absolutnej. Pewnego dnia wyruszymy do was w odwiedziny, obiecał.

Jakiś ruch na nieboskłonie przyciągnął uwagę elfa. Spadająca gwiazda, pomyślał. Wyostrzywszy wzrok, spostrzegł jednak swoją pomyłkę - to jakiś pojazd sunął po niebie szybciej niż prawdziwe ciała niebieskie. Czas uchwycony w ruchu.

Czas.

Ta myśl przerwała trans i sprowadziła go z powrotem do materialnego świata, gdzie sekundy mijaj ą nieubłaganie, ścigając teraźniejszość. Sprawdził położenie gwiazd — inni zapewne już czekają, więc pora ruszać. Wszedł pod przygotowany uprzednio baldachim i uklęknął przy małym, niskim stoliku.

Włożył stalową wtyczkę do gniazda na skroni, jego palce przebiegły po klawiaturze cyberdeku Fuchi 7 i ruszył na spotkanie Matrycy. Zmysły zaczęły przekazywać obraz nowej rzeczywistości -oślepiającego świata analogowej przestrzeni elektronicznej, gdzie informatyczne algorytmy nabierają niemal namacalnego wymiaru. Pędził elektronicznymi ścieżkami najpierw przez łącze satelitarne, aby następnie przejść do Regionalnej Sieci Telekomunikacyjnej w Seattle. Podróż na spotkanie przyjaciół z Renraku zabrała jedynie kilka sekund.

Światła Międzynarodowego Portu Lotniczego w Seattle-Tacoma zniknęły za promem, aby już po chwili pojawić się znów przed nim. Pojazd kołował. Te dziwne manewry zastanowiły Sama, lecz doszedł do wniosku, iż pilot powiadomiłby pasażerów w razie jakichś kłopotów. Życie Sama również kreśliło dziwne esy-floresy - oto wrócił do miasta, które tak ochoczo opuścił, przyjmując stypendium w Tokio. Zatoczył koło, bezskutecznie goniąc własny ogon.

Przed trzema godzinami po raz kolejny bez powodzenia ponowił próbę, aby dowiedzieć się czegoś na temat stanu zdrowia siostry. Nie raczono go nawet poinformować, gdzie aktualnie przebywa. Stracił resztki cierpliwości, kiedy obstawa z Renraku zaczęła go odciągać od telekomu i niemal siłą wpychać na pokład czekającego promu kosmicznego. Bał się, że opuściwszy Japonię, straci na zawsze kontakt z Janice; ta świadomość tylko potęgowała gniew. Eskortujący - członkowie sławnego oddziału Czerwonych Samu-

rajów - najzwyczajniej zignorowali rozgoryczenie oraz irytację Sama i zgodnie z rozkazami odstawili go na pokład promu.

Dwie godziny później stanął na płycie lotniska w Seattle, witany przez przedstawicielkę Renraku, ubraną w marynarkę z syntetycznej skóry, czapkę pilotkę i wysadzane cekinami buty. Maniery tej kobiety również pozostawiały wiele do życzenia: nie zachowywała należytego dystansu i opowiadała wulgarne dowcipy. W każdym razie przeprowadziła Sama przez wszystkie kontrole i zawikłane procedury celne. W końcu dotarli do czekającego na płycie lotniska wahadłowca firmy Boeing z wyraźnie widocznym logo Renraku. Kobieta zapewniła, iż pojazd zawiezie ich najkrótszą drogą do centrum arkologicznego. Sam zajął miejsce w luksusowym przedziale pasażerskim, a eskorta zniknęła w kabinie pilota. Po chwili pojazd uniósł się w powietrze. Startowi towarzyszyły komentarze pilota na temat nieporadności obsługi naziemnej.

Sam po raz chyba dwudziesty - a może już czterdziesty? - doszedł do wniosku, że obecnie jest bezradny. Chcąc odpędzić złość, zaczął się przyglądać pozostałym pasażerom. Wszyscy lecieli do centrum arkologicznego Renraku.

Przy barze siedziała Alice Crenshaw. Podczas przelotu z Japonii zajmowała miejsce obok Sama, lecz nie mówiła wiele, co mu zresztą odpowiadało, ze względu na niewesoły nastrój, w jakim był od jakiegoś czasu. Dowiedział się jedynie, że Alice również została oddelegowana do centrum arkologicznego. Tak samo jak on była niezadowolona z przenosin, czemu dała wyraz spławiając opryskliwie stewarda, który spytał o powód wyjazdu. Crenshaw wsiadła na pokład wahadłowca chwilę po Samie, całkowicie ignorując pozostałych współpasażerów i ich przyjacielskie próby nawiązania rozmowy. Całą j ej uwagę pochłonęła butelka burbona.

Na wygodnej sofie, tocząc przyciszoną rozmowę, siedziało małżeństwo, które przedstawiło się jako Jiro i Betty Tanaka. On był nisei, w drugim pokoleniu Japończykiem urodzonym w Ameryce, a ona pochodziła z Wolnego Stanu Kalifornii. Sam zazdrościł tym ludziom ich nieskomplikowanych oczekiwań i obaw. Dla młodego Jiro przydział do centrum arkologicznego Renraku w charakterze specjalisty komputerowego oznaczał kolejny krok w karierze.

Ostatnim współpasażerem był pan Toragama. Zniechęcony brakiem zainteresowania ze strony Sama i lekceważącym stosunkiem Alice Crenshaw, pogrążył się w rozmyślaniach menedżera średniego szczebla, sporadycznie wciskając klawisze swojego przenośnego komputera i obserwując ciekłokrystaliczy ekran.

Sam powrócił do obserwacji widoków7 za oknem. Wahadłowiec wzbił się w powietrze i leciał ponad miastem w stronę migoczącej

łuny, wyznaczającej skupisko metropleksu. Tam, jaśniejąc z daleka, stało centrum arkologiczne Renraku, którego masywna konstrukcja górowała nawet nad ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin