Arlidge M.J. - Helen Grace 01 Ene due śmierć.rtf

(43640 KB) Pobierz
Ene, due, ?mier?

             

             

               

 

             

             

               

 

              M. J. Arlidge

               

 

              Przekład

              Agnieszka Brodzik

               

 

              Tytuł oryginału: Eeny Meeny

               

 

              001/117

              Sam śpi. Mogłabym go teraz zabić. Odwrócił się do mnie plecami, więc nie miałabym żadnych trudności. Rozbudziłby się, gdybym się poruszyła?

              Próbowałby mnie powstrzymać? Czy może po prostu ucieszyłby się, że ten koszmar wreszcie się skończy?

              Nie mogę tak myśleć. Muszę przypominać sobie, co jest prawdziwe, co jest dobre. Ale kiedy ktoś cię więzi, dni wydają się ciągnąć w nieskończoność; za to nadzieja umiera pierwsza.

              Wytężam umysł w poszukiwaniu miłych wspomnień, które pomogłyby mi

              odpędzić ponure myśli, ale przychodzi mi to z coraz większą trudnością.

              Jesteśmy tu dopiero od dziesięciu dni (a może jedenastu?), a jednak normalne

              życie wydaje się już odległą przeszłością. Wracaliśmy właśnie autostopem z koncertu w Londynie. Padał deszcz i kolejne samochody mijały nas, nawet nie

              zwalniając. Przemokliśmy do suchej nitki i właśnie zastanawialiśmy się, czy nie lepiej zawrócić, kiedy wreszcie zatrzymał się van. W środku było ciepło i sucho.

              Poczęstowano nas kawą z termosu; sam zapach sprawił, że poprawił nam się humor, smak okazał się jeszcze lepszy. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to ostatnie chwile naszej wolności.

               

 

              Kiedy odzyskałam przytomność, poczułam pulsujący ból głowy i smak krwi w ustach. Ciepłe wnętrze vana gdzieś zniknęło; znajdowałam się w zimnym i ciemnym miejscu. A może to sen? Podskoczyłam, słysząc jakiś dźwięk za plecami. Okazało się jednak, że to tylko Sam próbował się podnieść.

              Okradziono nas. Okradziono i porzucono. Moje oczy powoli przyzwyczaiły się

              do ciemności. Ruszyłam chwiejnie do przodu, przeciągając rękami po

              otaczających nas ścianach. Pod palcami wyczuwałam zimne, twarde płytki.

              Wpadłam na Sama i przytuliłam go, wciągając nosem zapach, który tak

              kochałam. Po chwili zrozumieliśmy, w jak potwornej znaleźliśmy się sytuacji.

              Ktoś zostawił nas w nieużywanym basenie do nurkowania, opuszczonym

              i zniszczonym, pozbawionym trampolin, oznakowania, a nawet schodów.

              Zabrano wszystko, co się tylko dało. Otaczały nas jedynie gładkie ściany zbiornika, z którego nie można było się wydostać.

              Czy ta wredna suka słuchała naszych krzyków? Zapewne tak; czekała, aż skończymy. Kiedy wreszcie zamilkliśmy, rozległ się dzwonek telefonu. Przez krótką chwilę pomyślałam, że zaraz ktoś nas uratuje. Wtedy jednak zobaczyliśmy blask wyświetlacza urządzenia, które leżało na dnie basenu. Sam się nie poruszył, więc ja podbiegłam. Dlaczego to musiałam być ja? Dlaczego to zawsze muszę być ja?!

              – Witaj, Amy.

              Głos po drugiej stronie był nieludzko zniekształcony. Chciałam błagać o łaskę, wytłumaczyć, że doszło do potwornej pomyłki, ale skoro osoba po drugiej stronie znała moje imię, brzmiałoby to zupełnie nieprzekonująco. W końcu nie powiedziałam nic, więc nieznajomy kontynuował, beznamiętnie i nieustępliwie.

              – Chcesz żyć?

              – Kim jesteś? Co to wszystko ma zna…

              – Chcesz żyć?

              Przez chwilę nie potrafiłam odpowiedzieć. Język odmówił mi posłuszeństwa, jednak wreszcie udało mi się wydukać:

              – Tak.

              – Obok telefonu leży broń. W środku znajduje się jedna kula. Dla Sama albo dla ciebie. Taką cenę musisz zapłacić za wolność. Musisz zabić, by przeżyć. Chcesz żyć, Amy?

              Nie mogłam mówić, zbierało mi się na wymioty.

              – Chcesz czy nie?

              Po tych słowach połączenie zostało przerwane. Wtedy Sam zapytał:

              – Co usłyszałaś?

               

 

              Sam śpi obok. Mogłabym to teraz zrobić.

               

 

              002/117

              Kobieta zawyła z bólu, a potem nastała cisza. Na jej plecach pojawiły się sine ślady. Jake ponownie uniósł szpicrutę i smagnął ostro. Kobieta pochyliła się, krzyknęła, a potem powiedziała: – Jeszcze.

              Rzadko mówiła cokolwiek innego. Nie należała do zbyt wygadanych osób, zupełnie inaczej niż niektóre z jego klientek. Administratorki, księgowe i urzędniczki, trwające w pozbawionych seksu związkach, one wręcz paliły się do rozmowy – desperacko szukały aprobaty mężczyzny, który bił je za pieniądze. Ta była inna; nie dało się jej przejrzeć. Nigdy nie wspomniała, jak go odnalazła. Albo dlaczego. Zamiast tego zawsze jasno i wyraźnie określała swoje potrzeby, a potem nakazywała mu wykonać polecenie.

              Zawsze zaczynają od związania jej nadgarstków. Dwa nabite ćwiekami paski Jake ściąga mocno, by nie mogła oderwać rąk od ściany. Żelazne kajdany przytwierdzają jej stopy do podłogi. Ubrania czekają złożone na krześle, podczas gdy kobieta stoi w samej bieliźnie i łańcuchach, gotowa na karę.

              Nie ma żadnego odgrywania ról. Żadnego „proszę, nie rób mi krzywdy, tatusiu”

              albo „jestem niegrzeczną dziewczynką”. Ona po prostu chce poczuć ból.

              W pewnym sensie stanowi to dla niego ulgę. Każda praca w miarę upływu czasu

              staje się rutyną, więc dobrze dla odmiany nie odtwarzać fantazji żałosnych masochistów. Jednocześnie jej odmowa zbliżenia się do niego frustrowała go.

              Najważniejszym elementem sesji S&M jest zaufanie. Ulegli muszą czuć się bezpiecznie w rękach dominatora i wierzyć, że zna on ich osobowość i potrzeby

              na tyle dobrze, by dać im satysfakcjonujące doświadczenie, oparte na zasadach

              akceptowanych przez obie strony. Jeśli nie ma zaufania, sesja szybko prowadzi

              do nadużyć, przeradzając się nawet w maltretowanie – a tego Jake zdecydowanie

              nie chciał.

              Dlatego zbierał okruchy informacji – tu jakieś niewinne pytanie, tam drobny komentarz – i z czasem udało mu się ustalić podstawy: nie pochodziła z Southampton, nie miała rodziny, dobiegała czterdziestki i wcale jej to nie przeszkadzało. Ze wspólnych sesji wywnioskował również, że po prostu lubiła ból. Seks nie miał z tym nic wspólnego. Nie chciała, żeby się z nią droczył czy wzbudzał w niej pożądanie. Chciała zostać ukarana. Nigdy nie posuwał się zbyt daleko, ale też jej nie oszczędzał. Miała idealne ciało do chłosty – była wysoka, muskularna i dobrze wyrzeźbiona – a stare blizny sugerowały, że S&M nie jest dla niej niczym nowym.

              A jednak mimo jego dociekliwości i ostrożnie zadawanych pytań z całą pewnością wiedział o niej tylko jedną rzecz. Pewnego razu, kiedy się ubierała, z kieszeni kurtki wypadła jej legitymacja ze zdjęciem. Natychmiast ją podniosła, zapewne przekonana, że Jake nic nie zdążył zauważyć. Myliła się. Mężczyźnie zdawało się, że potrafi przejrzeć swoich klientów, ale ona go zaskoczyła. Gdyby nie legitymacja, nigdy by nie zgadł, że ma do czynienia z policjantką.

               

 

              003/117

              Amy kuca kilka kroków ode mnie. Teraz już zupełnie bez zażenowania sika na dno basenu. Patrzę, jak cieniutka, srebrna strużka spływa na kafelki, a kilka kropel spada na jej brudne majtki. Kilka tygodni temu odwrócił​bym wzrok… ale nie teraz.

              Jej mocz spływa krętą ścieżką do kałuży odchodów, która zebrała się w głębszej części basenu. Nie mogę oderwać oczu od małego strumyka; wreszcie ostatnie

              krople znikają i przedstawienie się kończy. Amy wraca do swojego kąta. Żadnych przeprosin, żadnej reakcji. Staliśmy się zwierzętami – nie przejmujemy się niczym.

              Nie zawsze tak było. Z początku kierowała nami wściekłość i wzburzenie, a także determinacja, by wspólnie to przetrwać i nie umrzeć w tym miejscu. Amy wspięła się na moje ramiona i łamiąc paznokcie na kafelkach, próbowała dosięgnąć krawędzi basenu. Kiedy to nie zadziałało, zaczęła podskakiwać.

              Niestety basen ma cztery i pół metra wysokości, może nawet więcej, a ratunek

              wydaje się poza naszym zasięgiem.

              Spróbowaliśmy skorzystać z telefonu, ale był zabezpieczony PIN-em, bateria zaś wyczerpała się po sprawdzeniu kilku kombinacji. Krzyczeliśmy, wręcz wrzeszczeliśmy do zdarcia gardeł. Odpowiadało tylko przedrzeźniające nas echo.

              Czasami czujemy się jak na innej planecie, jakby w pobliżu kilku mil nie było żadnej ludzkiej istoty. Zbliża się Boże Narodzenie, z pewnością już nas szukają.

              Trudno uwierzyć, że jesteśmy tutaj, wśród potwornej, uporczywej ciszy.

              Nie liczymy już na ucieczkę; teraz staramy się po prostu przeżyć. Nasze paznokcie były obgryzione do krwi, a my chciwie wyssaliśmy czerwony płyn.

              O świcie zlizujemy rosę z kafelków, ale nasze brzuchy wciąż bolą. Rozważaliśmy już zjedzenie ubrań… i zrezygnowaliśmy. W nocy pojawia się mróz; tylko resztki ubioru i ciepło naszych ciał chronią od śmierci z wyziębienia.

              Tylko mi się tak wydaje, czy nasze objęcia nie dają już tyle ciepła, tyle poczucia bezpieczeństwa? Odkąd tu trafiliśmy, przytulamy się do siebie dzień i noc, próbując ratować się przed samotnością w tym okropnym miejscu. Dla zabicia czasu wyobrażamy sobie, co zrobimy, gdy wreszcie przybędą nam z odsieczą – co zjemy, co powiemy rodzinie, co dostaniemy pod choinkę. Jednak powoli przestajemy o tym mówić. Wreszcie zdaliśmy sobie sprawę, że znaleźliśmy się tu w konkretnym celu i nie doczekamy szczęśliwego zakończenia.

              – Amy?

              Cisza.

              – Amy, proszę, powiedz coś.

              Nie patrzy na mnie. Nie mówi do mnie. Czyżbym stracił ją na dobre? Staram się

              odczytać jej myśli, ale nie potrafię.

              Może nie zostało już nic do powiedzenia. Może spróbowaliśmy już wszystkiego

              i poznaliśmy każdy milimetr naszego więzienia, poszukując drogi ucieczki. Nie tknęliśmy tylko jednej rzeczy. Broń ciągle leży, przyzywając nas do siebie.

              Unoszę głowę i widzę, że Amy na nią patrzy. Zauważa moje spojrzenie i spuszcza wzrok. Zdobyłaby się na podniesienie broni? Jeszcze dwa tygodnie temu powiedziałbym, że za nic w świecie. Ale teraz? Zaufanie to delikatna sprawa – trudno na nie zasłużyć i łatwo stracić. Niczego już nie jestem pewien.

              Wiem tylko, że jedno z nas zginie.

               

 

              004/117

              Wychodząc na rześkie wieczorne powietrze, Helen Grace poczuła się odprężona

              i szczęśliwa. Zwolniła kroku. Delektowała się chwilą spokoju, spoglądając rozbawionym wzrokiem na otaczający ją tłum zakupowiczów.

              Szła w kierunku jarmarku bożonarodzeniowego w Southampton. Raz w roku rozstawiano wzdłuż południowej strony galerii handlowej WestQuay budki, w których można było kupić oryginalne, ręcznie robione prezenty, jakich próżno szukać na liście życzeń na Amazonie. Helen nienawidziła Bożego Narodzenia, ale nigdy nie zapominała o prezentach dla Anny i Marie. Tej jednej świątecznej przyjemności nigdy sobie nie odmawiała i starała się wyciągnąć z niej jak najwięcej. Kupowała im biżuterię, świeczki zapachowe i inne ozdóbki, nie żałowała też pieniędzy na artykuły spożywcze, wrzucając do torby daktyle, słodkości i nieprzyzwoicie drogi bożonarodzeniowy pudding oraz paczkę czekoladek z miętowym nadzieniem – Marie wprost je uwielbiała.

              Zabrała swojego kawasaki z parkingu WestQuay i popędziła przez ulice

              centrum, jadąc na południowy wschód, w stronę Weston. Uciekała od rozrywki

              i bogactwa w stronę głodu i rozpaczy, nieubłaganie zbliżając się do pięciu potężnych bloków górujących nad okolicą. Przez lata witały ludzi zbliżających się do Southampton od strony morza i kiedyś zasługiwały na ten zaszczyt; uosabiały siłę, futurystyczną wizję i optymizm. Te czasy jednak dawno minęły.

              Melbourne Tower zdecydowanie zmierzała do zupełnej ruiny. Cztery lata temu

              na szóstym piętrze wybuchła nielegalna wytwórnia narkotyków. Wypadek

              spowodował potężne zniszczenia, wyrywając serce budynku. Rada miasta

              obiecała go odbudować, jednak recesja pokrzyżowała jej plany. Teoretycznie wieżowiec wciąż był przeznaczony do remontu, ale nikt nie spodziewał się, by do niego teraz doszło. I tak oto Mel​bourne Tower trwała w tym stanie, zraniona i niekochana, porzucona przez większość mieszkańców. Teraz gościli tu narkomani, squattersi i ci, którzy nie mieli gdzie się udać. Budynek był

              paskudnym, zapomnianym miejscem.

              Helen zostawiła swój motor w bezpiecznej odległości; resztę drogi pokonała pieszo. Kobiety zazwyczaj nie chadzały tędy po zmroku, ale Helen Grace nigdy nie obawiała się o swoje bezpieczeństwo. Nie była tu obca, a miejscowi starali się jej unikać, co zawsze przyjmowała z zadowoleniem. Dzisiaj panowały tu cisza i spokój, tylko kilka psów węszyło w okolicach spalonego samochodu. Helen ruszyła do Melbourne Tower, lawirując między porozrzucanymi igłami i kondomami.

              Na czwartym piętrze stanęła przed numerem 408. Kiedyś znajdowało się tutaj

              ładne, przytulne mieszkanie socjalne, ale teraz przypominało Fort Knox. Na drzwiach wejściowych było pełno zamków, najbardziej wyróżniały się jednak cztery metalowe pręty, również zabezpieczone kłódkami. Zewnętrzną część drzwi pokrywało złośliwe graffiti – ułom, down, debil – dość wyraźnie sugerując, dlaczego tak solidnie je chroniono.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin