Watson Lyall Biologia śmierci A5.doc

(1329 KB) Pobierz
Biologia śmierci




Lyall Watson

Biologia śmierci

 

Tłumacz: Maria Streszewska-Hallab

Tytuł oryginału: The Biology of Death

Rok pierwszego wydania: 1974

Rok pierwszego wydania polskiego: 1987

 

Na podstawie wyników piętnastoletnich badań naukowych oraz własnych teorii i doświadczeń, dr Watson usiłuje zgłębić nie tylko kwestie kryteriów określających jednoznacznie moment wystąpienia śmierci, ale także psychologiczne i społeczne aspekty tego problemu. Przede wszystkim podejmuje zagadnienia związane z takimi zjawiskami, jak reinkarnacja, spirytyzm oraz inne formy pozacielesnej egzystencji. Dowodzi w sposób bezdyskusyjny, że kwestia życia i śmierci jest bardziej złożona, niż możemy pojąć przy pomocy naszych pięciu zmysłów...

 

Spis treści:

Wstęp do wydania pierwszego.              3

Przedmowa autora do wydania drugiego.              6

CZĘŚĆ PIERWSZA. CIAŁO.              8

Rozdział I: Życie i geneza śmierci.              13

Rozdział II: Śmierć jako choroba.              39

Rozdział III: Umieranie jako część cyklu śmierci.              69

CZĘŚĆ DRUGA. UMYSŁ.              105

Rozdział IV: Osobowość i ciało.              112

Rozdział V: Oświecenie jako proces biologiczny.              138

Rozdział VI: Dysocjacja pomiędzy ciałem a umysłem.              161

CZĘŚĆ TRZECIA. DUSZA.              184

Rozdział VII: Bezcielesna egzystencja.              188

Rozdział VIII: Opętanie.              215

Rozdział IX: Cuda i inne rzeczywistości.              246

Bibliografia.              278


Wstęp do wydania pierwszego.

Kiedy byłem dziesięcioletnim chłopcem wybrałem się do położonego niedaleko naszego domu wąwozu. Stojąc na jego .skalistej krawędzi można było wywołać cudowne echo. Zdobyłem się na odwagę i krzyknąłem najgłośniej, jak tylko potrafiłem, najbardziej wulgarne i zakazane słowo, jakie wówczas znałem. Dzisiaj, przeszło ćwierć wieku później, nie pamiętam nawet, co to było za słowo. Jednakże nigdy nie zapomnę tego, co wówczas czułem. Pisanie książki o śmierci wywołuje u mnie podobne wrażenie.

Na każdym kroku zdradzamy nasz niezdecydowany stosunek do kwestii życia i śmierci. Ta ostatnia nadal pozostaje kłopotliwym tematem. Z jednej strony grzebiemy naszych zmarłych, starając się ich pocieszyć, przebłagać czy też odwrócić od siebie ich gniew, a z drugiej - malujemy im twarze, usiłując rozpaczliwie wykrzesać na nich ostatnią iskrę życia.

Ambiwalentny charakter tej postawy przejawia się nieomal we wszystkich dziedzinach życia. Uważamy, że nauka i medycyna pozwoliły nam w końcu zapanować nad śmiercią, lecz w rzeczywistości nadal wierzymy, że nikt z nas nie potrafi odłożyć daty tego ostatecznego spotkania w Hadesie. Opowieść o wróżbicie Kalchasie, który umarł ze śmiechu na myśl o tym, że przeżył wyznaczoną sobie godzinę śmierci, nadal zawiera nieuchronną prawdę. We wrześniu 1973 roku, w Oakland w Kalifornii, orzeczono śmierć Samuela Moore'a na skutek postrzału w głowę. Bijące nadal serce ofiary usunięto i przetransportowano helikopterem do Stanford, gdzie przeszczepiono je potem innemu pacjentowi. Kiedy w miesiąc później Andrew Lyons stanął przed sądem, obrońca domagał się, aby oskarżenie o morderstwo zamieniono na napad z bronią w ręku, ponieważ jego klient nie mógł zabić swej ofiary, skoro serce jej biło nadal. Kwestia ta rozwiązała się w końcu sama, gdy wspomniane serce ostatecznie przestało bić. Pozostały jednak wątpliwości dotyczące właściwego sprawcy tego morderstwa - czy był nim zamachowiec, czy też raczej chirurg dokonujący przeszczepu?

Dwuznaczność ta jest dla mnie, jako biologa, wręcz żenująca. Być może moja postawa wyda się nieco staroświecka, niemniej uważam, że przedstawiciele nauki powinni o życiu wiedzieć znacznie więcej, zarówno o jego początkach, jak i końcu. Stąd też ta książka. Podejrzewam, ze moja argumentacja zawiera wiele błędów logicznych i merytorycznych, jednakże nie przejmuję się tym bardzo, gdyż zadaniem książki winno być stymulowanie dalszej dyskusji.

Dokładnie dwa lata temu zebrałem worek luźnych biologicznych ciekawostek, które ułożone rażeni stanowią obiektywną historię naturalną zjawisk paranormalnych. Starałem się nie wytyczać sobie żadnych sztucznych granic w prezentowaniu tego materiału, jednakże spoglądając wstecz dostrzegam, gdzie podświadomie wytyczyłem je sobie. „Supernature” była moją Księgą Życia, niniejsza pozycja stanowi niejako jej kontynuację i jest Księgą o Śmierci i o tym co po życiu. Zaczynam ją od zarysowania najbardziej podstawowego dylematu w tej dziedzinie, jaki wynika z naszej nieumiejętności dokładnego rozróżnienia życia i śmierci. Po rozwikłaniu tego problemu okazuje się, że otwiera on jedynie drogę do szeregu innych, budzących wątpliwości zagadnień, których poprzednio nie chciałem zauważyć.

Książka ta nie jest odpowiedzią ani nawet pytaniem. Jest jedynie próbą ustalenia jakiejś solidnej bazy naukowej, która mogłaby pomóc w formułowaniu odpowiednich pytań. Kiedy ze znajomymi interesującymi się okultyzmem rozmawiam na temat reinkarnacji albo o ciałach astralnych, każdy z nich kiwa potakująco głową. Kiedy nalegam i domagam się wyjaśnienia tych zjawisk, ludzie ci stwierdzają jedynie, że taka właśnie jest natura rzeczy. Być może mają rację, dlatego zazdroszczę im zdolności przyjmowania wszystkiego na wiarę. Nie potrafię jednak funkcjonować w taki sposób. Obarczony ciężarem dziesięciu lat kształcenia w naukach ścisłych, odczuwam potrzebę znalezienia jakiegoś sposobu pogodzenia naukowych dociekań z mistyczną rewelacją. Zaczynam powoli zdawać sobie sprawę z tego, że metody naukowe mają swoje granice i niemożliwa jest obserwacja rzeczywistości bez jednoczesnego przekształcania jej w trakcie tego procesu. Obserwacja jest jednocześnie modyfikacją, a opis i zrozumienie danego zjawiska oznacza zarazem jego radykalną zmianę. Fizycy atomowi akceptują obecnie fakt, że niemożność zmierzenia czegokolwiek wcale nie jest podstawą do kwestionowania istnienia tego czegoś. Zgadzam się z tą postawą i - jeśli to konieczne - jestem gotowy porzucić od czasu do czasu tradycyjną linię naukowej analizy. Najczęściej postępowanie takie prowadzi mnie bezpośrednio do punktu, z którego moi znajomi mistycy startowali od samego początku. W przeciwieństwie do nich zdaję sobie jednak sprawę z tego, na jakim gruncie stoję, gdyż potrafię popatrzeć za siebie i prześledzić kolejne kroki, które mnie tu doprowadziły.

A zatem tym, którym trudno zaakceptować możliwość istnienia innych rzeczywistości, ofiarowuję tę niedoskonałą mapę drogi wiodącej do owego przerażającego kresu. Mam nadzieję, że podobnie jak ja odkryją, iż śmierć może być niekiedy pomostem życia.


Przedmowa autora do wydania drugiego.

Książkę tę napisałem w 1974 roku. Powodem tego było zażenowanie, które odczuwałem jako biolog. Wynikało ono z niemożności precyzyjnego zdefiniowania stanów życia i śmierci.

W 1976 roku, podczas konferencji Królewskich Akademii Medycznych, sporządzono listę objawów mających pomóc w identyfikacji momentu śmierci. Zainteresowanie tą kwestią wywołane zostało nagłym postępem w chirurgii przeszczepów. Ostatecznie ustalono zespół kryteriów charakterystycznych dla „śmierci mózgu”, które pozwalałyby lekarzom na orzeczenie śmierci pacjenta, pomimo iż serce jego nadal biło. Obecnie, ponad dziesięć lat później, jesteśmy w przededniu pierwszego udanego przeszczepu mózgu, toteż związane z tym problemy chirurgiczno-etyczne znowu wymagają stosownej uwagi. Krytycy nowych przepisów oskarżają lekarzy, zdecydowanych na ratowanie życia swych pacjentów, o „mordowanie” dawców, którzy być może nie przekroczyli jeszcze ogólnie przyjętego progu śmierci.

Spór prawno-medyczny trwa nadal, lecz nawet gdyby zaprzestano jakichkolwiek przeszczepów, to i tak decyzje o charakterze ostatecznym muszą być podejmowane w chwilach wyłączania coraz to bardziej skomplikowanych urządzeń podtrzymujących sztucznie życie pacjentów. Obecnie około dziesięciu tysięcy Amerykanów znajdujących się w stanie śpiączki jest w taki sposób utrzymywanych przy życiu, oczekując na wyrok sądu w ich sprawie. Osobiście uważam, że współczesny zamęt w tej dziedzinie jest równie żenujący jak ten sprzed trzynastu lat. Dlatego też cieszę się z możliwości ponownego podjęcia owego tematu w skorygowanym wydaniu książkowym.

Pozostaję nadal w przekonaniu, iż korzenie dylematu tkwią w naszej niechęci do uznania faktu, iż pod względem biologicznym rozgraniczanie życia i śmierci - na jakimkolwiek poziomie - nie ma sensu. Śmierć nie ma rzeczywistości klinicznej ani logicznej. Jest częścią cyklu życia, często bywa czasowa, a niekiedy nawet uleczalna. Mam więc nadzieję, że ta świadomość będzie podstawą lepszego, bardziej zrównoważonego rozumienia zdumiewającego procesu.


CZĘŚĆ PIERWSZA. CIAŁO.

Błąd Romea - jak wiadomo uznał on Julię za nieżywą - nie należy wcale do rzadkości i nie jest tylko przywilejem szaleńczo zakochanych kochanków z Werony. Popełniali go nawet najsłynniejsi specjaliści w dziedzinie anatomii. W połowie XVI wieku, będąc u szczytu swej kariery, Andreas Vesalius dokonywał właśnie sekcji zwłok hiszpańskiego szlachcica, kiedy ciało jego nagle ożyło.211 Okaleczony Don powrócił całkowicie do zdrowia, ale Vesaliusa oddano pod sąd Inkwizycji, który za tę pomyłkę skazał go na karę śmierci. Po jakimś czasie mówiono, że sam Wielki Inkwizytor odzyskał przytomność na stole operacyjnym innego adepta anatomii, lecz tym razem pomyłkę odkryto za późno.263

Inni mieli więcej szczęścia. Ksiądz Schwartz, jeden z pierwszych misjonarzy na Bliskim Wschodzie, powstał z martwych w Delhi na dźwięk swego ulubionego hymnu. Parafianie oddający ostatnią posługę zmarłemu zorientowali się, że popełnili błąd, posłyszawszy głos z trumny, który przyłączył się do chóru.101 Nicephorus Glycas, grecko-prawosławny biskup z Lesbos, wywołał podobną konsternację wśród swoich wiernych. Po dwóch dniach leżenia na katafalku w kościele w Methymni, w pełnym episkopalnym ubiorze liturgicznym, usiadł nagle jak na metropolitalnym tronie, spojrzał na szereg zaskoczonych żałobników i domagał się wyjaśnienia powodów, dla których mu się tak przyglądają.293

Podobne doniesienia znajdujemy w „Dialogach” Platona, w „Żywotach” Plutarcha oraz u Pliniusza Starszego, nie jest to zatem jedynie pomyłka historyczna. W 1964 roku została przerwana sekcja zwłok w nowojorskiej kostnicy przy pierwszym nacięciu skalpelem, po którym pacjent poderwał się nagle i złapał chirurga za gardło. Doktor przypłacił swoją pomyłkę życiem: zmarł na skutek odniesionego w tym momencie szoku.

Termin „autopsja” oznacza dosłownie „widzieć na własne oczy”, lecz w niektórych przypadkach tak trudno wydać nieomylne orzeczenie śmierci, iż w większości krajów obowiązuje zakaz pospiesznego grzebania zmarłych. Włoski poeta Francesco Petrarka leżał w Ferrarze rzekomo martwy przez 24 godziny i pochowano by go po upływie wyznaczonego przez lokalne władze czasu, czyli w zaledwie cztery godziny później, gdyby nagła zmiana temperatury nie sprawiła, że usiadł nagle na łóżku. Zwrócił wówczas uwagę służącym na panujący w pokoju przeciąg. Żył jeszcze trzydzieści lat, w trakcie których powstała część jego najsławniejszych sonetów.198 W niektórych krajach kostnice wyposażone zostały nawet - na wszelki wypadek - w poczekalnie. W Monachium znajduje się olbrzymi gotycki budynek, w którym kładziono niegdyś zmarłych w długich rzędach, łącząc ich ze sobą sznurami wiodącymi do dzwonu w głównym pomieszczeniu dozorcy. Widocznie zakłócano mu sen na tyle często, że takie urządzenie warte było zachodu.

Oczywiście, ciało nie może leżeć zbyt długo bez pochówku, toteż od dawna próbowano wynaleźć różne testy w celu uniknięcia pomyłek. Jednym z najstarszych było przykładanie zapalonego stożka do różnych części ciała, zgodnie ze słusznym założeniem, iż po ustaniu cyrkulacji krwi nie powinny pojawić się na skórze pęcherze. Metoda ta okazała się niezwykle przydatna w przypadku Luigi Vittoria, karabiniera na służbie u papieża Piusa IX. W Rzymskim Szpitalu uznano by go już za zmarłego na astmę, gdyby drugi, bardziej sceptyczny lekarz nie przyłożył do jego twarzy płomienia. Luigi wzdrygnął się i odzyskał przytomność. Potem podjął ponownie swą służbę w Watykanie, lecz do końca życia nosił na twarzy „memento mori” w postaci blizny po oparzeniu trzeciego stopnia na nosie.198

Doktor Icard z Marsylii zaproponował bardziej nowoczesną wersję tego testu. Wstrzykiwał mianowicie rozcieńczony roztwór fluoresceiny, która powoduje okresowe, zielone zabarwienie rogówki oka u żyjących pacjentów, lecz nie wywołuje żadnych zmian już po ich śmierci. W Stanach Zjednoczonych do rozstrzygania wątpliwości używano atropiny, powodującej u żyjących rozszerzenie źrenicy oka. W Wielkiej Brytanii lekarze eksperymentują obecnie z prostym, składanym kardiografem, który rejestruje nawet najsłabszą działalność serca. Kiedy 26 lutego 1970 roku zastosowano po raz pierwszy to nowe urządzenie w kostnicy w Sheffield, wykryto przy jego pomocy ślady życia u dwudziestotrzyletniej dziewczyny, którą uprzednio uznano za zmarłą na skutek przedawkowania narkotyków.298

Istnieje dużo godnych zaufania testów, lecz problem polega na tym, że negatywny wynik nie ma właściwie żadnego znaczenia. W samej Anglii tymczasem ponad sześćset tysięcy ludzi umiera rocznie bez przeprowadzenia jakichkolwiek testów potwierdzających faktyczny zgon. Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że nawet w krajach, takich jak Anglia, gdzie śmierć musi być oficjalnie poświadczona i rejestrowana, znaczna ilość ludzi może być grzebana przedwcześnie. Według jednej z hipotez liczba ta wynosi w Anglii i Walii aż 2700 osób rocznie, lecz należy tu zaznaczyć, że takiego oszacowania dokonano z końcem XIX wieku, kiedy strach przed pochowaniem żywcem sięgał szczytów.

Powieściopisarz angielski William Wilkie Collins miał zwyczaj zostawiać co wieczór przy łóżku notatkę, wymieniając w niej odpowiednie środki ostrożności, które miano by zastosować przed uznaniem go za zmarłego. Hans Christian Andersen nigdy nie wychodził z domu bez podobnej informacji w kieszeni. Pułkownik Korpusu Medycznego Armii Stanów Zjednoczonych Edward Vollum zaproponował, aby każdy, kogo chowają bez balsamowania, posiadał w zasięgu ręki butelkę chloroformu. Książę Karnice-Karnicki, szambelan na dworze cara Aleksandra III, wynalazł bardziej humanitarne urządzenie. Składało się ono z rury wiodącej z trumny do pudełka na powierzchni, którego nie można było otworzyć z zewnątrz, lecz które otwierało się natychmiast przy pierwszych oznakach życia wewnątrz, umożliwiając dopływ świeżego powietrza. Wysuwała się też z niego tyczka zakończona chorągiewką, uruchamiany był dzwonek i zapalało się światło sygnalizując potrzebę wezwania pomocy. Książę zamierzał produkować te maszyny na sprzedaż dla cmentarzy, które użyczałyby je świeżo pochowanym zmarłym na próbny okres czternastu dni.101

Powodem tej paniki była, jak się zdaje, działalność grupy zawodowych porywaczy ciał, zwanych Ludźmi Zmartwychwstania. Ci przedsiębiorczy przestępcy wykopywali w Anglii świeżo pochowane trupy i sprzedawali je towarzystwu medycznemu Barber Surgeons Company, które oficjalnie otrzymywało rocznie tylko cztery ciała, toteż płaciło najwyższe ceny za dodatkowych osobników bez żadnych kłopotliwych pytań. Handel ten wyszedł na jaw w 1824 roku, kiedy John Macintyre, uznany uprzednio za zmarłego i pochowany na cmentarzu parafialnym w miejscowości, z której pochodził, obudził się nagle na stole w prosektorium londyńskiej szkoły medycznej, gdy nóż instruktora naciął mu pierś.77

Po przeprowadzeniu śledztwa zaczęto na cmentarzach ustawiać straże dla upewnienia się, że świeżo pogrzebani pozostaną na swoim miejscu, lecz wkrótce dowiedziano się o kilku następnych przedwczesnych pogrzebach.

W 1856 roku odkryto mogiłę człowieka, z której dobywało się stukanie, jednakże uzyskanie zezwolenia od księdza i policji na otwarcie trumny trwało tak długo, że zanim ekipa ratownicza zdołała to uczynić, mieszkaniec jej był już faktycznie martwy. O tym, że pochowano go żywcem, świadczyły ślady samopogryzienia na rękach i ramionach nieszczęśnika.107 W 1893 roku, na wiadomość o hałasie dobiegającym z jednego z grobów, postanowiono ekshumować z niego młodą kobietę, która najwidoczniej zmarła w ostatnich miesiącach ciąży. Znaleziono ją w odzieży zakrwawionej i poszarpanej wskutek szaleńczego wysiłku uwolnienia się z trumny, podczas którego doszło również do narodzin dziecka. Niestety, walka ta zakończyła się śmiercią obojga przez uduszenie.

W czasach wojny i zarazy, kiedy tysiące ciał trzeba było jak najszybciej pochować, wiele osób zostało pogrzebanych żywcem. Kiedy wiedza medyczna była szczątkowa albo wręcz nie istniała, takie rzeczy musiały zdarzać się często. Wydawałoby się więc, iż dzisiaj - kiedy orzeczenia zgonu wydaje dyżurujący lekarz, a pogrzeby organizowane są przez profesjonalne zakłady pogrzebowe - pomyłki tego typu powinny być niemożliwe. A jednak 11 grudnia 1963 roku, kiedy Elsie Waring zasłabła w swym domu w Londynie i została odwieziona do szpitala w Willesden, trzech lekarzy orzekło jej zgon. Wszelako w dziesięć godzin później, kiedy wkładano ją do trumny w publicznej kostnicy w Kilburn, pani Waring westchnęła głęboko i ponownie zaczęła oddychać.294

Podobne pomyłki popełniane są nieustannie i zdarzać się będą nadal, ponieważ różnice pomiędzy życiem a śmiercią zaciera nasza obecna nieumiejętność precyzyjnego zdefiniowania tych stanów.

W pierwszej części mniejszej pracy postaram się zatem przeanalizować nasze poglądy na życie i śmierć, przedstawiając je z pewnej biologicznej perspektywy.


Rozdział I: Życie i geneza śmierci.

Otwierając oczy w łonie matki dziecko nie widzi nic. W macicy panuje ciemność, bowiem ta odrobina światła, która przedostaje się przez rozciągniętą matczyną skórę, szybko zostaje rozproszona w owodniowym płynie. Podczas ostatnich czterech miesięcy ciąży pomarszczona twarzyczka dziecka wpatruje się w płynny mrok, nie widząc nic i niewiele słysząc, ale jego rączki zaczynają już odkrywać świat. Palce są wówczas w pełni uformowane i każdy z nich wyposażony jest w całkowity, miniaturowy paznokieć. Dziecko zgina je i rozprostowuje, usiłując pochwycić lub dotknąć ściany macicy. Jedną z pierwszych rzeczy, jaką napotyka, są długie, miękkie i jedwabiste włosy pokrywające jego własne ramiona i nóżki. Dziecko rozkoszuje się tym owłosieniem, głaszcze je i oplatając się nim ćwiczy w ten sposób chwyt, który niegdyś pozwalał odległym jego przodkom trzymać się włochatej piersi matki, gdy ta uciekała wierzchołkami drzew przed niebezpieczeństwem. Pod koniec ciąży włosy te zanikają jednak bez śladu i zastępuje je krótki, miękki puszek, z którym rodzi się każde ludzkie niemowlę.

Czas, jaki spędzamy w łonie matki, nie przebiega nam wyłącznie na wzroście. Śmierć występuje tam także. Komórki zarodka dzielą się i rosną oraz grupują w znaczące szeregi, lecz niektóre z nich mają tylko charakter chwilowy, niczym organiczne duchy śmigające przez wspomnienia ewolucji w poszukiwaniu właściwego wzoru. Skrzela, ogony oraz owłosienie ciała muszą ulec likwidacji, gdyż nie pełnią już więcej żadnej przydatnej funkcji. Części naszego ciała zaczynają umierać na długo przed naszym narodzeniem. Komórki i tkanki następują jedne po drugich w dynamicznym, nieprzerwanym procesie, w którym śmierć i życie są tak wzajemnie uzależnione, że trudno jest uchwycić istniejącą pomiędzy nimi różnicę. Śmierć stanowi niezbędną część już rodzącego się życia, a jednak pomija się ją milczeniem i nie wspomina się o niej nawet w podstawowych podręcznikach biologii.

Większość biologów na propozycję zdefiniowania śmierci odpowiedziałaby, iż jest to „stan pozbawiony życia”. Natomiast definicji życia znalazłoby się nieomal tyle, ilu praktykujących biologów. Ale mimo iż życie powstało z materii nieożywionej, bardzo niewiele z jego opisów zawiera terminy negatywne, zazwyczaj przypisywane śmierci. Uprzedzenie to wydaje się zaskakujące, gdyż śmierć jest w kosmosie naturalnym stanem równowagi, do którego dąży wszelkie życie, jeśli nic z zewnątrz nie zostanie dodane, by je podtrzymać. Greckie i niemieckie słowa oznaczające „życie” podkreślają ten jego charakter o wiele wyraźniej, niż ich ekwiwalent w języku angielskim.

Na ogół jesteśmy przychylnie nastawieni do życia. W sensie ewolucyjnym skłonność ta jest pozytywna i użyteczna, gdyż sprzyja walce o utrzymanie się przy nim. Nie pomaga nam to jednak w zrozumieniu skomplikowanego związku istniejącego między życiem a śmiercią, utrudniając obiektywną analizę tej ostatniej. Jeden z psychologów zajmujących się badaniami nad śmiercią przyznał, iż nazbyt często kończyły się one wnioskiem, że „obserwował jedynie, jak jego własny umysł pomykał wśród zakamarków ciemności.141

Być może naukowe ujęcia tego tematu wymagałyby sprowadzenia biologii, ciągle jeszcze protestującej przeciwko utożsamianiu jej z nauką o życiu, do poziomu, na którym zajmuje się ona życiem w jego najprostszej postaci, także życiem wątpliwym, kiedy trudno rozróżnić pomiędzy tym, co jeszcze żywe, a tym, co już martwe.

Biolodzy molekularni mają dziś dostęp do coraz to bardziej wyszukanych elektronicznych urządzeń, wspomagających naszą zdolność widzenia. Przy odpowiednim powiększeniu oczywisty staje się fakt, iż zasadniczo nie ma krańcowego rozdziału między materią żywą a martwą. W miarę gromadzenia wiadomości o strukturze i zachowaniu molekuł dochodzimy do wniosku, iż organizmy żywe najłatwiej zdefiniować jako materię martwą, zorganizowaną w specyficzny i zróżnicowany sposób. Obecne badania koncentrują się właśnie na tej różnorodności i wykazują, iż w większości jest to kwestia odpowiedniej gradacji. W przyrodzie obecne są bowiem wszystkie możliwe szczeble organizacji pośredniej między tym, co jeszcze uważamy za „martwe”, a tym, co już zdefiniowalibyśmy jako „żywe”, i niemożliwe jest wyznaczenie punktu w jakimkolwiek miejscu tej skali, od którego definitywnie miałoby się zaczynać życie.

Materia organiczna jest tworzywem, z którego organizuje się życie. Składa się ona ze związków węgla. Spośród setki znanych nam obecnie pierwiastków węgiel jest o tyle wyjątkowy, iż jego atomy mają zdolność łączenia się w wielkie konglomeraty (tysiące atomów), zwane makrocząsteczkami. Najpopularniejsze z nich to białka, które stanowią około połowę suchej wagi każdego z organizmów żywych. Ciało ludzkie zawiera około stu tysięcy różnych związków białka, co nie jest żadnym specjalnym wyróżnieniem. Białka są bowiem podstawą wszelkiego życia. W tak zróżnicowanych organizmach, jak ssaki i rośliny, identyczne nieomal białka współpracują ze sobą, kontrolując prędkość reakcji chemicznych oraz działając jako regulatory wszelkich procesów wzrostu. Z kolei wszystkie te białka formowane są pod czujnym okiem jednej małej grupy pokrewnych makrocząsteczek, które przenoszą schemat tej organizacji z jednego pokolenia na drugie. Wszystkie organizmy żywe, bez względu na różnice w ich budowie i zachowaniu, są identyczne na tym fundamentalnym poziomie. Zostały one powołane do życia w podobny sposób i opierają się na tych samych procesach chemicznych, służących utrzymaniu niezależnej egzystencji oraz procesu reprodukcji.

Wszystkie formy życia posiadają również czynnik limitujący. Wykonywanie wszystkich tych podstawowych czynności wymaga dużej liczby olbrzymich cząsteczek, które muszą pomieścić się w jednym pojemniku. Potrzebny jest zatem pewien minimalny obszar. Według obliczeń, dolna granica fizycznej wielkości jakiegokolwiek niezależnie funkcjonującego organizmu wynosi - w średnicy - około pięciu tysięcy angstremów. Oznacza to, iż na szerokości paznokcia mogłoby się pomieścić około dwudziestu tysięcy takich struktur ułożonych jedna obok drugiej. Ograniczenie to mogłoby zatem sugerować, iż można zdefiniować śmierć jako coś, co jest mniejsze od owych pięciu tysięcy jednostek angstrema. W dolnych regionach tego kontinuum życia i śmierci unoszą się jednak liczne istoty, których wielkość sięga połowy albo wręcz jednej pięćdziesiątej tej krytycznej wielkości, a które mimo to wykazują wiele cech charakterystycznych dla życia. Ci niefortunni „dysydenci” to wirusy, które dostarczają istotnych informacji niezbędnych do właściwego oszacowania śmierci.

Wirusy zdolne są do mnożenia się, ale w tym celu muszą uzupełniać swe chemiczne braki, na co pozwoli im wtargnięcie do komórek bardziej typowego organizmu. Zajmują w nim wówczas biologiczne taśmy fabryczne i zmieniają produkcję normalnych dla komórki żywiciela substancji na produkcję nowych wirusów. Argumentowano zatem, iż owa zależność od innej formy życia uniemożliwia uznanie wirusa za żywy organizm. Wszelako z wyjątkiem zielonych roślin bardzo niewiele jest stworzeń, które nie żywiłyby się innymi formami życia. Nie jest to zatem podstawa do dyskwalifikacji wirusów.

Dzięki swej zdolności do mnożenia się, wirusy zbliżają się bardziej do organizmów żywych niż czerwone ciałka naszej własnej krwi. W jednej kropelce krwi znajduje się do pięciu milionów komórek, które zawierają hemoglobinę i transportują z płuc tlen do wszystkich części ciała. Podczas swego rozwoju utraciły one jednak jądro i w związku z tym stały się całkowicie niezdolne do reprodukcji. Nie oznacza to jednak wcale, iż są one przez to komórkami martwymi. Bezpłodne osoby czy też muły nie są skazane na śmierć jedynie dlatego, że nie mogą się rozmnażać. Istnieją zatem różne poziomy śmierci i czerwone ciałka krwi uważa się za bardziej żywe niż martwe ze względu na ich złożoną strukturę wewnętrzną. Zostały one zorganizowane właśnie w ten „specyficzny i zróżnicowany sposób”.

W 1935 roku Wendell Stanley z Instytutu Rockefellera w Nowym Jorku odkrył, iż można zagęścić sok z zakażonych roślin tytoniu i wyodrębnić z niego mozaikowatego wirusa tytoniowego w krystalicznej postaci.128 Kryształy tego właśnie wirusa są długie i cienkie, pozornie nie różnią się niczym od kryształów czysto chemicznych związków. Można je pokruszyć i sproszkować oraz trzymać w szklanej probówce jak każdą inną substancję organiczną, na przykład cukier. Zarówno kryształy cukru, jak i kryształy wirusa można też sprowokować do ponownego wzrostu. Sproszkowany wirus zaszczepiony na żywych roślinach natychmiast przechodzi w roztwór i zaczyna żerować na komórkach liści, uruchamiając produkcję następnych wirusów. Sproszkowany cukier wymaga jednak nieco innego potraktowania. Konieczne jest sporządzenie w tym celu skoncentrowanego roztworu cukru oraz trzymanie go w odpowiedniej temperaturze. Następnie roztwór ten powinno się albo zasilić kryształami cukru, albo też pozostawić samemu sobie tak długo, dopóki cząsteczki cukru nie zaczną tworzyć odpowiedniej struktury. Struktura ta powiększa się potem i pęka w określony sposób, tworząc dwa identyczne kryształy. W obu przypadkach nastąpił proces reprodukcji. Istnieje jednakże zasadnicza różnica w sposobie jego organizacji.

Większość substancji organicznych nie tworzy łatwo kryształów, chyba że występują one w czystym, wysoko stężonym roztworze. Kryształy mogą formować się jedynie z identycznych cząsteczek (stąd też konieczność zachowania ich absolutnej czystości), które wzajemnie się przyciągają i układają w regularny i powtarzający się wzór. Na samym początku w taki właśnie sposób powstały kryształy wirusa i cukru. Kiedy oba kryształy uległy sproszkowaniu i zniszczeniu, można było przywrócić cukier do krystalicznej postaci tylko poprzez rozpuszczenie go w wodzie i ogrzanie w celu uzyskania krytycznego poziomu stężenia. Po zakończeniu tego procesu ilość cukru nie uległa zmianie.

Natomiast sproszkowany wirus po rozpuszczeniu się w komórce żywiciela prowokuje jednak biochemiczną reakcję, w wyniku której nie tylko wydziela się ciepło, ale również następuje masowe rozmnażanie się wirusowego materiału.

Cukier wchodzi tu w zamkniętą termostatyczną reakcję. Wirus natomiast wywołuje otwarty termodynamiczny proces, w którym następuje wymiana materii z otoczeniem. Jest to istotna różnica pomiędzy organizmami żywymi a nieożywioną materią organiczną. Obie substancje podlegają tym samym podstawowym fizyczno-chemicznym prawom, choć w zasadniczo odmienny sposób. I tym się różnią między sobą. Materia żywa tak jest zorganizowana, że musi pobierać energię z otoczenia dla zachowania swego status quo. Materia nieożywiona natomiast ulega po prostu dezorganizacji.

Jeśli jednak twierdzi ktoś, że tematyka kryształów jest zbyt odległa biologii i nie ma żadnego związku z kwestią życia i śmierci, to niech spojrzy tylko na wierzchnią stronę własnej dłoni. Wszystkie komórki tworzące powierzchnię skóry są przezroczystymi kryształami zespojonymi ze sobą cienką warstwą olejku. Komórki te, wypełnione keratyną, są twarde, a według większości definicji - martwe. Wkrótce też zostają zrzucone i znikają wraz z pozostałą rzeszą pięciuset miliardów komórek, jakie tracimy dziennie. Jednakże zanim to nastąpi, pokrywają one powierzchnię całego ciała niczym plastikowa zbroja, zaprojektowana specjalnie w celu ochrony znajdujących się pod spodem delikatnych tkanek. Całkowicie żywe komórki nie mogą bowiem przeżyć, wystawione na działalność powietrza. Z kolei chroniące je komórki krystaliczne wcale nie zostają uśmiercane bezlitośnie przez wypychających je na powierzchnię zmienników. Komórki te same popełniają samobójstwo. Dużo wcześniej, zanim dostaną się na powierzchnię, zaczynają produkować włóknistą keratynę, aż wreszcie całe ich ciało wypełni się tą rogową substancją. Z całą pewnością nie mogą się już wtedy rozmnażać, ale przecież z całą pewnością zawierają wysoce zorganizowaną materię, rozmieszczoną w określonym miejscu i w określonym czasie.

Czy wobec tego można uznać komórki skóry za martwe? Jeśli tak, to nasze ciała są dosłownie pokryte śmiercią. Nie ma na nich ani jednej żywej komórki, a jednak nasi znajomi, chociaż widzą tylko pokrywającą nas śmierć, uparcie uważają nas za żywych. Przyznajmy im więc rację, gdyż coraz bardziej oczywistym staje się fakt, że istnieją różne gradacje śmierci. Jak się zatem wydaje, najbardziej prawidłową klasyfikację materii żywej uzyskamy wtedy, kiedy połączymy życie i śmierć. Dziwne zachowanie wirusów wykazuje bowiem ponad wszelką wątpliwość, iż stare, biegunowo przeciwne definicje są całkowicie niewystarczające.

Życie polega na śmierci. Wszyscy zawdzięczamy swe istnienie nie tylko komórkom, które oddzielają nas od świata zewnętrznego, lecz również całym armiom innych komórek, które regularnie poświęcają swe życie w wewnętrznych bojach staczanych ku większej chwale całego organizmu.

Na każde tysiąc czerwonych komórek w naszej krwi przypada jedna, nieco większa i przezroczysta komórka wyposażona w jądro. Ta biała komórka posiada zdolność poruszania się niczym ameba, toteż wraz z innymi pokrewnymi sobie towarzyszkami pełza wzdłuż ścian naczyń krwionośnych, zamiast dać się ponosić płynącemu środkiem prądowi osocza, niosącego czerwone komórki do określonych miejsc ich przeznaczenia. Białe ciałka krwi używają naczyń krwionośnych jedynie jako środka transportu i w razie potrzeby przenikają przez ściany włoskowatych naczyń krwionośnych do wszystkich otaczających je tkanek. Zawsze stoją w pogotowiu i natychmiast gromadzą się w miejscu infekcji lub obrażenia, nacierając na wdzierające się tam bakterie i biorąc je w niewolę po całkowitym otoczeniu najeźdźców. Jedno białe ciałko potrafi uwięzić i ostatecznie przetrawić aż dwadzieścia bakterii. Walka ta jednak nie jest bynajmniej jednostronna. Białe ciałka często umierają w wyniku zatrucia bakteryjnymi toksynami. Ropa, która ukazuje się w miejscu konfliktu, jest więc nagromadzeniem owych martwych białych ciałek krwi. Organizmy nasze potrzebują tych wszystkożernych wojowników, którzy nie tylko stawiają czoła najazdom bakterii, lecz również wchłaniają zanieczyszczenia przedostające się do płuc, rozpuszczają odłamki złamanych kości oraz z zasady atakują wszystko, co obce dla organizmu. Posiadanie zbyt małej ilości tych komórek mogłoby się zakończyć nieszczęściem, lecz demokracja organizmu byłaby równie poważnie zagrożona przez zbyt liczną ich armię. Nadprodukcja białych ciałek krwi prowadzi bowiem do białaczki.

W normalnych warunkach zachowywana jest równowaga. Ciało unika szkodliwego pr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin