Douglas Preston
Lincoln Child
Taniec śmierci
dedykuje tę książkę swojej córce Weronice
dedykuje tę książkę swojej córce Alethei
Podziękowania
Chcielibyśmy złożyć podziękowania następującym osobom z wydawnictwa Warner Books: Jamie'emu Raabowi, Larry'emu Kirshbaumowi, Maureen Egen, Devi Pillai, Christine Barbie, zespołowi działu sprzedaży, Karen Torres, działowi marketingu, Marcie Otis, działowi promocji i reklamy, Jennifer Romanello, Danowi Rosenowi, Mai Thomas, Flagowi Tonuziemu, Bobowi Castillo, Peninie Sacks, Jimowi Spiveyowi, Miriam Parker, Beth de Guzman i Lesowi Pockellowi.
Dziękujemy szczególnie naszej redaktorce Jaime Levine, niezmordowanej orędowniczce powieści Prestona-Childa. W dużej mierze nasz sukces zawdzięczamy jej doskonałej pracy redaktorskiej, entuzjazmowi i poradom.
Podziękowania należą się też naszym agentom: Ericowi Simonoffowi z Janklow & Nesbit oraz Matthew Snyderowi z agencji Creative Artists.
Girlandy z liści laurowych dla agenta specjalnego Douglasa Marginiego, Jona Coucha, Johna Rogana i Jill Nowak za ich współpracę przy wielu różnych sprawach.
Jak zawsze chcielibyśmy też podziękować naszym żonom i dzieciom, za ich miłość i wsparcie.
Nie musimy chyba dodawać, że postacie, firmy, wydarzenia, miejsca, posterunki policji, muzea i organy rządowe opisane w tej powieści są fikcyjne lub pojawiają się w opisach fikcyjnych wydarzeń.
Rozdział 1
Dewayne Michaels siedział w drugim rzędzie auli uniwersyteckiej, wpatrując się w profesora z udawanym zaciekawieniem, a w każdym razie miał nadzieję, że sprawia takie wrażenie. Powieki opadały mu tak, jakby ktoś przyczepił do nich ołowiane ciężarki. Czuł łomotanie pod czaszką i serce tłukące się dziko w piersiach, a w ustach miał smak, jak gdyby coś się tam wczołgało i zdechło. Przyszedł na wykład późno i cała aula była już wypełniona z wyjątkiem jednego miejsca - w drugim rzędzie naprzeciw pulpitu.
Pięknie.
Po prostu pięknie.
Dewayne robił magisterium z inżynierii elektrycznej. Wybrał ten fakultet - podobnie jak robili to od trzydziestu lat inni studenci inżynierii z jednego powodu - był łatwy do zaliczenia. „Literatura angielska z perspektywy humanistycznej” - te zajęcia zaliczało się jak marzenie, prawie nie zaglądając do podręcznika. Profesor, który prowadził wcześniej wykłady, stetryczały grzyb nazwiskiem Mayhew, mówił wolno i sennie jak hipnotyzer, a jego nużący, monotonny głos był w stanie uśpić każdego. W dodatku od czterdziestu lat korzystał z tych samych notatek. Stary piernik podczas testów korzystał z tych samych od lat zestawów pytań, których kopie krążyły z rąk do rąk w akademiku Dewayne'a. Pech chciał, że od tego właśnie semestru wykłady miał prowadzić słynny doktor Torrance Hamilton. Wszyscy przyjęli tę wiadomość z takim entuzjazmem, jakby sam Eric Clapton zgodził się zagrać na balu maturalnym.
Dewayne poruszył się nerwowo na siedzeniu. Od zimnego sztywnego plastiku zdrętwiały mu pośladki. Spojrzał w lewo i w prawo. Wokół niego studenci - głównie ze starszych roczników - robili stenograficzne notatki lub korzystali z dyktafonów, aby nie przegapić ani jednego słowa wykładowcy. Po raz pierwszy na tych wykładach sala pękała w szwach. Jak okiem sięgnąć, nie było ani jednego studenta inżynierii.
Ale pasztet.
Dewayne mówił sobie, że ma jeszcze tydzień, żeby zrezygnować z tego fakultetu, potrzebował jednak zaliczenia, a kto wie, może profesor Hamilton nie jest straszną piłą. Do licha, przecież ci wszyscy studenci nie przyszliby tu tłumnie w sobotni ranek, gdyby wiedzieli, że zostaną oblani na egzaminie... Lecz czy aby na pewno?
Tymczasem Dewayne skoncentrował się na tym, by sprawiać wrażenie skupionego na wykładzie.
Hamilton spacerował w tę i z powrotem po podium, a jego silny, głęboki głos rozbrzmiewał w całej auli. Wyglądał jak szary lew, z długimi, zaczesanymi do tyłu włosami i w eleganckim, choć odrobinę zbyt ponurym czarnym garniturze zamiast w widywanych tu na co dzień wyświechtanych tweedowych marynarkach. Miał dziwny akcent, inny niż nowojorski, choć z pewnością nie był jankesem. Nie mówił też jak typowy Anglik. Jego asystent siedział z tyłu, za profesorem, i sporządzał pilnie notatki.
- Tak więc - mówił Hamilton - przyjrzymy się dziś bacznie Jałowej ziemi Eliota, poematowi, w którym zawarł pustkę i wyobcowanie w XX wieku. To jeden z najwspanialszych poematów, w literaturze światowej.
Jałowa ziemia. Dewayne dopiero teraz sobie o nim przypomniał. Co za tytuł! Naturalnie nie przeczytał tego, bo i po co? Przecież to wiersz, a nie powieść, może przeczytać go nawet teraz, w trakcie wykładu.
Sięgnął po tomik poezji T. S. Eliota, pożyczony od kumpla - nie zamierzał wydawać ani grosza na coś, po co i tak nigdy nie więcej nie sięgnie - i otworzył. Na trzeciej stronie widniało zdjęcie poety - wyglądał jak mięczak w tych śmiesznych małych babcinych okularkach i z ustami w ciup, jakby ktoś wsadził mu w tyłek kij od szczotki. Dewayne parsknął i zaczął przewracać strony. Jałowa ziemia, Jałowa ziemia... O, jest.
Cholera. To nie był żaden limeryk. Cholerstwo miało dobrych paręnaście stron.
- Pierwsze wersy są znane tak dobrze, że trudno nam wyobrazić sobie reakcję, szok, jaki wzbudziły w ludziach, gdy przeczytali je po raz pierwszy na łamach „The Dial” w 1922 roku. To nie była poezja w dawnym rozumieniu tego słowa. Raczej antypoemat. Postać poety nie pojawia się w wierszu. Do kogo więc należą te ponure i niepokojące myśli? Początek to rzecz jasna gorzka aluzja, wyraźnie nawiązująca do Chaucera, ale to nie wszystko. Zastanówmy się nad obrazem, który przedstawia nam autor na samym początku - łodygi bzu wyrastające z nieżywej ziemi, gnuśne korzenie, łaskawy śnieg. Żaden inny poeta w całej historii świata nie pisał tak o nadejściu wiosny.
Dewayne dotarł do końca poematu i zorientował się, że utwór ma ponad czterysta wersów. O nie. Nie...
- To intrygujące, że Eliot pisze w drugim wersie o bzie, choć w owym czasie bardziej popularne były raczej maki. Podówczas niemal w całej Europie wszędzie rosły maki, a to za sprawą niezliczonych gnijących zwłok, ofiar I wojny światowej. Jednakże, co istotniejsze, maki, które, oczywiście, przywodzą na myśl narkotyczny sen - zdają się pasować o wiele bardziej do metaforyki Eliota. Czemu więc Eliot wybrał właśnie bzy? Przyjrzyjmy się uważnie, jakimi posługuje się aluzjami, a w tym przypadku nawiązuje raczej do „Gdy bzy ostatnie kwitły na dziedzińcu” Whitmana.
O Boże, co za koszmar: siedział w auli, w drugim rzędzie i nie rozumiał ani słowa z tego, co mówił profesor. Kto by pomyślał, że można napisać całe czterysta wersów o jakiejś cholernej jałowej ziemi. On sam czuł się wyjałowiony, miał wrażenie, że wnętrze jego czaszki wypełniono kilkoma garściami kulek do łożysk. W sumie nic dziwnego po tym, jak balował wczoraj do czwartej nad ranem, sącząc jednego drinka za drugim.
Nagle zorientował się, że w całej sali zapanowała cisza, zamilkł nawet donośny, dźwięczny głos wykładowcy. Podniósł wzrok na doktora Hamiltona, zauważył, że profesor stoi w bezruchu, z dziwnym wyrazem twarzy. Elegancki czy nie, ten starszy facet wyglądał tak, jakby właśnie sfajdał się w spodnie. Jego oblicze dziwnie zwiotczało. Dewayne patrzył, jak Hamilton wyciąga chustkę, delikatnie wyciera nią czoło, a następnie składa ją starannie i chowa do kieszeni. Odchrząknął głośno.
- Proszę wybaczyć - powiedział, po czym sięgnął po stojącą na pulpicie szklankę wody i upił niewielki łyk. - Jak już mówiłem, przyjrzymy się teraz metrum wykorzystywanemu przez Eliota w pierwszej części poematu. Cechuje je agresywny rytm jambiczny, wersy zamknięte występują tylko tam, gdzie kończy się zdanie. Zwróćcie uwagę na specyficzny dobór silnie akcentowanych czasowników - wywodzi, miesza, podnieca. Ich brzmienie przywodzi na myśl złowrogie dudnienie bębna, jest nieprzyjemne, burzy sens fraz, wywołuje uczucie niepokoju. Zapowiada, że w tym poemacie coś się wydarzy, i to nie będzie nic przyjemnego.
Ciekawość rozbudzona w Dewaynie przez krótką, niespodziewaną przerwę w wykładzie, prysła. Dziwny wyraz boleści na twarzy profesora znikł równie nagle, jak się pojawił, a jego oblicze, choć nadal blade, utraciło wcześniejszy odcień przywodzący na myśl popioły.
Dewayne skupił uwagę na poemacie. Mógł go szybko przeczytać, choćby pobieżnie, i zorientować się, o co było tyle hałasu. Zerknął na tytuł i szybko przeniósł wzrok na epigramat, epigraf, czy jak to się zwie.
Przerwał. Co to miało znaczyć, u licha? Nam Sibyllam quidem...
To na pewno nie był język angielski. A w dodatku pomiędzy wersami widniały linijki jakiegoś pisma, którego litery przypominające poskręcane małe robaczki na pewno nie należały do normalnego alfabetu. Rzucił okiem na przypisy i stwierdził, że pierwszy fragment tekstu był w języku łacińskim, a drugi w greckim. Potem była dedykacja - dla Ezry Pounda, il miglior fabbro. Wedle przypisu, ostatni dopisek był po włosku.
Łacina, greka i włoski. W dodatku ten poemat nawet się jeszcze nie zaczął. Co będzie teraz - hieroglify?
Istny koszmar.
Zlustrował wzrokiem pierwszą, a potem drugą stronę. Bełkot, czysty bełkot.
Pokażę ci strach w garstce popiołu. Co to miało znaczyć, u licha? Jego wzrok padł na kolejną linijkę. Frisch weht der Wind...
Nagle Dewayne zamknął tomik, zrobiło mu się niedobrze. Wystarczy. Zaledwie trzydzieści wersów i już pięć różnych cholernych języków. Jutro z samego rana pójdzie do dziekanatu i zrezygnuje z tych zajęć.
Usiadł wygodniej, w głowie czuł dziwne pulsowanie. Teraz, gdy podjął już decyzję, zastanawiał się, jak przetrwać dalsze czterdzieści minut wykładu, aby nie zacząć chodzić po ścianach. Gdyby siedział w którymś z tylnych rzędów, gdzie mógłby wymknąć się z auli niepostrzeżenie...
Tymczasem na podium profesor sennie ględził dalej:
- Skoro to już omówiliśmy, przejdźmy teraz do...
Nagle Hamilton znów zamilkł.
- Przepraszam.
Jego oblicze ponownie zwiotczało. Wydawał się... No właśnie, jaki?
Zakłopotany? Wzburzony? Nie... Raczej przerażony.
Dewayne usiadł prosto. Nagle to, co działo się w auli, zaczęło go interesować. Profesor sięgnął po chustkę, wyjął ją z kieszeni, ale upuścił, zanim uniósł dłoń do czoła. Rozejrzał się niepewnie dookoła, wciąż machając ręką w powietrzu, jakby odganiał natrętną muchę. Dotknął dłonią twarzy, zrazu delikatnie, nieśmiało, jak ślepiec. Drżące palce muskały przez chwilę jego usta, nos, oczy, włosy, po czym znów przecięły powietrze.
W auli raz jeszcze zapadła cisza. Asystent siedzący za profesorem odłożył pióro i spojrzał z zatroskaniem i niepokojem na wykładowcę. Co się dzieje? - zastanawiał się Dewayne. Facet dostał ataku serca?
Profesor zrobił niewielki, chwiejny krok naprzód, wpadając na pulpit. Równocześnie uniósł drugą rękę do twarzy, dotykając jej całej, lecz tym razem o wiele mocniej, naciągając skórę, pociągając za dolną wargę i wymierzając sobie kilka lekkich policzków.
Nagle profesor przerwał, znieruchomiał i zlustrował aulę.
- Czy coś się dzieje z moją twarzą?
Głucha cisza.
Wolno, bardzo wolno doktor Hamilton rozluźnił się. Wziął jeden długi chrapliwy oddech, potem drugi i stopniowo z jego twarzy znikło napięcie.
Odchrząknął.
- Jak już mówiłem...
Dewayne zauważył, że palce jednej dłoni profesora ponownie ożyły, rozedrgane i drżące. Ręka uniosła się do twarzy, palce zaczęły skubać skórę.
To było dziwne, bardzo dziwne.
- Ja... - zaczął profesor, ale dłoń nie pozwoliła mu dokończyć. Jego usta otwierały się i zamykały na przemian, Spomiędzy rozchylonych warg wypływał zduszony świst. Postąpił jeszcze jeden krok naprzód, mechanicznie jak robot, i znów walnął w pulpit.
- Co to ma być? - zapytał łamiącym się głosem.
Boże, ten profesor zaczął naprawdę mocno ciągnąć się za skórę na twarzy, jego powieki rozciągnęły się groteskowo, obie ręce szarpały z całej siły, a w pewnej chwili na policzku pojawiło się długie krwawiące zadrapanie - ślad po paznokciu.
W auli dał się słyszeć niespokojny szmer jak głośne, głuche westchnienia.
- Dobrze się pan czuje, profesorze? - zapytał asystent.
...
krzychol6