Kareta Mirosława - Saga rodu Petrycych 03 - Teczka.pdf

(2418 KB) Pobierz
~I~
– Od samego początku przeczuwałam, że to nie jest dobra miłość. Ale co innego
przeczuwać, nawet wiedzieć, a co innego… zrezygnować.
Teraz, po latach, mogę już o tym spokojnie mówić. Nie boję się ocen. Wiem, co zrobiłam,
i zdaję sobie sprawę, że nie da się tego wymazać. Z całym bagażem przejdę na drugą stronę. Już
się nie mogę doczekać, kiedy ją tam spotkam! Bo to była dziewczynka, jestem pewna…
Uśmiecha się pan? Ja też nie mogę powstrzymać uśmiechu, kiedy o niej myślę. Ale kiedy
przypomnę sobie, co się wtedy zdarzyło… mnie, taką młodą i głupią, tak bardzo zapatrzoną
w siebie… i tych dwóch mężczyzn… czuję gniew. Bo to, co się potem stało, było takie
niesprawiedliwe!
Zawsze kierowałam się dewizą, by brać z życia jak najwięcej. Zbyt krótkie jest i zbyt
wiele ma do zaoferowania, żeby się wahać. Dopiero na starość zrozumiałam, że jest też druga
zasada, równie ważna. I tylko dzięki niej można być naprawdę szczęśliwym. A brzmi ona: brać
z życia jak najwięcej, ale tak, żeby nikogo przy tym nie skrzywdzić.
Ja już zostałam ukarana. Nie ma dnia, żebym o tym nie myślała. Nie ma modlitw, których
bym nie zmówiła z prośbą o odpuszczenie grzechów. A pokuta? Całe moje późniejsze życie było
pokutą…
~
Słowa snuły się w powietrzu wypełnionym zapachem perfum i kurzu, wirowały, obijały
się o krawędzie eleganckich mebli i opadały na gruby perski dywan, zanim zdążył je złowić. To
miała być długa i wyczerpująca opowieść. Wyczerpująca zwłaszcza dla słuchacza.
Maksymilian Petrycy westchnął i spojrzał w okno. Dużo by teraz dał, by być tam, na
zewnątrz, spacerować po rozświetlonych wiosennym słońcem ulicach i oddychać atmosferą
jednej z najpiękniejszych europejskich stolic. Był tu już kiedyś w podróży służbowej, ale
w pośpiechu nie zdążył nacieszyć się urokami miasta, tak bardzo zawsze gościnnego dla
Polaków. Jego obecny pobyt także miał być krótki. Musiał zdobyć odpowiedzi na kilka bardzo
istotnych pytań. Ale na razie nie miał okazji ich zadać. Nie dopuściła go do słowa.
– Nuży to pana? Nie? Wygląda pan na zmęczonego…
Miała już chyba osiemdziesiątkę, ale sprawiała wrażenie młodszej. Szczupła, żylasta,
z potarganą artystycznie fryzurą. Mówiła z ledwie wyczuwalnym obcym akcentem, który
dodawał jej elegancji. Paliła cieniutkie papierosy w czarnej lufce, co upodobniało ją do gwiazdy
ze starego filmu. A jej jedwabny peniuar, gdy teatralnym gestem rozkładała ręce, przypominał
mieniące się kolorami tęczy skrzydła motyla.
– Nie, nie, ależ skąd! – zaprzeczył szybko doktor, choć po bezsennej nocy, spędzonej
w autokarze, ledwo był w stanie utrzymać powieki w górze.
– To dobrze. Bo nie chciałabym się ograniczać. Nigdy tego nie lubiłam…
Petrycy uśmiechnął się uprzejmie. Nie chciał drażnić tej damy. Miała w swoim
posiadaniu coś, na czym mu ogromnie zależało. Znała też odpowiedzi na wiele dręczących go
pytań. Postanowił uzbroić się w cierpliwość i wysłuchać do końca opowieści, która – jak się
właśnie okazało – miała być spowiedzią z całego jej życia.
Dużo poświęcił, żeby tu przyjechać. Pozostawił za sobą wiele otwartych spraw.
W Krakowie rada miasta, której był członkiem, dyskutowała właśnie nad budżetem. Żona,
w piątym miesiącu ciąży, miała się dziś zgłosić do szpitala i poddać ryzykownemu zabiegowi.
Wybryk najmłodszego syna sprawił, że groziło im wszczęcie postępowania w sądzie rodzinnym,
a starsza córka planowała popełnić kolejne głupstwo, którego doktor jeszcze nie zdążył wybić jej
z głowy!
Wrócił myślami do początku roku, do tego styczniowego dnia, gdy Marysia powiedziała
mu, że spodziewają się dziecka. Wiadomość była tak zaskakująca, że Petrycy przez długie
godziny nie mógł dojść do siebie. Zupełnie zlekceważył wtedy to, co się zdarzyło niemal
równocześnie – telefon, obcy głos w słuchawce i absurdalną propozycję, którą mu złożył
nieznany rozmówca. Początek całego łańcucha wydarzeń, które doprowadziły go tu, do tego
pięknego, choć trochę zaniedbanego mieszkania i do jego ekscentrycznej właścicielki…
Słowa starej damy wsiąkały w bordową wełnę, z której utkany był dywan. Doktorowi
kleiły się oczy. Wydawało się, że nigdy już nie przejdą do interesującego go tematu.
„Co ja tu właściwie robię?” – pytał siebie w myślach, obserwując promienie słońca
przenikające przez przykurzone szyby w pociętym na mniejsze kwatery oknie. Światło
załamywało się finezyjnie, tworząc na parapecie miniaturową tęczę. Przypominało mu to obraz
Marca Chagalla, którego tytułu nie pamiętał.
„Brakuje tylko kota…” – stwierdził.
I wtedy powiedziała coś, co go momentalnie otrzeźwiło. Szeroko otworzył oczy, przez
chwilę spoglądał na nią z niedowierzaniem. To nie mogła być prawda!
Kraków, wtorek, 21 stycznia 1992
Dochodziła piąta po południu, zrobiło się ciemno. Oświetlenie w budce oczywiście nie
działało – w mdłym blasku ulicznych latarni ledwie widział numer telefonu, zapisany długopisem
na kartce w kratkę. Klnąc, nałożył okulary i powoli, ze słuchawką przyciśniętą ramieniem do
brody i kartką przy nosie, wykręcił sześć cyfr. Po krótkiej chwili ktoś odebrał. Spodziewając się,
że rozmowa nie potrwa długo, wrzucił do aparatu tylko jeden żeton.
– Pan Petrycy? – zapytał, nie przedstawiając się, a gdy usłyszał potwierdzenie, bez
wstępów przeszedł do rzeczy: – Mam do sprzedania teczkę pana ojca. Tego przybranego,
Benedykta. Od razu mówię, że jest też inny kupiec i sporo mi za te dokumenty oferuje. Ale panu
należy się pierwszeństwo…
Po drugiej stronie przewodu panowała cisza.
– Zwariował pan?! – usłyszał wreszcie wzburzony głos.
– Niech się pan dobrze zastanowi! Te dokumenty są na wagę złota – mówił szybko, bo
trafnie przeczuwał, co zaraz nastąpi. – Nie będę się targował, wystarczy, że zapłaci pan tyle, ile
daje tamten.
– Do widzenia! – ciągły sygnał w słuchawce oznaczał, że rozmowa została przerwana.
Ściągnął okulary i wraz z karteczką wepchnął je do kieszeni kurtki. Przez długie lata
swojej zawodowej pracy przyzwyczaił się do rzucania słuchawką, mamrotanych pod nosem
inwektyw oraz spojrzeń pełnych pogardy. Niewiele sobie z nich robił. Nawet teraz, choć czasy
się zmieniły, wiedział, że i tak jest górą. Wystarczy rozpocząć grę, a sami do niego przyjdą.
~
Doktor Petrycy przez chwilę bez słowa wpatrywał się w aparat.
– Kto to? – zaniepokoiła się Marysia.
– Jakiś wariat – mruknął, przygarniając ją ramieniem.
Ciągle jeszcze nie mógł się otrząsnąć po usłyszeniu nowiny, którą mu dziś przekazała.
Nadal był oszołomiony i sam nie wiedział, czy bardziej się cieszy, czy lęka.
Oczy Marysi błyszczały w półmroku, wyczuwała jego niepokój.
– Poradzimy sobie – powiedziała cicho. Głos miała jednak schrypnięty, a dłoń, którą
wyjęła spod koca, by uścisnąć jego rękę, była zimna.
– Oczywiście – szepnął, a potem nachylił się i kilka razy delikatnie pocałował jej palce. –
Zgłoś jeśli naruszono regulamin