Čapek Karel - Krakatit.doc

(1167 KB) Pobierz
KAREL CAPEK

KAREL CAPEK

 

KRAKATIT

 

Z JĘZYKA CZESKIEGO PRZEŁOŻYŁA EMILIA W«WICTA

TYTUŁ ORYGINAŁU "KRAKATIT"

OSTRZEŻENIE

Karela Čapka przedstawiać w Polsce nie trzeba. Jego twórczość jest u nas obecna od lat pięćdziesięciu i zawsze cieszyła się dużym uznaniem, stąd też często wystawiano jego dramaty, tłumaczono książki i komentowano utwory*. Warto powracać do mądrych i świetnie napisanych powieści, opowiadań i szkiców Čapka, które oddają wiernie klimat epoki, w jakiej powstały, lecz także stały się nieraz zdumiewająco trafnym przewidywaniem przyszłości, już teraz potwierdzonej przez wydarzenia dziejowe i odkrycia naukowe. Poza tym niewiele straciły na uroku nowości, zachwycając dodatkowo mistrzowskim stylem.

Powieść Krakatit (1924) bardzo szybko zwróciła uwagę naszych wydawców, bowiem już w 1926 roku ukazała się w tłumaczeniu Władysława Mergela i to w ramach warszawskiej Biblioteki Dzieł Wyborowych. Nowy, bardzo dobry przekład powieści, dokonany przez Emilię Witwicką, ukazał się nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego w 1960 roku. Krakatit staje się powieścią klasyczną w swoim gatunku i jej wznawianie, biorąc pod uwagę walory ideowe i artystyczne, jest celowe.

Dość trudno zadowalająco zdefiniować rodzaj powieści jaki reprezentuje Krakatit, ponieważ utwór łączy różne odmiany powieściowe. Niewątpliwie należy do powieści fantastyczno-naukowych, lecz także ma cechy powieści kryminalnej, przygodowej i sensacyjnego dreszczowca. Sekretem talentu Ćapka pozostaje umiejętne korzystanie z tych różnorodnych propozycji narracyjnych, zespolenie ich w organiczną całość, atrakcyjną dla czytelnika. Trzeba tu dodać, że pisarz czeski miał wielki dar uszlachetniania i nobilitacji gatunków literackich, uchodzących w jego czasach, a nawet dzisiaj, za mniej wartościowe w porównaniu na przykład z powieścią społeczną, historyczną, czy psychologiczną. Takie powieści Ćapka, jak Fabryka absolutu, Krakatit i Inwazja jaszczurów, mogą zadowolić wybredny smak znawców literatury oraz masowych odbiorców. To chyba wielka pochwała.

W powieści Krakatit ważne miejsce zajmuje odpowiedzialność człowieka za własne dzieło. Osoba inżyniera Prokopa jest modelowana na wzór wielkiego uczonego i odkrywcy Alfreda Bernharda Nobla. Bohater powieściowy posiadł umiejętność wyzwalania z materii energii o olbrzymiej sile, którą nazwał krakatitem. Na akcję utworu składają się zabiegi różnych potęg, by posiąść sekret produkcji tajemniczej energii. Rywalizują między sobą liczne koncerny zbrojeniowe, chcąc podporządkować sobie Prokopa i jego odkrycie. Čapek ukazał mechanizm działania kierowniczych ośrodków gospodarki kapitalistycznej, a zarazem ośrodków władzy. Przedstawił ponury obraz drapieżnej konkurencji i bezwzględności w dążeniu do opanowania świata. Bo w tych zabiegach o krakatit nikt nie myślał o wykorzystaniu go dla dobra całej ludzkości, lecz chodziło o pognębienie przeciwnika, o rozszerzenie swojej przestrzeni życiowej. Wydaje się, że mamy prawo użyć tu złowieszczego określenia Lebensraum, ponieważ Čapek ze szczególnym naciskiem wskazywał w powieści na militaryzm niemiecki jako wielkie niebezpieczeństwo dla świata. Szacunek i podziw budzi to wczesne ostrzeżenie, jak również zdolność przewidywania faktów naukowych i politycznych - w tym wypadku łączących się z ujarzmieniem energii atomowej i walką o monopol tej przerażającej broni. Powieściowy uczony i wynalazca nie powtórzył błędu Nobla, nie ujawnił nikomu wzorów produkcji krakatitu. Stało się tak dzięki temu, że inżynier Prokop nie zatracił instynktu życiowego, nie odizolował się od świata, nie oddał wyłącznie "czystej" nauce, bez zwracania uwagi, jakie zastosowanie znajdą jego odkrycia. Zwycięstwo odniosła podstawa etyczna.

Zakończenie powieści jest znamienne dla humanizmu Čapka. Pisarz czeski był rzecznikiem "małych ludzi", zwyczajnych, którzy chcą żyć spokojnie, uczciwą pracą budować swoją egzystencję i właściwie poprzestawać na małym. Taki ideał szczęścia był mu szczególnie sympatyczny. Gdy więc Prokop w zawierusze intryg i przemocy traci dokumentację swego krakatitu i nie jest w stanie odtworzyć spalonych formuł, wówczas spotyka na swej drodze staruszka, uosobienie doświadczenia i mądrości, który pociesza go po stracie, wskazując na możliwość pożytecznej pracy, chociaż na mniejszą skalę. Čapek sugeruje, że wielką wartość ma przede wszystkim mrówcza praca codzienna. Ten swój pogląd uzasadnił szerzej po latach w powieści Pierwsza brygada (1937), zajmując się problemem bohaterstwa. Zrelatywizował w niej obiegowe pojęcie bohaterstwa, wielkim uznaniem natomiast obdarzył pracę bezimiennych górników. Szkoda, że Pierwsza brygada dotąd nie doczekała się przekładu na język polski.

Na tle literatury czeskiej, a nawet i światowej początku lat dwudziestych, takie powieści Čapka jak Fabryka absolutu i Krakatit były nowością. Pamiętajmy, że właśnie dożywał swoich dni modernizm ze swoją symboliką, głębiami, nastrojowością, problemami "ponadczasowymi" i histerycznym psychologizmem w rodzaju Stanisława Przybyszewskiego. Čapek zerwał z pretensjonalnym estetyzmem swoich poprzedników. Obrał za swój gatunek typ powieści dziennikarskiej, zaspokajający potrzebę nowoczesności. Doszedł u niego do głosu futurystyczny kult techniki oraz ekspresjonistyczny rozmach i intensywność wyrazu. Skierował uwagę czytelników ku nauce i futurologii - nietkniętej niemal sferze wyobraźni ludzkiej. Miejsce przewrażliwionych, nieszczęśliwych kochanków zajęli nowi bohaterowie: inżynierzy, uczeni, ludzie pracy.

Naturalnie, to wtargnięcie nauki i wizji przyszłego świata do literatury łączy się ze zdobyczami nauk ścisłych w XX wieku oraz niebywałym rozwojem cywilizacji technicznej. Wielkie odkrycia Alberta Einsteina, Ernesta Rutherforda i Marii Curie-Skłodowskiej zaczęły rozpalać wyobraźnię artystów. Przyroda, tematyka wiejska, zagadnienia osobiste - eksploatowane przez pisarzy od wieków - ustąpiły nowym problemom. Čapek był uważnym obserwatorem, usiłował przeniknąć, ku czemu zmierza świat i co mu może zgotować nowa cywilizacja techniczna. Fascynowały go wynalazki i gwałtowna inwazja maszyn, ale budziły zarazem lęk, gdy znajdą się one w dyspozycji ludzi pozbawionych skrupułów, gdy rozwojowi technicznemu nie będzie towarzyszyć kultura humanistyczna i wrażliwość etyczna. Dlatego też jego dramat o robotach pt. R.U.R. i powieść Krakatit należy traktować jako wyraz zaniepokojenia o losy świata.

Krakatit dość wyraźnie wskazuje na mistrzów Karela Čapka. Nie chodzi tu rzecz jasna o wykazywanie jakichś wpływów, lecz o zwrócenie uwagi na pokrewieństwo stylu, smaku artystycznego i gatunków literackich. Čapek lubił pisarzy angielskich i wiele cech ich pisarstwa przyswoił literaturze czeskiej. Jego zwięzłe, błyskotliwe dialogi iskrzące się paradoksami przypominają George'a Bernarda Shawa, fantastyka znajdowała podniety w twórczości Herberta George'a Wellsa, forma powieści kryminalnej wiele zawdzięcza lekturom Edgara Wallace'a i Conana Doyle'a; pogodny moralizm bez nudnego kaznodziejstwa jest wspólny z Gilbertem Keithem Chesterthonem. Zachwycał Čapka angielski rodzaj humoru, którym i on zabłysnął w szeregu swych utworów. Warto przytoczyć charakterystykę Wellsa, jaką dał autor Krakatitu, bowiem z powodzeniem możemy ją odnieść do samego Čapka, w każdym razie dowiadujemy się z niej, jakie wartości cenił sobie pisarz czeski:

"Jest wyjątkowy wśród pisarzy i myślicieli współczesnych dlatego, że jest tak niezwykle uniwersalny; jako pisarz łączy utopijną fikcję i fantastyczność z dokumentalnym realizmem i niezmierną erudycją książkową; jako myśliciel i interpretator zjawisk opanował z godną podziwu gruntownością i oryginalnością dzieje świata, nauki przyrodnicze, ekonomię i politykę. Ani nauka, ani filozofia nie poważy się obecnie na tak Arystotelesowską syntezę całej współczesnej wiedzy i rekonesans w przyszłość, jak pisarz Wells; moglibyśmy powiedzieć, że w sensie Komenskiego jest najbardziej wszechstronnym umysłem naszych dni. Ale prócz tego Wells nie jest duchem, który chce tylko poznać i zharmonizować wiedzę ludzką; służy mu dna jedynie za punkt wyjścia do postępowej przebudowy ludzkich praw i zadań. Ten najgłębszy znawca jest równocześnie jednym z najgorliwszych reformatorów ducha ludzkiego - nie stał się dogmatycznym wodzem i prorokiem, lecz poetyckim drogowskazem w przyszłość. Nie nakazuje nam, co mamy robić, lecz tylko wskazuje, dokąd możemy zmierzać, jeśli wykorzystamy rozumnie wszystko, czego nas uczy historia i świat materialny"*.

Jakże wiele tu myśli przewodnich z twórczości samego Čapka! Autor Krakatitu wyeksponował te cechy pisarstwa Wellsa, które go łączą z pisarzem angielskim.

Bardzo trafny podtytuł dała Halina Janaszek-Ivaničkova swej monografii: Karol Čapek, czyli dramat humanisty (Warszawa 1962). Rzeczywiście, zarówno Krakatit, jak i szereg innych utworów Čapka, zajmuje się zagrożeniem ideałów demokratycznych i filozoficznych autora. Pisarz zmagał się z relatywizmem, który opanował jego umysł. Do końca życia nie udało mu się przezwyciężyć całkowicie relatywizmu poznawczego, natomiast w zakresie podstawowych wartości moralnych odrzucił relatywizm już w Krakaticie: to, co nie służy dobru ogólnemu, jest złe, trzeba walczyć z egoizmem jednostek i zorganizowanych grup. Również późniejszy dramat Matka (1938) potwierdza, że Čapek uznawał istnienie wartości niepodważalnych - w pamiętnym roku układu monachijskiego zaliczył do nich obronę bytu narodowego. W każdym razie o czternaście lat wcześniejsza powieść Krakatit niedwuznacznie określała pisarza jako pacyfistę i obrońcę prawa ludu do spokojnej egzystencji. Dzisiaj z goryczą możemy stwierdzić, że łatwiej bez porównania było zażegnać katastrofę, która zarysowała się w planie powieściowym, niż katastrofę rzeczywistą, bowiem baśń z dreszczem przerażenia snuł człowiek szlachetny. W niecały rok po śmierci Čapka rozgorzała wielka wojna światowa, zakończona użyciem "krakatitu" - bomby atomowej.

Krakatit, ta wielowarstwowa powieść współczesna, może być uznana także za baśń szczególnego rodzaju, tak ją przede wszystkim zinterpretowała Halina Janaszek-Ivaničkova. Jako baśń przekazuje prawdę nie starzejącą się: skarbu trzeba strzec, by się nie dostał w ręce niepowołane. A skarbem w różnych czasach bywają różne wartości, różne sprawy. Na myśl o baśni oprócz idei przewodniej naprowadza w Krakaticie również sztafaż wielu wydarzeń. Nie brak tu księżniczki tatarskiej, dziwnego pałacu, a nawet samo piekło otwiera swoje podwoje. Charakter ludzi, jak w każdej bajce, jest tu wystawiony na próbę - i bohater nie sprawia nam zawodu.

Zastanawiający jest w Krakaticie alegoryczny pałac, narzucający myśl o zamku Franza Kafki (Zamek, 1926). Genialni prażanie niezależnie od siebie wprowadzili do literatury tajemniczy "zamek", mózg władzy i centrum przemocy.

Krakatit zaowocował artystycznie w okresie okupacji niemieckiej w Czechach. Mam tu na myśli twórczość Jana Drdy. Jego powieści nawiązują do struktury baśniowej, ale właśnie typu čapkowskiego - fantastyki przemieszanej z przenikliwym realizmem, z wykorzystaniem współczesnej wiedzy o człowieku, zwłaszcza psychoanalizy. Zarówno więc Čapek, jak i Drda, rehabilitowali ulubione formy narracyjne ludowego odbiorcy: baśń i romans rycerski*.

Ale jak już zaznaczyliśmy wcześniej, Krakatit jednoczy różne formy powieściowe i w naszej polskiej tradycji literackiej, nie posiadającej wyraźnie zaznaczonej, jak w Czechach, linii rozwojowej, którą uosabia Jan Drda, łatwiej jest umieścić utwór Čapka wśród powieści fantastyczno-naukowych. Wielbiciele Jerzego Żuławskiego, Stefana Grabińskiego i Stanisława Lema uznają zapewne Krakatit jako ciekawe dopełnienie naszej, niezbyt bogatej ilościowo, prozy futurologicznej i fantastycznej, a zarazem tak mocno osadzonej w sprawach tego świata.

Zdzisław Niedziela

I

Pod wieczór owego dżdżystego dnia mgła zgęstniała. Masz wrażenie, jakbyś przedzierał się przez jakąś wilgotną masę, która nieodwracalnie zamyka się za tobą. Chciałbyś już być vf domu. W domu, w kręgu swojej lampy, w pudełku czterech ścian. Nigdy jeszcze nie czułeś się tak samotny.

Prokop toruje sobie drogę bulwarem. Jest mu zimno, a czoło zwilżone ma potem z osłabienia, miałby ochotę usiąść na tej mokrej ławeczce, ale boi się policjantów. Wydaje mu się, że się zatacza; rzeczywiście, koło Staromiejskich Młynów ktoś wyminął go łukiem jak pijanego. Teraz więc wytęża wszystkie siły, żeby iść prosto.

O, właśnie nadchodzi jakiś człowiek, ma kapelusz zsunięty na oczy i podniesiony kołnierz płaszcza.

Prokop zaciska zęby, marszczy czoło, napina wszystkie mięśnie, żeby przejść normalnie. Ale właśnie w chwili kiedy przechodzień jest o krok, robi mu się ciemno w oczach i cały świat zaczyna nagle wirować; naraz widzi z bliska, tuż, tuż, parę przenikliwych oczu, które wbijają się w niego, uderza o czyjeś ramię, bąka coś w rodzaju "przepraszam" i oddala się z przesadną, rozpaczliwą godnością.

Po paru krokach zatrzymuje się i ogląda. Ten człowiek stoi i uparcie patrzy za nim. Prokop zbiera siły i rusza nieco szybciej. Nie może się jednak powstrzymać i ogląda się znowu.

Cóż to, ten człowiek wciąż jeszcze stoi i patrzy za nim, z ciekawości wysunął nawet głowę z kołnierza jak żółw. "Niech się gapi - myśli sobie Prokop - więcej się nie obejrzę." I idzie, jak potrafi najlepiej. Nagle słyszy za sobą kroki.

Człowiek z podniesionym kołnierzem idzie za nim. Chyba biegnie. I Prokop zdjęty panicznym strachem rzuca się do ucieczki.

Świat znowu zatoczył się razem z nim. Oddychając z trudem i szczękając zębami, oparł się o drzewo i zamknął oczy. Było mu niedobrze, bał się, że upadnie, że pęknie mu serce, a ustami tryśnie krew. Kiedy otworzył oczy, tuż przed sobą zobaczył człowieka z podniesionym kołnierzem.

- Czy pan jest inżynier Prokop? - pytał nieznajomy, prawdopodobnie już któryś raz z rzędu.

- Ja... ja tam nie byłem - usiłował wyprzeć się czegoś Prokop.

- Gdzie? - spytał nieznajomy.

- Tam - Prokop wskazał głową w kierunku Strahova. - Czego pan ode mnie chce?

- Cóż to, nie poznajesz mnie? Jestem Tomesz. Tomesz z politechniki, nie pamiętasz?

- Tomesz - powtórzył Prokop; nazwisko to było mu śmiertelnie obojętne. - Tak, Tomesz, naturalnie. A czego chcesz?

Mężczyzna z podniesionym kołnierzem ujął Prokopa pod ramię.

- Poczekaj, musisz usiąść, rozumiesz?

- Tak - odparł Prokop i pozwolił podprowadzić się do ławki. - Bo widzi pan, ja... mnie jest niedobrze, wie pan? - Nagle wyciągnął z kieszeni rękę owiniętą jakimś brudnym gałganem.

- Ranny, wie pan? Przeklęta historia!

- A głowa nie boli?

- Boli.

- Słuchaj, Prokop, masz chyba gorączkę. Musisz iść do szpitala, rozumiesz? Kiepsko z tobą, to widać. Ale przynajmniej przypomnij sobie, że się znamy. Jestem Tomesz. Byliśmy razem na chemii. Człowieku, oprzytomnij!

- Ja wiem, Tomesz - szepnął Prokop słabym głosem. - Ten łobuz. Co się z nim dzieje?

- Nic - powiedział Tomesz. - Mówi z tobą. Musisz iść do łóżka, słyszysz? Gdzie mieszkasz?

- Tam - szepnął z wysiłkiem Prokop i wskazał gdzieś ruchem głowy. - Na Hybszmonce. - Naraz spróbował się podnieść. - Ja tam nie pójdę! Nie chodźcie tam! Tam jest... tam jest...

- Co?

- Krakatit! - wyszeptał Prokop .

- Co to jest?

- Nic. Nie powiem. Nikomu nie wolno tam iść, bo... bo...

- Bo co?

- Fff - bum! - krzyknął Prokop i wyrzucił obie ręce w górę.

- Co to ma być?

- Krakatoe. Kra - ka- tau. Wulkan. Wu - wulkan, rozumie pan? Mnie to urwało palec. Ja nie wiem... - Prokop umilkł, a po chwili, wolno cedząc słowa, dodał: - Człowieku, to potworna rzecz.

Tomesz patrzył uważnie, jakby na coś czekał.

- A więc - odezwał się po chwili - ty ciągle jeszcze pracujesz nad materiałami wybuchowymi?

- Ciągle.

- Masz rezultaty?

Prokop wydał dźwięk przypominający śmiech.

- Chciałbyś wiedzieć, co? To nie takie proste, bracie. To nie takie proste - powtórzył, kiwając głową jak pijany. - Zrozum, to samo, zupełnie samo...

- Co?

- Kra - ka - tit. Krakatit. Krrrakatit! Samo! Ja zostawiłem tylko proszek na stole, rozumiesz? Resztę zgarnąłem do... do takiego słoika. Na stole został tylko pyłek... i... nagle...

- Wybuchło.

- Wybuchło. Taki tylko pyłek, odrobina, którą rozsypałem. Nawet nie było tego widać. Ta żarówka - o kilometr. To nie przez nią. A ja - na kanapie, jak kawał drewna. Zmęczony, rozumiesz? Za dużo pracy. I naraz: prask! Spadłem na ziemię. Wyrwało okna, a żarówki... nie ma. Detonacja jak przy wybuchu ładunku lydditowego. Potworny huk. Ja... myślałem z początku, że to pękł ten por - porcena - ponce - por-celano-wy, porcelanowy, porcelanowy, por... no, prędko, jak się to białe, wiesz, izolator, jak się to nazywa? Krzemian glinu.

- Porcelana.

- Słoik. Myślałem, że trzasnął ten słoik. Zapalam zapałkę, a on stoi cały. A ja... zdębiałem... aż mi zapałka sparzyła palce. A potem jak szalony, przez pole, po ciemku, na Brzevnov czy do Strzeszovic. I gdzieś wpadło mi do głowy to słowo: Kraka-toe, Krakatit. Kra - ka - tit. Nie, nie, to nie było tak. Kiedy to wybuchło, zleciałem na ziemię i krzyczę: Krakatit! Krakatit! Potem zapomniałem. Kto tu jest? Kto to? Kim pan jest?

- Kolega, Tomesz.

- Aha, Tomesz. Ten łajdak. Pożyczał notatki z wykładów. Nie zwrócił mi jednego zeszytu do chemii. Tomesz, jak mu było na imię?

- Jerzy.

- Tak, już wiem, Jurek. Ty jesteś Jurek, ja wiem. Jurek Tomesz. Gdzie masz ten zeszyt? Poczekaj, coś ci powiem. Jak tamto wybuchnie, będzie źle. To, bracie, rozwali całą Pragę. Sprzątnie, zdmuchnie, fiut! Jak wyleci ten porcelanowy słoik, rozumiesz?

- Jaki słoik?

- Ty jesteś Jurek Tomesz, ja wiem. Idź na Karlin. Na Karlin albo na Vysoczany i patrz, jak to wyleci. Leć, leć, prędko!

- Po co?

- Zrobiłem tego cetnar. Cetnar Krakatitu. Nie, chyba... piętnaście deka. Tam na górze w tym słoiku. Bracie, jak to wybuchnie... Ale nie, poczekaj, to idiotyzm - bełkotał Prokop łapiąc się za głowę.

- No?

- Dlaczego... dlaczego nie wybuchło to w tym słoiku? Kiedy ten proszek... sam... zupełnie sam... Poczekaj, na stole jest cyn... cynkowa blacha... blacha. Od czego to na stole wybuchło? Za-czekaj, nic nie mów - wycedził Prokop i słaniając się wstał.

- Co ci jest?

- Krakatit - mruknął Prokop, zatoczył się całym ciałem i nieprzytomny runął na ziemię.

II

Pierwszą rzeczą, jaka dotarła do świadomości Prokopa, było uczucie, że wszystko wraz z nim trzęsie się w jakimś piekielnym turkocie i że ktoś trzyma go mocno wpół. Okropnie bał się otworzyć oczy, zdawało mu się, że wszystko się na niego zwali. Ale kiedy hałas nie ustawał, odemknął powieki i zobaczył przed sobą mętny kwadrat, po którym sunęły mgliste świetlne kule i smugi. Nie umiał sobie tego wytłumaczyć, patrzał nieprzytomnie na przepływające i przeskakujące widma, biernie godząc się na wszystko, co się z nim stanie. Wreszcie zrozumiał, że ten uporczywy turkot to koła wozu i że to przesuwają się latarnie we mgle. Znużony wytężoną obserwacją, znowu zamknął oczy i pozwolił unosić się dalej.

- Teraz się położysz - odezwał się cichy głos nad jego głową. - Połkniesz aspirynę i będzie ci lepiej. Rano przyprowadzę doktora, dobrze?

- Kto to? - spytał ospale Prokop.

- Tomesz. Położysz się u mnie. Masz gorączkę. Gdzie cię boli?

- Wszędzie. W głowie mi się kręci. Wiesz, o tak.

- Leż cicho. Zrobię ci herbatę i wyśpisz się. To ze zdenerwowania. Taka nerwowa gorączka, rozumiesz? Do rana ci przejdzie.

Prokop zmarszczył czoło usiłując z trudem coś sobie przypomnieć.

- Ja wiem - rzekł po chwili, zatroskany. - Słuchaj, ktoś powinien ten słoik wrzucić do wody. Żeby nie wybuchł.

- Nie kłopocz się niczym. Leż cicho.

- Ale ja mógłbym chyba siedzieć. Nie ciężko ci?

- Nie, leż spokojnie.

- A ty masz mój zeszyt z chemii - przypomniał sobie nagle Prokop.

- Tak, dostaniesz go. A teraz spokój, słyszysz?

- Jaką ja mam ciężką głowę!

Tymczasem dorożka turkotała ulicą Jeczną pod górę. Tomesz cichutko gwizdał jakąś melodię i wyglądał oknem. Oddech Prokopa był świszczący i przerywany postękiwaniem. Mgła zwilżyła chodniki, a jej chłodny śluz przenikał aż pod płaszcz. Było pusto i późno.

- Zaraz będziemy na miejscu - odezwał się głośno Tomesz.

Dorożka z nową siłą rozturkotała się na placu i skręciła w prawo.

- Słuchaj, Prokop, możesz zrobić parę kroków? Pomogę ci. Z wysiłkiem wlókł Tomesz swego gościa na drugie piętro.

Prokop wydawał się sobie dziwnie lekki, pozbawiony ciężaru i pozwolił wnieść się niemal po schodach na górę; ale Tomesz sapał ciężko i ocierał pot.

- Widzisz, jestem jak piórko - dziwił się Prokop.

- Tak, rzeczywiście - mruczał zziajany Tomesz, otwierając drzwi swego mieszkania.

Kiedy go Tomesz rozbierał, Prokop czuł się jak małe dziecko.

- Moja mamusia... - zaczął coś opowiadać. - Kiedy mamusia... to już było dawno, tatuś siedział przy stole, a mamusia zanosiła mnie do łóżka, wiesz?

Po chwili leżał już w łóżku, przykryty aż po brodę, szczękał zębami i przyglądał się, jak Tomesz się krząta koło pieca i szybko rozpala ogień.

Zbierało mu się na płacz ze wzruszenia, żalu i słabości i wciąż nie przestawał paplać. Uspokoił się dopiero, kiedy dostał zimny okład na głowę. Teraz w milczeniu rozglądał się po pokoju. Pachniało tu tytoniem i kobietą.

- Ale z ciebie drań, Tomesz - rzekł z powagą. - Ciągle dziewczynki, co?

Tomesz obrócił się do niego.

- No to co?

- Nic. A co ty właściwie robisz?

Tomesz machnął ręką.

- Bieda, bracie. Pieniędzy nie ma.

- Hulasz?

Tomesz potrząsnął tylko głową .

- A wiesz, szkoda ciebie - zaczął Prokop zafrasowany. - Mógłbyś... Popatrz, ja pracuję już dwanaście lat.

- I co z tego masz? - rzucił Tomesz nieuprzejmie.

- No, coś tam od czasu do czasu. W tym roku sprzedałem dekstrynę wybuchową.

- Za ile?

- Za dziesięć tysięcy. Widzisz, to właściwie nic nie jest. Głupstwo. Taka pukawka dla kopalń. Ale gdybym zechciał...

- Lepiej ci już?

- Cudownie mi jest. Powiadam ci, wynalazłem metody, że... Taki na przykład azotan ceru, cóż to za piekielna bestia! A chlor, chlor, czterochlorek azotu zapala się od światła. Zapalasz żarówkę, i prask! Ale to jeszcze nic. Popatrz - oświadczył nagle, wyciągając spod kołdry chudą, okropnie pokaleczoną rękę. - Kiedy biorę coś do ręki, czuję, jak tam brzęczą atomy. Zupełnie jak w mrowisku. Każda materia brzęczy inaczej, rozumiesz?

- Nie.

- To jest siła. Siła zawarta w materii. Materia jest strasznie silna. Ja... Ja dotykam i czuję, jak się to tam porusza, takie mrowie. Trzyma się to kupy z wielkim trudem. Kiedy wewnątrz to wszystko rozpłaczesz, rozpadnie się, bum! Wszystko eksploduje. Każda myśl to taki wybuch w mózgu. Kiedy podajesz mi rękę, czuję, jak coś w tobie eksploduje. Ja mam już, bracie, taki dotyk. I słuch. Wszystko szumi jak przesypujący się proszek. Same takie maleńkie wybuchy. Powiadam ci, huczy mi w głowie. Ratatata, jak karabin maszynowy.

- Tak - powiedział Tomesz. - A teraz połknij tę aspirynę.

- Tak. - Wy... wybuchowa aspiryna. Nadchlorowany kwas acetylosalicylowy. To jeszcze nic. Ja, bracie, wynalazłem egzotermiczne materiały wybuchowe. Każda substancja to właściwie materiał wybuchowy. Woda... woda jest materiałem wybuchowym. Pierze, pierze w pierzynie to też materiał wybuchowy. Widzisz, to ma tymczasem tylko znaczenie teoretyczne. Ale ja wynalazłem wybuchy atomowe. Ja... ja przeprowadziłem eksplozję alfa. Rozpad na cząsteczki dwudodatnie. To nie żadna termochemia. Destrukcja. Chemia destrukcyjna, bracie. Słuchaj, Tomesz, to jest wielka rzecz z czysto naukowego punktu widzenia. Mam w domu tablice... Żebym ja miał aparaty, Chryste Panie! Ale ja mam tylko oczy i ręce. Poczekaj, ja ci to napiszę.

- Nie chce ci się spać?

- Chce. Jestem... dziś... zmęczony. A coś ty robił przez ten cały czas?

- Ano nic. Ot, życie.

- Życie to materiał wybuchowy, wiesz? Trzask, prask, człowiek się rodzi i rozpada, bum! A nam się zdaje, że to trwa ileś tam lat. Wiesz? Czekaj, coś poplątałem, prawda?

- Wszystko w porządku, Prokop. Możliwe, że jutro zrobię bum! Jeżeli nie będę miał pieniędzy. Ale to nieważne, staruszku. Spij!

- Pożyczę ci, chcesz?

- Daj spokój. Nie miałbyś tyle. Może jeszcze mój ojciec... - Tomesz machnął ręką.

- No widzisz, ty masz jeszcze tatusia - odezwał się po chwili Prokop z nagłym rozczuleniem.

- Ano tak. Lekarz w Tynicy. - Tomesz wstał, zaczął spacerować po pokoju. - Bieda, bracie, bieda. Przycisnęło mnie, że hej. Ale nie martw się o mnie. Już ja coś wykombinuję. Spij.

Prokop umilkł. Przez przymknięte powieki widział, jak Tomesz siada przy stole i grzebie w jakichś papierach. Sprawiało mu rozkosz przysłuchiwanie się szelestowi papieru i cichemu trzaskaniu ognia w piecu. Człowiek pochylony nad stołem oparł głowę na dłoniach i jak gdyby przestał oddychać A Prokopowi wydało się, że leży i widzi swego starszego brata, swego brata Józefa: Uczy się, jutro będzie zdawał egzamin z elektrotechniki. I Prokop zapadł w gorączkowy sen.

III

Śniło mu się, że słyszy stukot jak gdyby niezliczonej ilości kół. "To jakaś fabryka" - pomyślał i pobiegł schodami na górę.

Nagle ni stąd, ni zowąd ocknął się przed ogromnymi drzwiami, na których zobaczył szklaną tabliczkę z napisem: "Pliniusz." Ucieszył się niezmiernie i wszedł do środka.

"Jest tu pan Pliniusz?" - zapytał jakąś panienkę pochyloną nad maszyną do pisania.

"Zaraz przyjdzie" - odparła panienka i w tej samej chwili podszedł do niego wysoki, ogolony mężczyzna w żakiecie i w wielkich okrągłych okularach.

"Czego pan sobie życzy?" - zapytał.

Prokop z ciekawością spoglądał na jego niezwykle wyrazistą twarz.

Była to gęba Brytyjczyka, o wypukłym, pobrużdżonym czole, z brodawką wielkości grosza na skroni i brodą jak u aktora filmowego.

"Pan... pan jest Pliniusz?"

"Proszę" - rzekł wysoki mężczyzna i krótkim gestem wskazał mu drogę do swego gabinetu.

"Bardzo mi... jestem ogromnie zaszczycony" - bąkał Prokop siadając.

"Czego pan sobie życzy?" - przerwał mu tamten.

"Rozbiłem materię" - oznajmił Prokop.

Pliniusz nie zareagował. Bawił się tylko stalowym kluczykiem i mrużył ciężkie powieki za szkłami okularów.

"Bo to jest tak - zaczął Prokop skwapliwie. - W-wszystko się rozpada, prawda? Materia jest krucha. Ale ja zrobię tak, że się naraz rozpadnie, bum! Wybuch, rozumie pan? Rozpad na proszek. Na molekuły. Na atomy. Ale ja rozbiłem i atomy."

"Szkoda" - powiedział Pliniusz krytycznie.

"Dlaczego? Czego szkoda?"

"Szkoda coś rozbijać. I atomu szkoda. No, więc co dalej?"

"Ja rozbiję atom. Ja wiem, że już Rutherford... ale to była tyłka taka dziecinna zabawa z promieniowaniem, rozumie pan. To nic nie jest. To trzeba en masse. Jeśli pan chce, rozsadzę panu tonę bizmutu. Rozwali cały świat, ale to wszystko jedno! Chce pan?"

"Dlaczego miałby pan to zrobić?"

"To... to interesujące pod względem naukowym - zmieszał się Prokop. - Zaraz, jak by to panu... To jest... no, bardzo interesujące."

Złapał się za głowę.

"Oho, zaraz mi pęknie głowa, to będzie pod względem naukowym... bardzo interesujące, co? Aha, aha - dorzucił z ulgą - ja to panu zaraz wytłumaczę. Dynamit... dynamit rozrywa materię na kawałki, na bryły, ale trójoxyozonid benzenu rozsadza je na proszek; zrobi tylko małe dziurki, ale rozerwie materię na... na submikroskopijny pył, rozumie pan? To sprawa szybkości detonacji. Materia nie ma czasu się cofnąć, nie może się już nawet rozerwać, rozerwać, rozumie pan? A ja... ja stopniowo zwiększałem szybkość detonacji. Ozonid argonu. Chloroargonooxyozonid. Czteroargonek. I wciąż dalej. Wreszcie już nawet powietrze nie może się cofnąć, jest sztywne jak płyta stalowa. Rozrywa się na molekuły. I wciąż dalej. I naraz... w pewnym momencie szybkość wybuchu zaczyna gwałtownie wzrastać. Rośnie do kwadratu. Patrzę jak głupi. Skąd się to bierze? Gdzie, gdzie znalazła się ta energia? - nalegał Prokop trzęsąc się jak w febrze. - Niech pan powie!"

"No, pewnie w atomie'" - zauważył Pliniusz.

"Aha! - zawołał Prokop triumfalnie i otarł pot z czoła. - W tym cały dowcip. Po prostu w atomie To... to wpycha atomy do wewnątrz. Zrywa płaszcz cząsteczek beta, i jądro musi się rozpaść. To jest eksplozja alfa. Wie pan, kto ja jestem, proszę pana? Jestem pierwszym człowiekiem, który przekroczył współczynnik ściśliwości. Wynalazłem wybuch atomowy. Ja... ja wydzieliłem z bizmutu tantal. Niech pan słucha, wie pan, ile energii jest w jednym gramie rtęci? Czterysta siedemdziesiąt dwa miliony kilogramometrów. Materia jest niesamowicie silna. Materia to regiment drepczący w miejscu: raz, dwa, raz, dwa. Ale wystarczy wydać właściwy rozkaz, a regiment runie do ataku, en avant! To właśnie wybuch, rozumie pan? Hura!"

Prokop przestraszył się własnego krzyku. W głowie huczało mu tak, że przestał cokolwiek pojmować.

"Przepraszam" - powiedział, by ukryć zmieszanie, i trzęsącą się ręką zaczął szukać swego pudełka z cygarami.

"Pali pan?"

"Nie."

"Już starożytni Rzymianie palili" - zapewnił go Prokop i otworzył pudełko. Były w nim same ciężkie naboje.

"Niech pan zapali - zachęcał. - To jest leciutki Nobel Extra."

Sam odgryzł czubek naboju tetrylowego i poszukał zapałek.

"To nic - powiedział. - A zna pan szkło eksplodujące? Szkoda. Wie pan, mogę panu zrobić papier eksplodujący. Napisze pan list, ktoś wrzuci go do ognia, i łubudu, cały dom się zawali. Chce pan?"

"Po co?" - zapytał Pliniusz podnosząc wzrok.

"Tak sobie. Siła musi mieć ujście. Coś panu powiem. Gdyby pan chodził po suficie, co by panu z tego przyszło? Ja przede wszystkim gwiżdżę na teorię wartościowości. Słyszy pan, jaki tam hałas na dworze? To trawa rośnie: same wybuchy. Każde nasionko to nabój, który wybucha. Puf! jak raca. A ci głupcy myśleli, że nie istnieje żadna tautometria. Ja im pokażę taką merotropię, że zbaranieją. Tylko doświadczenie laboratoryjne, proszę pana."

Prokop z przerażeniem uświadomił sobie, że bredzi bez sensu, chciał to jakoś zatuszować i mówił coraz prędzej, plotąc trzy po trzy. Pliniusz z powagą kiwał głową, kołysał się nawet całym ciałem, coraz niżej i niżej, jakby się kłaniał. Prokop bełkotał jakieś poplątane formuły i nie mógł przestać, jednocześnie wytrzeszczonymi oczyma wpatrywał się w Pliniusza, który się kiwał coraz szybciej, jak maszyna. Podłoga zaczęła się pod nim unosić i kołysać.

"Niech pan wreszcie przestanie!" - wrzasnął Prokop przerażony i obudził się. Zamiast Pliniusza zobaczył Tomesza, który nie odwracając się od stołu burczał:

- Nie krzycz, proszę cię.

- Ja nie krzyczę - powiedział Prokop i zamknął oczy. W głowie pulsowało mu szybko i boleśnie. Zdawało mu się że leci co najmniej z prędkością światła; czuł ucisk w sercu, ale tłumaczył sobie, że to tylko spłaszczenie Fitzgeralda-Lorentza.

"Muszę być p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin