Grigorij Kanowicz
Łzy i modlitwy głupców
— Dusza moja jest chora — poskarżył się rabbi Uri i jego ulubiony uczeń Icyk Magid wzdrygnął się.
—- Czasy są chore, dlatego dusze chorują — mięk ko, niemal przypochlebnie zaprzeczył nauczycielowi Icyk. — Trzeba, rebe, leczyć czasy.
— Trzeba leczyć siebie — cicho powiedział rabbi Uri. Wstał z krzesła i podszedł do okna, jakby usiłu jąc na zamglonej powierzchni szyby dojrzeć i siebie, i Icyka, i czasy, i jeszcze coś, co nie poddawało się jego staremu, ale wciąż jeszcze bystremu wzrokowi. Boże sprawiedliwy, iluż ich było — tych lekarzy cza sów, iluż ich przeszło po ziemi, pod jego oknem? I czym się to wszystko skończyło? Kajdanami, szafo tem, obłędem. Nie, nie da się uleczyć czasów. Każdy musi leczyć siebie, może dopiero wtedy ozdrowieją czasy.
Rabbi Uri stał przy oknie i wpatrywał się w opu stoszałą uliczkę miasteczka. Wszyscy śpią. We śnie czas zmienia swoje oblicze. We śnie nie ma ani ca rów, ani podoficerów policji, ani szaleńców. Dopóki ktoś nie nadejdzie i nie obudzi człowieka.
— Słuchaj, Icyk! Czy możesz mi odpowiedzieć, dla czego wszyscy śpią, a my nie śpimy? — zapytał rabbi Uri i pogładził brodę. Kiedy jej dotykał, zawsze spły wało nań coś w rodzaju pogody ducha. Jakby dorzucał
polano do ognia i iskry rozświetlały mrok jego duszy i domostwa... — Dlaczego nie śpimy? — powtórzył i wbił wzrok w swojego ucznia.
— Sen nie przychodzi, rebe — wymijająco odparł Icyk i w tej samej chwili zreflektował się: nie godzi się odpowiadać na pytania nauczyciela z tak lekko myślnym pośpiechem, odpowiedź winna dojrzewać dłu żej niż pytanie.
— Pomyśl, mój synu, pomyśl — wycedził rabbi Uri i znowu pogładził brodę.
Po co rozmyślać, lepiej się położyć i zasnąć. I tak zasiedzieli się do późna. Herbata wystygła w kubkach, oczy się Icykowi kleją. Dobrze jeszcze, że nie ma żony, nikt w domu na niego nie czeka, małżeńskie łoże to nie herbata — kiedy raz ostygnie, nic go nie ogrzeje.
Icyk Magid współczuje rabbiemu Uriemu. Gdyby nie to, przychodziłby tu wyłącznie w święta. Rabbi Uri umrze, już w pozaprzeszłym roku przekroczył osiem dziesiątkę, ukoi się jego dusza, uleczy. Cmentarne ro baki to najlepsi lekarze.
— No i co wymyśliłeś? — wyrwał go z zadumy nau czyciel. — Dlaczego obaj nie śpimy?
— Nie wiem — szczerze przyznał się Icyk. On sam nie śpi z litości, a rabbi Uri — bo jest stary. Dla sta rego człowieka noc — to krok ku śmierci, dla młode go — krok do następnego poranka.
— Ktoś powinien, synu mój, czuwać. Ktoś powinien czuwać, kiedy wszyscy śpią.
— Czuwa stróż Rachmiel. Słyszycie, rebe, jak postu kuje kołatką!
— Nie słyszę.
— Przecież chodzi pod samym oknem — zdumiał się
Icyk. Czyżby rabbi Uri ogłuchł? Słowa słyszy, a ko łatki — nie.
— Ten, komu płacą, nie czuwa, ale pracuje — po wiedział nauczyciel.
— Jaka to różnica? — speszył się Magid.
— Ten, komu płacą, słyszy brzęk monet, a nie krzyk duszy — nie podnosząc głosu odparł rabbi Uri. — Pil nuje bogactwa, a nie bólu.
— A po co... po co, rebe, go pilnować?
— Żeby nie rodził.
Staruszek zwariował, pomyślał Icyk, ale zaraz za wstydził się swoich myśli. W końcu rabbi Uri nie jest kimś obcym. Tyle zrobił dla niego, sieroty. Można po wiedzieć, że postawił go, fajtłapę, na nogi. Gdyby nie rabbi Uri, Icyk byłby złodziejem, włóczęgą, nikim. Sta ruszek uchronił go również przed pójściem do wojska, posmarował łapę podoficerowi policji, inaczej by go wzięli...
— Czego nie rodził? — zapytał Icyk nie tyle z cie kawości, co z szacunku.
— A co, według ciebie, rodzi ból?
Icyk Magid nie będzie sobie łamał głowy nad pro blemem, co rodzi ból. Rabbi Uri zaraz poczęstuje go jakąś ciętą sentencją z Biblii, powoła się na bez grzesznego Mojżesza albo na mądrego króla Salomona, opowie mu na dobranoc przypowieść, którą sam wy myślił, pogładzi brodę — w niej tkwi całe rozwiązanie.
— Wiedz o tym, że ból rodzi śmierć... szaleństwo... nienawiść — tyle tylko rzekł nauczyciel patrząc na Icyka i dodał: — Udręczony mózg podobny jest do słupa milowego: drzewo, które nie przynosi owoców. Widzę, synu mój, że jesteś zmęczony. Idź do domu.
— A wy?
— Ja jestem w domu — uśmiechnął się rabbi Uri.
— Już czas, żebyście i wy się położyli.
— Położę się, położę — zapewnił staruszek. — To nietrudne. Nie to co wstać. Idź, synu mój, idź!
Ale Icyk nie wiadomo dlaczego zwlekał. Patrzył na rabbiego i czekał jeszcze na jakieś jego słowa. Sam nie wiedział na jakie, ale na pewno nie na te przaśne:
„Idż, synu mój, idź”. Były one równie nieokreślone, jak cały dom nauczyciela, jak odrapane ściany, jak lampa naftowa z dziwacznym kloszem. Kryło się za nimi, jak za skorupką jajka, jeszcze coś, co gnębiło Icyka. Czuł, że ich prawdziwe znaczenie wykluje się dopiero później i nie pozwoli mu usnąć do rana. Nie raz już się tak zdarzało: przychodzi do domu, rozbiera się, pada na łóżko i nagle słowa rabbiego obskakują go jak szczenięta i dalejże szczekać i gryźć się! Czasami zaś pąsowiały w ciemności jak jagody kaliny i widok tej czerwieni stawał się nie do zniesienia, ściskał w gar dle aż do mdłości. W takich chwilach Icykowi wyda wało się, że ukochany nauczyciel ma do czynienia nie tylko z Torą, ale i z siłą nieczystą, chociaż rabbi Uri przysięgał, że u Żydów jest wszystko prócz diabłów leśnych i wilkołaków.
— One nie są obrzezane — zapewniał, jakby się mył z nimi w tej samej łaźni.
— A wiedźmy? — podjudzał Icyk.
— Wiedźmy są. Moja żona, świętej pamięci, była najprawdziwszą wiedźmą. Bywało, budziłem się i chwytałem za piłę. W nocy zdołałem spiłować jej rogi, a do rana znów odrastały. Jeżeli nie wierzysz, chodź, pokażę ci >opiłki. Dam ci radę: kiedy zechcesz się żenić — nie patrz na włosy, nie patrz na figurę, ale szukaj rożków. Początkowo się ich nie dostrzega... są nie większe niż paznokieć. Ale potem... Potem sam zobaczysz.
Pod oknem, strasząc zapamiętale raczej swoją sen ność niż złodziei, postukiwał kołatką miasteczkowy stróż Rachmiel.
Icyk wsłuchał się w miarowy stukot kołatki i nagle powiedział:
— Rebe! Pojawił się u nas jakiś dziwny typ. Twier dzi, że jest wysłannikiem Boga.
— Wszyscy jesteśmy wysłannikami Boga — obo jętnie odparł rabbi Uri. — I ja, i ty.
Ze też diabeł pociągnął mnie za język, pomyślał | niezadowoleniem Icyk. Mało to rzeczy ludzie plotą w karczmie? Pomyśleć tylko — wysłannik Boga! Róż nych wariatów oglądało już miasteczko! W pozaprze- szłym roku, przed Paschą, ubawił uczciwych ludzi ja kiś Napoleon Czwarty w cudacznym trójgraniastym kapeluszu na głowie, z czerwoną szarfą przez pierś. Po wojskowemu wymachiwał rękami, trzaskał dziurawymi butami, zaklinał się i bożył, że jeżeli go nakarmią — zniesie strefę osiedlenia, najpierw pozwoli Żydom mieszkać we wszystkich stolicach świata, a potem — jeżeli go nakarmią — zapewni im całkowitą swobodę i nawet stanie na czele pierwszego państwa żydowskie go. Zacni ludzie nakarmili Czwartego, napoili, ale stre fy osiedlenia i tak nie zniósł. A jeszcze dawniej przy wędrował do miasteczka człowiek-ptak. Ten nie obie cywał, że zniesie strefę osiedlenia, i nie miał zamiaru zostać przywódcą pierwszego państwa żydowskiego. Odgrażał się, że na oczach wszystkich uleci w powie trze.
— Niech sobie leci — powiedział karczmarz Joszua.
Ale człowiek-ptak nie zamierzał tak normalnie ule cieć. Żądał, aby Żydzi sporządzili i podpisali petycję do Boga, a on mu ją przekaże. Ponieważ nikt nie chciał sporządzić takiej petycji, wariat przeklął karcz marza Jószuę oraz całe miasteczko i ruszył bodajże do Wilna.
A teraz proszę — wysłannik Boga. Co prawda ten, jak opowiadał Icykowi syn karczmarza Joszuy, pry szczaty Siemion, nie żądał niczego — ani petycji, ani podpisów, ani chleba. Kiedy pryszczaty Siemion pod szedł do niego w ojcowskiej karczmie i zapytał: „Cze go chcesz?”, wysłannik Boga odpowiedział jakoby: „Chcę, żebyś przestał kraść pieniądze z ojcowskiej kab-
zy”. Pryszczaty Siemion wygonił go z karczmy, ale tamten, jakby nigdy nic, stanął pod oknem i głośno, na całe miasteczko, wołał:
— Złodziej! Złodziej! Złodziej! Bóg cię skarze! Żeby cię febra trzęsła!
I trzeba trafu — na drugi dzień pryszczaty Siemion zachorował. Karczmarz Joszua przywiózł z Niemiec doktora, wąsatego Prusaka w cwikierze. Doktor obej rzał chorego i burknął coś po niemiecku: może to i fe bra, może dur brzuszny.
— Gdzie on się zatrzymał? — zapytał rabbi Uri. Za raz zacznie się wypytywanie i dopóki ukochany nau czyciel nie zostanie usatysfakcjonowany, Icyk nie bę dzie mógł odejść
—. Nigdzie.
— Jak go zobaczysz, mój synu, przyprowadź go do mnie f-r powiedział rabbi. Uri z dziwnym ożywieniem.
tt-t Do was? — Icykowi odjęło, oddech i długo stał przed nauczycielęi^, jak klon, ną: wietrze: wiatr trze pocze nim, a on tylko się otrząsa gs$ szumi ligjto- wiem.—j Gzy wy^ rebe, jaie. widzieliście wariatów?
A skąd ci przyszło do głowy, mój synu, że. tpi wariat? Ktoś^kogo wysłało > Niebo, nie może być wa riatem. Nie^bluźiu jj,- Ipyk..,; , t
A jeżeli wy— jeżęii;,wy<'fjłrq&8,/&ie. spodobacie mu się... i was też pokarze febrą? ,
— Czym jest febra w porównani^, z chorą duszą? j— zapytał rabbi Uri, lecz tym razem zapytał o to nie swojego ucznia Icyka Magida, ale raczej lampę nafto wą z dziwacznym kloszem, zamgloną szybę, za którą raz po raz majaczyła sylwetka nocnego stróża Rach- miela. Ja jestem za stary, żebym, sam miał go szu kać.
A jeżeli nie zechce przyjść? — opamiętaj się Icyk.
— Jeżeli nie zechce przyjść, to znaczy, że jemu też jest wszystko jedno.
Icyk Magid nie pojął, o co chodzi jego ukochanemu nauczycielowi, ale po jego głosie, po spojrzeniu zwró conym na tlący się knot lampy naftowej zorientował się, że rabbi Uri myśli o swojej chorej duszy. Żaden wędrowiec, a tym bardziej wariat nie uleczy jej. Rab bi Uri jest stary, jega dusza też jest stara i słaba. I nic na to się nie poradzi — gorzki jest zachód, gorzki. Czas się z tym pogodzić, czas zbierać, a nie przeglądać do bytek.
— Idź, mój,,synu, idź — powiedział starzec. — I za wołaj mi Rachmiela. Niech do mnie zajdzie. Napijemy się herbatki.
— Dobrze — odparł Ioyk. Pokłonił się rabbiemu i wyszedł w noc.
Staruszek odprowadził go do drzwi, ale nie zamknął ich: "zaraz przyjdzie Rachmiel.
Rabbi Uri siadł za stołem, objął rękami zakopconą lampę i jej ciepłó przeniknęło w jego wyschnięte jak łodygi tytoniu stawy. Przeniknęło i popełzło, przedzie rając się przez susz żył, ku górze, ku zgarbionym ra mionom, ku szyi podobnej do zniszczonego przez usta wiczne wertowanie rodału, a stamtąd opuściło się w dół, do serca, do chorej duszy i chora dusza się roz grzała, i na podobieństwo ćmy z pogniecionymi skrzy dełkami otrząsnęła się i uleciała na parapet okienny. Wysoko, och, jak wysoko!
Rachmiel wszedł bez pukania, okutany w babską chustkę, a raczej w coś, co przypominało chustę prze siąkniętą zapachem cudzych włosów.
— Wołaliście mnie, rabbi?
¡¡I Tak.
— Ale ja tylko na chwileczkę.
— A czym jest, Rachmielu, całe życie? Czym są osiemdziesiąt dwa lata?
— Po mojemu osiemdziesiąt dwa lata to osiemdzie siąt dwa lata.
— Nie, Rachmielu. To tylko dłuższa chwila.
— Może — bąknął Rachmiel, nie rozumiejąc, po co go zawołano.
— A teraz napijemy się herbatki.
— Herbaty nigdy nie odmawiam.
Rabbi Uri podgrzał herbatę, nalał do cynowych kub ków.
— A czegoście odmawiali, Rachmielu?
— Nie pamiętam — powiedział stróż popijając her batę.
— A ja pamiętam...
— Macie dobrą pamięć — ni w pięć, ni w dziewięć Rachmiel pochwalił rabbiego.
Pili herbatę i patrzyli na siebie spode łba.
— Opowiadają, że w miasteczku pojawił się jakiś obcy — odezwał się rabbi Uri. — Twierdzi, że jest wy słannikiem Boga. Nie słyszeliście o nim, Rachmielu?
— Nie słyszałem. Ja czekam na Arona, a nie na wysłanników Boga.
— Ile już1 lat jest w wojsku?
— Długo, och, jak długo!
— Powinien by niebawem wrócić.
— Jeżeli wróci.
— A dlaczego by nie miał wrócić?
...
ChomikKulturalny