Karol Sidon - Sen o moim ojcu.rtf

(776 KB) Pobierz

 

Sidon Karol

SEN O MOIM OJCU

 

NEKROLOGI

CYRYL

W tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku matka otrzymała ponoć informację, że byłoby dobrze, gdyby gdzieś ze mną wyjechała, że grozi mi transport i gaz. Wprawdzie wojna zbliżała się już do końca, ja nie miałem jeszcze nawet trzech lat i pochodziłem z mieszanego mał­ żeństwa, ale mamusia trzymała w ręku ostrzeżenie, ojca zaś Niemcy już zabili.              »

Wujek Włastek, który miał w Pradze przedsiębiorstwo spedycyjne, załadował na skrzynię swojej ciężarówki łó­ żeczko i pościel, moje i mamusine ubrania oraz rower na trzech kółkach i pojechaliśmy do Rymani, do przyrodniej siostry mamy.

Ukrywaliśmy się tam do końca wojny i przez cały ten czas nie wolno mi było ponoć wystawić nosa za próg, chyba że wieczorem, -kiedy wuj Cyryl, zabawny facet z wielkim guzem kaszaka na czole, cały czarny jak diabeł z jednym utrąconym rogiem, Wyprowadzał mnie pod osłoną nocy do ogrodu.

Potem, kiedy już było po wszystkim, nauczył mnie wu­ jek takiej zabawy: on siedział w pracowni krawieckiej, ja zaś przechodząc pod jej oknami musiałem zatrzymać się i zapytać:

              Gdzie jesteś, wujku?

A on odpowiadał:

              W dupie, kochasiu!

Po rewolucji mama wyjechała do Pragi i wuj Cyryl po­

stawił sobie jako zadanie nauczyć mnie — nim matka wró­ ci — tej zabawy w odwrotnym porządku.

              Gdzie jesteś, Karolku? — wołał na mnie z pracowni

krawieckiej.

Ja zaś stojąc pod oknem ryczałem doń uszczęśliwiony:

              W dupie, wujaszku!

Tylko że, gdy mamusia wróciła z Pragi i pokazaliśmy jej tę zabawę, strasznie nas zwymyślała i natychmiast mnie stamtąd zabrała, i nigdy już w to się nie bawiłem.

Wujek uszył mi rosyjski mundur i paradowałem w nim po Pradze.

Uderzałem jedna o drugą d,wiema pokrywkami i śpie­ wałem. Kiedy mnie ludzie pytali, co śpiewam, odpowiada­ łem:

              Pasje żydowskie.

W dziesięć lat później wuj Cyryl zachorował na Buergera. Obie nogi. I kiedy zrozumiał, że będzie tak gnić do śmierci, wypił dla kurażu butelkę rumu i powiesił się na strychu. Podobno nawet tuż przed śmiercią nie poddał się smut­ kowi. Do ostatniej chwili był wesołym facetem.

Widziałem go chyba na miesiąc przedtem, nim się powie­ sił. Leżał w łóżku i pokazywał matce sczerniałe palce u nóg. Śmiał się, że okropnie cuchną. Ciotka skarżyła się, że nic, tylko pije i pije herbatę. Na stole stało kilka szkla­ nek z resztkami tej słodkiej herbaty i w tych resztkach topiły się osy. Robiły przy tym straszliwy hałas.

Jadłem wówczas na podwieczorek chleb z masłem, z zie­ loną papryką i z pomidorami. Wujek widział wtedy po raz pierwszy, jak ktoś je surową paprykę, i ciągle stroił sobie ze mnie drwinki. W końcu sam tego spróbował i ogromnie mu zasmakowało. I potem już ponoć — aż do śmierci — nie chciał jeść nic innego, tylko zieloną paprykę.

I oto mogę sobie rzucać dziś w pustkę pytanie:

Gdzie jesteś, wujku?”

On zaś odpowie mi strasznym, obojętnym milczeniem: „W dupie, Karolku!”

I oto mogę sobie rzucać dziś w pustkę pytanie:

Ach, gdzie jesteście, wy dziwni, dziwnie umarli, gdzie-

ście się podzieli, skoro tak dobrze was przecież znałem i do­ tykałem was, i byliście żywi, gdzie jesteście?”

W dupie, wiem to, dobrze wiem.

JASIO

Mam wrażenie, że mamusia rodziła na skórzanej kanapie z oparciem. Nie wiem, czy było to jeszcze przed jej poro­ dem, czy też na drugi dzień po południu, ale widziałem porozrzucane wokoło błyszczące instrumenty lekarskie i białe pieluszki.

Mamusia lubi wspominać, że tego wieczoru, kiedy ro­ dziła, telefonowała właśnie ciotka Helena z Norwegii. Ma­ musia kazała podać sobie telefon i powiedziała:

              Helenko, bądź tak dobra i zadzwoń mniej więcej za godzinkę, bo w tej chwili akurat rodzę.

Cały ten dzień spędziłem o dom dalej, u wujka Jasia.

Byli to wówczas najlepsi nasi znajomi. Dziś nie zostało z tego aiii śladu i nikomu na wujku nie zależy, nawet jego żonie. Nie są już naszymi znajomymi, a ciotka nie jest żo­ ną Jasia. I jest on teraz sam jak kołek w płocie, i z wolna, ale stale traci kilogram po kilogramie iz tej swojej zdumie­ wającej tuszy, którą ongiś zdobywał sobie szacunek i przy­ jaciół.

O              ile mi wiadomo, nigdy nie pracował dłużej niż pół roku. Albo ogarniało go zbyt wielkie znużenie (cierpiał na anginę pectoris), albo tak się pokłócił ze swoim szefem, że nazajutrz nie miał już po co przychodzić do pracy. Lu­ bił to zresztą ogromnie: przedstawiać nam, jak to szefowi pokazał, co potrafi. I ryczał na nas jak tur, wali³ piź­ ci¹ w stó³ £ wytrzeszcza³ oczy, aæ mu czerwienia³y. Na szyi nabrzmiewa³y mu æy³y, a byczy kark dygota³.

              Jasiu, Jasiu! — musiała go zawsze uspokajać ciot­ ka. — No, dobrze już, dobrze.

Bała się, aby go kiedyś z tego wszystkiego szlag nie trafił.

Ci dwoje — on gruby, ona chuda — już dwa razy się

rozwodzili, a więc, ogółem biorąc, mieli trzy wesela. Wszy­ scy, którzy ich znali, zgadzali się co do jednego: że wujek jest wałkoniem i pozwala się kobiecie utrzymywać. To było coś strasznego: pozwolić się utrzymywać kobiecie! Ciotka broniła go jednak mówiąc, że ma chore serce, ale oni śmiali się tylko:

              On nas wszystkich przeżyje!

I rzeczywiście, jak na razie, przeżył ich wielu, to fakt.

Moi rodzice zaś mawiali:

              Jeśli jest taki chory, to niech nie jeździ na motocy­ klu, niech nie chodzi na ryby, niech spokojnie leży i niech się leczy.

Mój Boże, jakże ich drażniło, że ktoś się tak świetnie po­ trafi w życiu urządzić!

Wszyscy klęli na niego, wszyscy mu zazdrościli, ale kie­ dy wracał z wyprawy na ryby i siedział okrakiem na swo­ jej maleńkiej „stopięćdziesiątce”, a z torby kapała mu wo­ da i uśmiechał się zwycięsko, jakby miał w torbie trzy- kilowego szczupaka, nie zaś kilka drobnych linów, wtedy wszyscy, wszyscy pchali się do okien i śmiali się z jego dowcipów, a on rozglądał się po tych oknach i po tych twa­ rzach, po tej swojej publiczności, i naprawdę czuł się zwy­ cięzcą.

A więc prowadził to piękne swobodne życie w swojej kawalerce, z której — jeśli przypadkiem rolety nie były opuszczone — rozciągał się widok na podwórko z czerwo­ nymi kwiatami i z pojemnikami na śmieci. I za każdym razem było to dla mnie strasznie ciekawe: przyjść do nie­ go na krótką pogawędkę. Na dworze nié zapadł jeszcze zmrok, ale na korytarzu człowiek nie widział na krok przed sobą. Potykał się i błądził w tej tajemniczej, zdradzieckiej ciemności i nim dotarł do jego drzwi, omal że się nie za­ gubił, omal się nie zabłąkał. Każdy wiedział, że wujek sy­ pia we dnie, a więc nie potrzeba było umieszczać pod dzwonkiem napisu:

PROSZĘ DZWONIĆ DŁUGO!

Ledwie pojawił się w drzwiach, ścierając resztki snu z oczu, już było zabawy co niemiara. I ledwie wciągnął gościa do tej swojej nory, wskakiwał do łóżka i zagrzeby- wał się w ciepłej jeszcze pościeli. Potem zakładał sobie ręce pod głowę i zaczynał rozprawiać bądź to o polityce, bądź to o dziewczynach z mojej klasy. Ogromnie mu się podobały i nie dawał się przekonać, że nie chodzę z nimi wszystkimi i że mnie te ślicznotki nie kochają.

Stół i cztery kuchenne krzesła pod żyrandolem. Niekie­ dy siadywał tam przy mnie i nabijał gilzy tytoniem.

Żadnej szafy, tylko ogromny regał z tysiącem drobiaz­ gów, z przyborami rybackimi oraz taśmą do podklejania i nożyczkami na gwoździu. Gdzie trzymał odzież — nie wiem.

Tapczan, na którym sypiała kiedyś ciotka. (Po tym dru­ gim ślubie pozostawała już na noc u swoich rodziców; co wieczór o dziesiątej podnosiła się, dobranoc, wuj szedł jej Otworzyć bramę, buzi, i odchodziła. Wujek nie miał nic przeciwko temu.)

No i wreszcie znajdowało się tam to łóżko wuja z na- trząśniętą pościelą, gotowe o każdej porze dnia i nocy przy­ jąć go w swoje objęcia i utulić. Dla stryja było to idealne łono. Pozostałych rozkoszy dostarczały mu nieskromne obrazki na ścianach.

Ilekroć go odwiedzałem, cieszyłem się w duchu, że w wolnych chwilach przyjrzę się tam u niego dokładnie, jak wygląda kobieca pderś... no i to tam niżej. Potem jednak, rzecz jasna, wyrzucałem sobie straszliwie każde takie wy­ stępne spojrzenie. Ale ze stryjka był bezwstydnik nielada i nie zwracając uwagi na moje zakłopotanie mówił o mo­ ich koleżankach ze szkoły — o których pewnie myślał, że mając trzynaście, dwanaście lat, sypiam z nimi albo co! — i jedna miała jego zdaniem śliczne cycki, druga — nogi, a jeszcze inna — ta mu się nie podobała — była na przy­ kład zbyt nisko skanalizowana. A na ścianie kręciła się w tańcu lubieżna wieśniaczka i swoimi bucikami z cho­ lewką przytupywała w narysowaną podłogę, przy czym spódniczka unosiła się jej aż nad biodra...

Wuj pokazywał mi ją palcem.

              To jest dupa, co, Karolku? — mówił.

Przez chwilę w całkowitym otępieniu zachwycał się tym widokiem, po czym mlaskał:

              Ach, co ty tam wiesz! To jest najwspanialsza dupa na świecie!

Mija już chyba siedem lat od chwili, kiedy byłem u nie­ go po raz ostatni, ale wygląda tam na pewno tak samo, może tylko wszystko jest bardziej jeszcze zaniedbane... Przy łóżku stoi nocny stolik, do którego wciskał półbu- ciki i zwinięte w kłębek skarpetki. Ciotka opowiadała, że kropi je wodą kolońską, aby nie śmierdziały. Na nocnym stoliku stoi radio, wujek łapie na nim Wolną Europę, aby nazajutrz miał co opowiadać. Na radiu chromowana lampa i stos napoczętych książek.

Na prawo, przy drzwiach do łazienki, znajdował się piec, na którym wuj co jesieni pędził śliwowicę.

Tak, pozostaje jeszcze łazienka.

Była tak czysta, jakby się w niej nawet nie mył. Podczas sezonu wędkarskiego rzeczywiście się nie kąpał. Nie lubił bowiem ryb, nie jadał ich prawie, no i zawsze w jego wan­ nie pływał jakiś karp tak długo, dopóki ktoś się o niego nie przymówił. Oczywiście, wuj był bardzo czysty i schlud­ ny i kiedy nie mógł się kąpać w wannie, gdzie pluskał się karp, grzał sobie wodę na piecu i mył się w miednicy.

(Ciotka szła do swoich rodziców, a on mył się w mied­ nicy.)

No a potem sprawy między wujkiem a ciotką wzięły, jak już wspomniałem, zły obrót i ciotka rozgłasza teraz wszem i wobec, że Jasio to sklerotyk, on -zaś z kolei ją obgaduje. Ją i wszystkich, którzy nadal się z nią przyjaźnią, z nią tak, a z nim me.

Kiedyś — dawno temu — rozmawiał przez pięć minut i Werichem. Upajał się póżmiej myślą, że będzie jego so­ bowtórem. Jakże by wówczas przytarł nosa wszystkim tym głupcom, którzy gonią go wciąż do pracy, aby zarabiał pieniądze. Potem mu to naturalnie przeszło, ale teraz znów

go to na jakiś czas chwyciło i opętała go myśl, że będzie sobowtórem Wericha. Chwycił się tej myśli jak tonący brzytwy. Zapuścił sobie wąsy i brodę i czeka, że Jan We- rich będzie kiedyś przejeżdżał obok i zauważy go, niby to podobieństwo, i zawoła radośnie:

Patrzcie państwo, mój sobowtór!”

Ale Jan Werich nie przejeżdża obok, a stryj starzeje się, zęby mu wypadają, chudnie, choruje, jego twarz przeci­ nają dziwne podłużne zmarszczki, w jego niebieskich oczach zaś jest już tylko woda. Z jego dawnego uśmiechu zwycięzcy pozostała jedynie maska.

No tak, ale wówczas? Co stało się wówczas, kiedy ma­ musia rodziła?

Był wówczas wieczór i wuj przewracał się z boku na bok w łóżku. A kiedy się tak przewracał, zawsze mu się przy tym odsłaniał skrawek prześlicznie zaokrąglonego białego brzucha albo porcja uda. Ten jego okrągły ban- dzioch to była istna dupa, nie miał końca. Lampa nad łóż­ kiem świeciła blado, a ja siedziałem na kuchennym krze­ śle przy stole, rysowałem coś i nasłuchiwałem tykania bu­ dzika.

Radio grało cichutko, magiczne oko mrużyło się niekie­ dy, po czym znów wytrzeszczało się na mnie.

              Połóż się — powiedział wujek. — Skoro ciotka nie przychodzi, zostaniesz tu na noc.

Wiedziałem, że mamusia rodzi, i miałem już jakie takie pojęcie, co to takiego poród, ale nie mogłem zrozumieć, dla­ czego ja właśnie nie miałbym być przy tym obecny. Krył * się tu jakiś podstęp.

Nie sprawiało mi przyjemności spać u wujka Jasia.

Przykrył mnie kocem, jakiego nigdy w życdu nie uży­ wałem, pod głową zaś miałem jakąś sztywną poduszkę, twardą jak cegła.

Lampka nad jego łóżkiem zgasła i tylko magiczne oko mrugało, zwężając się, to znów rozszerzając, z radia dobie­ gały trzaski, warczenie i niezrozumiałe słowa.

Wujek podkładał sobie pod głowę trzy poduszki, a więc

niemal siedział, i dzięki temu zielonkawemu światełku z ra­ dia widziałem jego twarz i usta, kiedy zasnął i zaczął chra­ pać.

Leżałem tak i rozglądałem się, i znajdowałem się sam pośród przedmiotów, które występowały z mroku, oży­ wały i przygniatały mnie swoimi cieniami; leżałem na wznak i wpatrywałem się w sufit. Nagle ogarnął mnie okropny strach przed tą rozpasaną wieśniaczką w bucikach z cholewami i spódniczką podwiniętą aż nad biodra.

Ale w domu. W domu. Coś się tam działo. Paliło się tam światło. Kręciłem się na łóżku, ale w myślach — przynaj­ mniej w myślach — pobiegłem do naszego domu i wpadłem do pokoi, gdzie się nie śpi, ale gdzie tętni życie i jest ja­ sno.

Nie mogłem usnąć i w półśnie przewracałem się z boku na bok. A teraz myślę o wujku Jasiu.

Siaduje ponoć na murku i opala się w jesiennym słońcu. Spaceruje po chodniku tam i z powrotem, zatrzymuje się i zagląda ludziom do okien. Z okien tych jednak nikt się już jak kiedyś nie wychyla, on zaś nie potrafi już żarto­ wać. O nie!

Co się właściwie z nim stało? Skąd ta nagła zmiana? Nie załamał go przecież rozwód z ciotką! Nonsens! Czy oni w ogóle przedtem ze sobą żyli? A więc co?

Sypia niewiele. Jakby wszystek przyszły sen przespał już z góry w ciągu lat leniuchowania. Siaduje na murku i spaceruje tam i z powrotem po chodniku. Obserwuje i śle­ dzi. Szpieguje teraz od rana do wieczora. Biedak!

Zatrzymuje na przykład kobietę.

              Łaskawa pani — mówi. — To zostanie między nami. Ale cóż to robiła pani wczoraj?

Kobieta staje w pąsach.

              Panie, panie... — nie pamięta jego nazwiska. — Pa­ nie, panie... Co pan ma na myśli?

A on jej opowiada, jak to wczoraj obserwował ją i jej kochanka, kiedy wychodzili z domu i niemal się nie zde­ rzyli z panem małżonkiem. Opowiada jej i przypomina, jak chwyciła tego chłopaka za rękaw i wciągnęła do bramy są­

siedniej kamienicy. Jasio jest w swoim żywiole i dumnie bije się w piersi:

              Chachachacha! I co pani na to?! Przed Jasiem nic się nie ukryje!

              Panie... panie... panie... — Kobieta nie może przypo­ mnieć sobie jego imienia. Łzy napływają jej do oczu, drży cała. Jezus, Maria, do czego ten dziadyga zmierza?

              Od czego mam oczy, łaskawa pani? Chyba nie od pier- dzenia?!

I biedna kobieita, ta nieszczęsna kochanka, od dzisiaj nie może przejść koło wujka, aby jej nie przywołał do siebie i aby go nie musiała pocałować w wyschnięte policzki.

A on ma zadowolony wyraz twarzy i złymi oczkami wo­ dzi po domach.

Niekiedy wyjeżdża jeszcze na swojej „stopięćdziesiątce”, ale ani jemu, ani jej nie idzie to już najlepiej. Ledwie się wloką.

Wokół rosną nowe dzielnice.

Myślę o wujku Jasiu. Myślę, że nieźle by go było odwie­ dzić. Ale w końcu... po cóż taka wizyta? Nasłucham się tyl­ ko mnóstwa złośliwych plotek, i to na dodatek dotyczących ludzi, których nawet nie znam. Powinienem jednak.. Po­ winienem jednak wpaść do niego. Nie mam wprawdzie ochoty, ale powinienem do niego skoczyć. Mimo wszystko. Wiem przecież, dlaczego powinienem do niego skoczyć, wiem przecież:

Śmierć z nim chodzi pod rękę.

DUCH PANA MADLA

W mroku, wieczorem, kiedy niosłem z gospody piwo w szklanym dzbanie, przeskakiwałem po dwa schody na raz — na więcej mnie wówczas nie było jeszcze stać, a i tak musiałem wyciągać nogi, jak się tylko dało — i drżałem z lęku przed błękitnymi cieniami, które poru­ szały się tam d z powrotem za mlecznym szkłem domowych balkonów na półpiętrach, strasznie bałem się pani K-owej,

0              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin