Herbert Rosendorfer - Wielkie solo Antona L.rtf

(2479 KB) Pobierz
Wielkie solo Antona

Wielkie solo Antona L.

Herbert Rosendorfer


 

 

SARAMAGO JOSE

BEZMIAR SAMOTNOŚCI

 

 

I. OBRZĘK SPLOTU SŁONECZNEGO

 

Kiedy w kilka dni później Anton L. zaczął rozpamiętywać całą sprawę — przez pierwsze dni nie miał na to czasu zajęty dziwowaniem się i urządzaniem sobie jakoś tego nowego życia — przypomniał sobie, że w nocy z 25 na 26 czerwca na krótko się obudził. Nie spojrzał wtedy na zegarek. Przez szczelinę w zasłonie wciskała się uderzająco jasna, mdła i lekko żółtawa poświata, jakby za oknem była śnieżna noc. Anton L. pamiętał, że obudził się tylko na krótką chwilę, zbyt krótką, by zebrać siły na sprawdzenie, która godzina, wystarczająco jednak długą, by pomyśleć: „Śnieżyca”, i zaraz zaprzeczyć sobie w myślach: „No nie, nie w czerwcu”. Potem widocznie znowu zasnął.

Owa jasna, lekko żółtawa, mdła poświata, to było jedyne, co tej nocy z 25 na 26 czerwca zwróciło uwagę Antona L., jedyne, co mógł uznać za jakiś ślad, kiedy szukał potem wytłumaczenia. Nie na wiele się to oczywiście zdało.

26 czerwca przypadał we wtorek. Zanim jeszcze zadzwonił budzik nastawiony na wpół do siódmej, Antona L. obudziło szczekanie psów z werandy naprzeciwko. Mieszkająca tam rodzina miała dwa psy, małego w kolorze kiełbasianym, ze szczeciną nad ślepiami, i większego, cętkowanego, o spiczastym pysku. Z faktu, że po obudzeniu huczało mu w głowie, Anton L. wywnioskował, że psy szczekają od dość dawna. Wstał i rozsunął

zasłony. Okno jego sublokatorskiego pokoju nie wychodziło bezpośrednio na dwór, ale na werandę, podobną do tej, na której szczekały psy. Weranda pod oknem pokoju Antona L. od początku, kiedy się tu sprowadził, pełna była bezużytecznych gratów, starych zakurzonych sprzętów i rupieci. Zona pana Hommera, u którego Anton L. podnajmował pokój, czyniła od czasu do czasu, przez dzień lub dwa, rozpaczliwie wysiłki, by uprzątnąć tę werandę. Działo się tak, gdy jej mąż któryś raz z rzędu prawił kazanie o czystości i porządku. Ponieważ jednak, ze strachu przed mężem, bała się wyrzucić jakikolwiek, choćby najbardziej bezużyteczny przedmiot, jej wysiłki prawie zawsze były daremne. Od pewnego czasu — mówiąc dokładniej od jesieni zeszłego roku, kiedy to pan Hommer przeszedł na emeryturę — doszedł jeszcze jeden element utrudniający pani Hommer zadanie, mianowicie pan Hommer zaczął na werandzie hodować w terrarium legwana. Trudno powiedzieć, kogo pani Hommer bała się bardziej, legwana czy swojego męża.

Szyby werandy były na wpół ślepe i brudne. Przez jedną z bardziej przezroczystych Anton L. patrzył na werandę naprzeciwko. Większy z dwóch psów stanął na tylnych łapach, przednimi opierając się o parapet okna.

Zaraz potem zniknął. Szczekanie przeszło w skowyt.

W tym momencie zadzwonił budzik. Anton L. wziął przybory toaletowe i poszedł do łazienki. W jego pokoju nie było umywalki. Anton L. zastrzegł sobie używalność łazienki i korzystał z niej według ściśle ustalonego planu, jaki z chwilą podpisania umowy o wynajęcie pokoju wręczył mu na piśmie pan Hommer.

Plan był pedantyczny, ale nie małostkowy. Anton L. nie korzystał nawet ze wszystkiego, co mu przysługiwało, z tym, że trzeba brać poprawkę na osobliwy stosunek Antona L. do spraw higieny. Anton L. był, jeśli można to tak określić, czyściochem okresowym. W dłuższych odstępach czasu, trwających nieraz do pół roku, nie krótszych jednak niż cztery tygodnie, Anton L. odczuwał przemożną potrzebę zabiegów toaletowych.

Całe weekendy, a nawet po kilka dni urlopu spędził w łaźniach (w tych okresach wybujałego pędu do czystości łazienka Hommerów nie mogła oczywiście zaspokoić jego potrzeb), pławił się w wannach, brał kąpiele parowe, solankowe, mineralne, masujące i prysznice; poddawał się masażom, robił sobie manicure i pedicure, siedział w saunie, szorował się szczotką ryżową i ogórecznikiem, robił sobie „rękawice aloesowe”, studiował w kąpieli rozpadające się po pewnym czasie od wilgoci prospekty o medycznych nowościach w dziedzinie higieny, poddawał się kuracjom wzmacniającym włosy, kazał sobie robić okłady, a czasem nawet lewatywy przeczyszczające. Kiedy mijał okres higienicznych ekscesów, Anton L. ograniczał się, jak wspomniano, nierzadko przez pół roku, do minimalnej toalety, polegającej na pobieżnym umyciu zębów, goleniu się i zmoczeniu wodą koniuszków palców. W tych okresach Anton L. nie zmieniał także bielizny, co sprawiało, że, co tu ukrywać, stopniowo zaczynał cuchnąć, zwłaszcza że nie zmieniał też wtedy bielizny na noc.

Zarówno z posady w banku (przed czterema laty), jak i w biurze podróży (przed dwoma laty) Antona L. zwolniono ze względu na zapach, jaki wydzielał. (Z pracy w wydawnictwie Anton L. zwolnił się z innych powodów, o których będzie jeszcze mowa.) Banku nie było mu szkoda, ale w biurze podróży chętnie nadal by pracował. Z tego powodu próbował wstydliwie wyjaśnić szefowi, jak przyjemne, a nawet kojące, jest noszenie nieświeżej bielizny. Tłumaczył, że z czasem bielizna tak miło przylega do ciała i zyskuje taką miękkość, o jakiej w przypadku czystej bielizny nie ma co marzyć. Taka bielizna zlewa się w jedno z człowiekiem, a człowiek z nią. Daje to człowiekowi uczucie, jak u- trzymywał Anton L., że nie może mu się stać nic złego. Szef nie okazał zrozumienia.

Od dwóch lat Anton L. pracował w urzędzie skarbowym. Interesanci przychodzą tam niechętnie, nawet jeśli zajmujący się  ich sprawą urzędnik pachnie ambrą. Ze swoim szefem Anton L. widywał się niezmiernie rzadko, toteż nie drażnił jego powonienia. Od czasu do czasu protestował. któryś z kolegów z pokoju. Jeśli protestował wystarczająco intensywnie i uparcie, przenoszono jego lub Antona L. do innego pokoju. Antonowi L. było to obojętne; nie szukał kontaktów z kolegami biurowymi, ponieważ (nie bez racji, trzeba zaznaczyć) uważał ich za stojących duchowo niżej od siebie.

Później, kiedy Anton L. znalazł nieco czasu, by rzecz całą przemyśleć, a było to mniej więcej w piątek lub sobotę, powiedział do siebie: kto wie, czy to nie ten zapach uratował mnie przed katastrofą, kto wie.

W mieszkaniu panowała cisza. Nie było to niepokojące, ale o tej wczesnej porze dziwne. Normalnie pani Hommer wstawała wcześniej niż Anton L. i uwijała się jak fryga po całym mieszkaniu (z wyłączeniem oczywiście pokoju sublokatora), wykonując jakieś zagadkowe czynności. Czy to ciągłe uwijanie się, prowadzące do zatarcia się w pamięci osoby patrzącej wizerunku tej kobiety nikomu nie było dane widzieć jej inaczej, jak w „poruszonym” obrazie — czy to uwijanie się było cechą wrodzoną? Czy może pani Hommer uwijała się tak, by stanowić trudniejszy cel dla mężowskiego gniewu? Ale było to oczywiście nadaremne, gdyż fale dźwiękowe, niosące polecenia zurzędziałego Hommera, docierały również do uwijającej się. Od momentu przejścia na emeryturę pan Hommer miał zwyczaj dość długo wylegiwać się w łóżku, ale umiał- także z łóżka zmuszać żonę do uwijania się jak w ukropie. Kiedy pan Hommer, urzędnik w stanie spoczynku, podnosił się z leża, by (inaczej nie da się tego określić) oddać hołd swemu układowi trawiennemu, gorączkowa krzątanina jego żony wzmagała się do tego stopnia przez to pani Hommer ponownie nabierała cech cielesności — że powstawał dźwięk przypominający niemal brzęczenie osy. Następowało to z żelazną regularnością tuż przed wpół do ósmej, kiedy (w dni robocze) Anton L. właśnie szykował się do wyjścia. Pan Hommer wynurzał się wtedy z małżeńskiej sypialni w tureckim szlafroku przewiązanym złocistym sznurem, wywijał jego opatrzonym chwaścikiem końcem i ze zdumieniem w głosie — jednakowym każdego ranka — jak gdyby spotkanie było zupełnym dziełem przypadku, mówił: Ach, toż to pan L.!, dodając również każdego ranka miękkim barytonem światowca i ze znaczącym przymrużeniem oka: Idę się wyspowiadać.

Bliższe szczegóły pobytu pana Hommera w toalecie nie były oczywiście Antonowi L. znane. S-powiedź trwała długo. Z obserwacji poczynionych w dni wolne od pracy Anton L. wiedział, że pan Hommer — który ważył się zarówno przed jak i po — w zamyśleniu wracał z gazetą do łóżka i że przedtem, jeszcze gdy siedział w toalecie, musiał dostać miseczkę z podgrzaną wodą selcerską.

Gdzie się podziała stara? — pomyślał zdziwiony Anton L. Nie wyobrażał sobie, żeby mogła zaspać.

Jeszcze nigdy jej się to nie zdarzyło. Może jest chora? Ale jeszcze nigdy nie chorowała. Przy tej okazji Anton L. próbował sobie wyobrazić śmierć pani Hommer. Nie do pomyślenia była wizja inna niż następują” ca: Pewnego dnia pani Hommer wybiegnie z mieszkania, pośpieszy schodami na dół skacząc po trzy stopnie naraz, jak mały wietrzyk pomknie na cmentarz, tam wyminie dwóch zdębiałych grabarzy, wskoczy do otwartej przypadkowo trumny i zamknie ją nad swoją głową jak muszlę. Tylko w ten sposób mogłaby się uchronić przed łamiącym barierę śmierci gniewem, jaki ogarnąłby wówczas jej małżonka. Bo kto by mu podgrzewał wodę selcerską?

Kiedy krótko po szóstej czterdzieści pięć Anton L. opuścił łazienkę i ponownie przeszedł przez korytarz, nadal nie słyszał ani nie widział pani Hommer.

Anton L. ubrał się. Między godziną siódmą a ósmą trzydzieści, jak informowała umowa podnajmu, miał prawo do czajnika gorącej wody. Również w tym przypadku Anton L. nie wykorzystywał w pełni tego, co mu przysługiwało. Wsypał do szklanki dwie łyżeczki rozpuszczalnej kawy i zaniósł ją do kuchni. W mieszkaniu nadal nie było żadnego ruchu. Anton L. postawił na gazie czajnik, bardzo stary element wyposażenia kuchni Hommerów, będący szesnastokątnym (a więc niby okrągłym, ale jednak nie całkiem) naczyniem z chropowatego ze starości metalu. Anton L. umiał sobie poradzić także bez pani Hommer.

Kiedy woda grzała się na kuchence, Anton L. wyszedł na dostępną od strony kuchni werandę. Psy z werandy naprzeciwko skowyczały jeszcze żałośniej niż przedtem. Był rześki, słoneczny dzień. Legwan w terrarium patrzył po stycznej, o włos mijając spojrzeniem głowę Antona. Było to piękne, dorodne zwierzę. Tylko powierzchowny obserwator mógłby określić jego barwę słowem „zielony”. Podczas kiedy woda w szesnastokątnym czajniku puszczała pierwsze bąbelki, Anton L. przyglądał się legwanowi w promieniach porannego słońca. Jego łeb mienił się wszelkimi możliwymi odmianami zieleni, zupełnie jak wilgotny od rosy las mieszany w lecie, poczynając od barwy prawie żółtej do prawie niebieskiej. Legwan wabił się Sonia.

Początkowo nazywał się Ernest, dopóki jakiś znawca legwanów nie zwrócił panu Hommerowi uwagi, że to samiczka.

Może Hommerowie gdzieś pojechali? W jakąś podróż? — zastanawiał się Anton L. Przez cały czas od kiedy tu mieszkał, Hommerowie ani razu. nie wyjeżdżali. Ciągle mówili, że nie mogą wyjechać ze względu na córkę. Zresztą, gdyby wyjechali, kto by się zajął legwanem? Zostawiliby przynajmniej jakąś kartkę dla Antona. Ale wczoraj Anton L. poszedł spać po Hommerach. Było rzeczą w najwyższym stopniu nieprawdopodobną, żeby Hommerowie wstali potem po kryjomu i wyjechali. Można też oczywiście wyjechać wcześnie rano, na przykład o piątej. Ale wtedy, zwłaszcza kiedy wyjeżdżają osoby, tak jak Hommerowie, nienawykłe do podróży, nie sposób uniknąć hałasu i zamieszania. Anton L. na pewno by to usłyszał.

Zagotowała się woda. Anton L. zalał wrzątkiem kawę w szklance. Szklanka pękła. Gorąca woda — a może to już była kawa? — chlusnęła na lewe kolano Antona L. i pociekła w dół po nodze. Zmoczona, wilgotna nogawka przykleiła się do łydki. Anton L. zdjął — w kuchni! — spodnie. Stojąc w lekko przyżółconych gaciach pomyślał: Co za szczęście, że nie ma Hommerów. Pan Hommer był wprawdzie, jak sam często zaznaczał, wolnomyślicielem, ale wysoko cenił moralność. Pan Hommer nigdy by nie dopuścił, żeby pani Hommer zobaczyła w gaciach jego, swojego własnego męża, a co dopiero sublokatora. Niewykluczone, że pan Hommer natychmiast wyrzuciłby z domu zarówno żonę, jak i sublokatora.

Anton L. pobiegł do łazienki (zgodnie z umową przysługiwał mu tam jeden haczyk, o ręczniki musiał już zadbać sam), wytarł się, potem poszedł do swojego pokoju i założył inne spodnie. Spojrzał na zegarek: było osiemnaście po siódmej. Jeśli nie zrezygnuje z kawy, spóźni się do biura.

Ani mi się śni rezygnować z kawy — pomyślał Anton L. W tym momencie po raz pierwszy przemknęła mu przez głowę myśl, że może jest chory.

Anton L. nie miał już więcej własnych szklanek. Wrócił do kuchni. W mieszkaniu nadal panowała cisza.

Musieli rzeczywiście wyjechać — pomyślał. Od razu nabrał odwagi. Wziął sobie z szafki Hommerów filiżankę, ponownie wsypał kawę (z własnych zapasów) i nastawił wodę.

Kiedy woda się gotowała, Anton L. wytarł podłogę. Potem zalał kawę wrzątkiem i usiadł przy kuchennym stole. Kolejny akt odwagi, bo to mu nie przysługiwało.

Przecież poszli spać przede mną — pomyślał. Wczoraj wieczorem siedział w dużym pokoju Hommerów. Oczywiście to też mu nie przysługiwało. Został tam zaproszony. Pan Hommer lubił oglądać telewizję w czyimś towarzystwie, ponieważ miał zwyczaj wyjaśniać to, co dzieje się na ekranie — nie komentować, ale właśnie wyjaśniać, tak jakby pozostali oglądający nic nie widzieli. Było to niezwykle denerwujące, ale Anton L. nigdy nie zaprotestował. Co najwyżej zdobywał się czasem na odrzucenie zaproszenia na telewizję, gęsto się przy tym tłumacząc i przepraszając, ale i to nie częściej niż raz w tygodniu. Anton L. bał się pana Hommera. Anton L., który lubił analizować siebie, stwierdził to pewnego dnia z niesmakiem: tak, wyraźnie bał się pana Hommera.

Ale dlaczego? Do tego jeszcze w swojej autoanalizie nie doszedł. Pan Hommer natomiast zdecydowanie zapałał do niego sympatią. Nie sposób było nie dostrzec, że traktował sublokatora o wiele lepiej niż własną żonę.

Wczoraj wieczorem oglądali kolejny odcinek długiego serialu, pokazuj4cego zmienne koleje losu dość mocno rozgałęzionej angielskiej rodziny. Pan Hommer cenił ten serial nade wszystko. Przed laty oglądał go już w programie pierwszym, później w programie trzecim, a teraz z satysfakcją śledził powtórzenie w telewizji austriackiej, którą w domu Hommerów odbierano dzięki silnej antenie dachowej. Powiązania rodzinne bohaterów angielskiego serialu były tak pogmatwane, że na początku i na końcu każdego odcinka, a czasami nawet w trakcie, pokazywano tablicę genealogiczną. Co trzy, cztery odcinki nadawano osobny program, w którym specjaliści od genealogii wyjaśniali komplikujące się rodzinne związki. Pan Hommer nabył również broszurę z tablicami genealogicznymi, wydaną przezornie przez stację telewizyjną, kiedy- serial szedł po raz pierwszy.

Wczorajszego wieczora wnuczka najstarszego członka rodu poślubiła kuzyna trzeciego stopnia. Stryj owego kuzyna miał romans z żoną własnego brata, która była z kolei siostrzenicą seniora rodu, który wyzionął ducha, zaraz w pierwszym odcinku. Brat obecnej głowy rodu dowiedział się o romansie, ale splajtował i na razie nie mógł zbadać sprawy do końca. Syn brata zamordował swoją żonę czy. siostrę — wszystko działo się dosyć szybko i Anton L. nie mógł się za bardzo połapać — a siostra wspomnianej na początku wnuczki uciekła z nauczycielem gry na fortepianie. Nauczyciel (a może stryj bankrut, to również nie było jasne) spłodził nieślubne dziecko z pewną księżną. Nie spokrewniony z rodziną — i dlatego nie uwzględniono go w tablicach genealogicznych — był często występujący butler, który najczęściej miał przy sobie srebrny dzbanek do herbaty oraz tacę.

Po zakończeniu odcinka pan Hommer, który miał Już na sobie turecki szlafrok przepasany złotym sznurem, jak zwykle nie pytając gościa, czy ma ochotę obejrzeć coś jeszcze, wyłączył telewizor i poszedł na wieczorną spowiedź. Spowiedź wieczorna, w odróżnieniu od porannej, południowej i popołudniowej nie miała ściśle ustalonej pory i odbywała się po zakończeniu interesującego pana Hommera programu. Wydało się Antonowi L. wysoce nieprawdopodobne, żeby po wieczornej spowiedzi pan Hommer (ponownie się ubrał i wyjechał.

Pani Hommer jak zawsze, tak i wczorajszego wieczoru wpadała chwilami do pokoju, omiatając z kurzu rąbkiem fartucha a to wazę, a to stojak lampy czy poręcz fotela i popatrując na ekran telewizora — jest raczej wykluczone, aby w tych warunkach mogła pojąć cokolwiek z zagmatwanych stosunków rodzinnych — później podgrzała wodę selcerską, by wreszcie, krótko potem, gdy położył się jej mąż, również smyrgnąć do łóżka. (Anton L. wywnioskował to z tego, że już jej nie słyszał).

Córka Hommerów w ogóle pokazywała się rzadko. Wiązało się to z jej chorobą. Córka Hommerów nazywała się Marianna i miała nie dające się niczym zwalczyć uczulenie na wszelką odzież. Pan Hommer umieścił w umowie z sublokatorem klauzulę, że nie będzie on zgłaszał zastrzeżeń z powodu permanentnej nagości córki gospodarzy, ani też nie będzie tego wykorzystywał dla podsycenia własnej żądzy. Marianna oczywiście nigdy nie wychodziła z domu, w miarę możliwości starano się, żeby nie opuszczała swojego 4

pokoju. Nie zawsze jednak udawało się tego uniknąć. Początkowo Anton L. spotykał ją czasem na korytarzu.

Ponieważ nie okazywał przy tym ani oburzenia, ani pożądliwych uczuć, pan Hommer stopniowo przestał się go krępować (Marianna nie krępowała się od samego początku). Już od dość dawna zezwalano zatem Mariannie dwa, trzy razy w tygodniu na oglądanie telewizji. Siadała wówczas nago na kanapie i Anton L., korzystając z tego, że pan Hommer gapi się w ekran, sam gapił się na jego nieco pulchną, ale przecież wcale niebrzydką córkę. Jest sprawą oczywistą, że w tej sytuacji wiele szczegółów skomplikowanej sytuacji rodzinnej bohaterów serialu uszło jego uwagi.

Wczoraj wieczorem Marianny nie było. Czyżby nagle alergia ustąpiła, powiedzmy o piątej rano, i Hommerowie z tej radości, i aby wykorzystać być może chwilową tylko poprawę stanu zdrowia córki, spontanicznie wyruszyli na spacer?

Było pięć po wpół do ósmej, Anton L. skończył pić kawę. Więcej na śniadanie nie jadał. Zaczynał być głodny dopiero koło dziesiątej. O tej porze regularnie kupował w kantynie bułkę z kiełbasą albo z serem, a do tego szklankę soku jabłkowego. To znaczy, kupował w prowizorycznym stoisku, prowadzonym przez sprzedawczynię z kantyny w suterenie. Właściwą kantynę otwierano dopiero o wpół do dwunastej.

Anton L. ponownie wyszedł na werandę. Przez ostatnią godzinę legwan Sonia ani drgnął. Anton L, zbliżył się do biegnącego po stycznej spojrzenia Soni i zaczął się zwierzęciu przyglądać. Cienki jak ostrze noża fałd skóry o niebywałych rozmiarach zwisał z podbródka legwana aż do jego, względnie j e j, Soni, łap. Za uszami, to znaczy w miejscu, gdzie u normalnego zwierzęcia powinny być uszy, pulsowała mała tarczka. Dziesięć po wpół do ósmej. Gdyby Anton L. wyszedł z domu w tej chwili, nie spóźniłby się aż tak bardzo, aby zwróciło to uwagę przełożonego.

Anton L. był także okresowym hipochondrykiem. W nieregularnych odstępach czasu nawiedzały go wyimaginowane choroby. Okresy hipochondrii nie pokrywały się z okresami szału toaletowego, niekiedy się jednak nakładały. Kiedy Anton L. wchodził w okres chorób, każdy chłodny, a także każdy ciepły powiew był dla niego niebezpieczny. Potrafił na przykład dostać niewidocznej podskórnej wysypki od określonego rodzaju warzyw albo kurczów krążka międzykręgowego od zbyt ciasnych w pasie spodni. Pojawiała się konieczność, starannej pielęgnacji błon śluzowych w różnych miejscach. Szczególnie dotkliwie i uparcie nękał go obrzęk splotu słonecznego, schorzenie, które po przestudiowaniu licznych publikacji popularnomedycznych, zwłaszcza zaś „Medycyny astrologicznej”, Anton L. sprokurowal sobie z kilku innych chorób. Swoje schorzenia Anton L. zwalczał środkami medycyny naturalnej, jak na przykład naciągając na nogi po dwie pary skarpet, albo zamykając wszelkie otwarte okna, a otwierając zamknięte, czy też odkręcając zakręcone, a zakręcając odkręcone zawory w kaloryferach, przede wszystkim jednak reagując oburzeniem, kiedy inni nie dostrzegali jego cierpień. Oczywiście najmocniej odczuwały to osoby mające nieszczęście kontaktować się w tym czasie z Antonem L. Najbardziej cierpiał kolega pracujący z nim w pokoju. Ponieważ zaślepiona medycyna akademicka nie uznawała bądź z rzadka tylko uznawała choroby Antona L. najczęściej musiał on, z powodu braku zwolnienia, nadal chodzić do pracy.

Kolejni koledzy z pokoju, którzy, jak wspomniano, często się zmieniali, z czasem uciekali się do różnych metod ustosunkowywania się do chorób Antona L., o których tenże Anton L. z dużym samozaparciem rozprawiał.

Niektórzy udawali, że nie słyszą i ignorowali jego opowieści. Inni stroili sobie żarty, a jeden nawet, co na serio rozwścieczyło Antona L., posunął się tak daleko, że się. „zaraził”, też dostał podskórnej wysypki i obrzęku splotu słonecznego, a nawet przeszedł samego Antona L., dostając „polipa na nerwach”. Prawie natychmiast po wstaniu z łóżka Anton L. wyczuł groźne pomruki swojego splotu słonecznego.

Obecnie, za piętnaście ósma, zaczynał nabierać pewności, że znowu jest chory.

Nie idę dzisiaj do pracy — powiedział do siebie. (Jeden dzień można było opuścić bez zwolnienia) — Zadzwonię do nich.

Telefon stał w dużym pokoju. Na wszelki wypadek Anton L. zapukał. Nic, cisza. Wszedł do środka.

Zasłony były jeszcze zaciągnięte. Wszedłszy do pokoju bez zaproszenia, Anton L. nie miał już odwagi rozsunąć zasłon, zdecydował się więc zapalić światło. Nic z tego. Pstryknął kilka razy wyłącznikiem, ale światło się nie zapaliło. Wobec tego jednak rozsunął zasłony. Telefon stał na biurku, z którego pan Hommer rzadko tylko korzystał. (Rocznie pan Hommer pisał jedną, może dwie karty kondolencyjne, poza tym nic.) Biurko nabył pan Hommer w urzędzie skarbowym, kiedy zmieniano wysłużone sprzęty, ponieważ on również pracował w tym urzędzie. (Dzięki temu Anton L. wynajął sublokatorski pokój u Hommerów. Z drugiej strony dlatego też pan Hommer odszedł od swojej zasady wynajmowania pokoju wyłącznie kobietom.) Na wielkim, ciężkim i ciemnym biurku stał tylko telefon. Obok leżał cieniutki zeszycik — tablice genealogiczne angielskiej rodziny z serialu.

Numer urzędu skarbowego Anton L. znał na pamięć. Podniósł słuchawkę. Nie było żadnego sygnału. Anton L. przycisnął kilkakrotnie widełki — nic. Mimo to nakręcił numer biura. Połączenia nie było.

Musiało się to przytrafić akurat mnie, choremu człowiekowi, który czuje narastający obrzęk splotu słonecznego. — Anton L. odłożył słuchawkę z powrotem na widełki. Niewykluczone, że awaria telefonu łączy się z brakiem prądu. Była prawie ósma. Anton L. nie mógł już zmienić zdania i pójść do pracy. Musiał zejść do budki. Sięgnął po sznurek od zasłon, by je z powrotem porządnie zaciągnąć i znieruchomiał. Jego spojrzenie padło na drugie drzwi w tym pokoju, te, przez które nie wchodził. Były to drzwi do pokoju Marianny. Podszedł do nich ostrożnie, zapukał, ale nikt mu nie odpowiedział. Nigdy w tym pokoju nie był. Powoli nacisnął klamkę.

W środku było ciemno, ale naprzeciwko drzwi dostrzegł zarys łóżka. Wszedł. Nie było nikogo. W łóżku najwyraźniej ktoś spał, ale teraz było puste.

A więc jednak — pomyślał Anton L. — Poszli na spacer. A może co noc wychodzili na spacer z nagą córką, w trosce, żeby jednak łyknęła nieco świeżego powietrza? Może dzisiaj zabłądzili? Nie, pan Hommer nigdy by nie zabłądził. Może zapędzili się za daleko, tak że nie zdążyliby już wrócić przed świtem i teraz przez cały dzień muszą ukrywać Mariannę w jakichś zaroślach nad rzeką, i w związku z tym pan Hommer dobre pół godziny temu musiał się wyspowiadać na dworze, bez podgrzewanej wody selcerskiej, nawet bez zimnej…? A może zdarzyło się, że jakiś policjant przydybał wszystkich troje i zaaresztował za obrazę moralności? Anton L. prawie się z tego ucieszył.

Anton L. wrócił do swojego pokoju, wciągnął na nogi drugą parę skarpetek i wyszedł z mieszkania. Na drugim piętrze, w mieszkaniu właścicielki domu, szczekała Irma. Irma, tłusty, mysi w kolorze owczarek z żółtawo parchatymi plackami na skórze, słysząc podchodzącego Antona zaczęła skakać całym ciężarem na drzwi wejściowe.

W takim razie dzisiaj nie podgląda — pomyślał Anton L. Właścicielka domu, pani Schwarzenbock, miała zwyczaj szpiegować przez judasza w porach większego nasilenia ruchu na klatce schodowej. Jej gosposia, karlica, podglądała równocześnie przez znajdującą się niżej szparę do wrzucania listów.

Kiedy Anton L. wyszedł na ulicę, przywitał go piekielny rwetes. We wszystkich okolicznych mieszkaniach szczekały psy.

Nigdy nie słyszałem tylu psów naraz… Co im się stało?

Budka telefoniczna stała niedaleko domu, w parku, w którym być może ukrywali się teraz państwo Hommerowie. Anton L. wszedł do budki. Podniósł słuchawkę T wrzucił do otworu dwie dziesięciofenigówki. Również ten telefon był głuchy. Obie monety wypadły z powrotem.

Bardzo dziwne.— pomyślał Anton L.

Dopiero kiedy był już z powrotem w mieszkaniu, uderzyło go, że, w czasie tej krótkiej drogi przez ruchliwą zazwyczaj ulicę, nie spotkał żywej duszy.

 

II. KOT NA MURZE SZPITALA KLARYSEK

 

Nie spotkał nikogo.

Anton L. siedział w swoim pokoju na łóżku. Jedną parę skarpetek zdążył zdjąć.

To było kwadrans po ósmej — pomyślał. — Jeśli kwadrans po ósmej nie ma nikogo na ulicy…

Psy na sąsiedniej werandzie szalały, Antonowi L. wydawało się, że słyszy też ochrypłe, tłuste szczekanie Irmy z drugiego piętra. Ciepło rześkiego poranka wsączało się na werandę i pośrednio przez szyby okienne do pokoju.

W sumie nastrój był zupełnie przyjemny.

Kwadrans po ósmej ktoś musi być na ulicy. Nie ma takiej sytuacji, żeby na ulicy nie było nikogo, chyba że…

O skłonności Antona L. do autonalizy była już mowa. Później, kiedy miał czas i ochotę na rozpamiętywanie tych pierwszych godzin, przypomniał sobie te myśli, jakie przyszły mu do głowy, kiedy siedział na łóżku ściągnąwszy jedną z dwu par skarpetek. Przypomniał sobie ten — zupełnie przyjemny — nastrój, a także i to, że od strony ulicy zaczął się zbliżać olbrzymi czarny robak, niewidoczny, a przecież czarny robak, który pochłonął cały dobry nastrój, bo tam, na ulicy, nie było nikogo w porze dnia, kiedy ktoś musiał tam być, chyba że…

Anton L. pamiętał również to „chyba że”, ale nie potrafił powiedzieć, jakie miało być zakończenie zdania.

Piętnaście po ósmej było już wprawdzie po tym, co w ruchu ulicznym zwykło się nazywać godziną szczytu, ale w normalne dni robocze przed południem zawsze panował na tej ulicy ożywiony ruch, już choćby dlatego, że kursowały po niej tramwaje aż trzech linii. Sytuacja, żeby na ulicy nie było nic, ani jednego samochodu, ciężarówki czy człowieka, nie zdarzała się nigdy… chyba że…

To, że nie wpadł od razu w panikę, miało według Antona L. dwie przyczyny: jedną ogólną i jedną konkretną.

Katastrofa takich rozmiarów przekracza zdolność pojmowania człowieka. Umysł broni się przed przyjęciem jej do wiadomości. Dopóki to możliwe, człowiek szuka niewinnych wyjaśnień. Każdy, kto obdarzony jest pewną zręcznością, potrafi błyskawicznym ruchem ściągnąć obrus z nakrytego stołu tak, że zastawa nawet nie zadrży. Tak to mniej więcej wygląda. Albo jeszcze lepiej, tak jak w tej opowieści, o nader precyzyjnym chińskim kacie, który z szybkością błyskawicy spuszcza na kark skazańca ostry jak brzytwa miecz. Skazaniec, który w ogóle nic nie poczuł, patrzy na niego pytająco. Proszę skinąć głową — mówi kat.

Cios został zadany, tyle że Anton L. jeszcze nie skinął głową.

A potem, jak przypomniał sobie później Anton L., głównym jego zmartwieniem były mimo wszystko wykręty, jakich będzie musiał użyć, tłumacząc się w biurze ze spóźnienia, bo nie było innego wyjścia: chcąc nie chcąc Anton L. musiał stawić się w pracy razem ze swoim obrzmiałym splotem słonecznym. Jego bezpośredni przełożony, radca podatkowy Melf, którego Anton L. uważał za wyjątkowego głupca, na pewno się nie powstrzyma od dwuznacznych uszczypliwości. No bo sytuacja byłaby wysoce niezręczna: pracownik przychodzi, żeby powiedzieć, że nie może przyjść. Próba objaśnienia panu radcy Melfowi, co to jest obrzęk splotu słonecznego, byłaby przedsięwzięciem beznadziejnym. Anton L. już raz próbował. Nie pozostawało mu nic innego, jak po prostu stawić się do pracy usprawiedliwiając spóźnienie poranną niedyspozycją, pokonaną przez obowiązkowość. Zakuty łeb pana Melfa i tak nie pozwoliłby mu w to uwierzyć. A może przed południem go nie będzie? Może jest na naradzie albo gdzieś poza budynkiem? Jeśliby jędzowata pani Kittelmann przekazała mu informację o spóźnieniu Antona L. dopiero po południu, nie byłoby tak źle. Radca podatkowy Melf zastałby wówczas Antona L. w wirze czynności urzędowych, tak że niewiele mógłby mu powiedzieć. (Pani Kittelmann sama była hipochondryczką, z tym, że permanentną. Nie mogła znieść myśli, że ktoś jest chory bardziej od niej.

Słysząc o chorobie tej czy innej osoby, machała pogardliwie ręką, mówiąc: Żeby ktoś wiedział, jak ja się źle czuję. Nawet kiedy niespodziewanie umarł lubiany przez wszystkich goniec Nórpel, który jeszcze dosłownie dzień przedtem, pogodny jak zawsze, taskał z pokoju do pokoju sterty akt, pani Kittelmann natychmiast stwierdziła: Ja też czułam się dziś w nocy fatalnie. Zrozumiałe, że musiało burzyć krew pani Kittelmann, ‘kiedy Anton L. okresowo nie okazywał współczucia dla jej cierpień, a nawet przeciwstawiał im swój obrzmiały splot słoneczny).

Tak więc, przez cały kwadrans między godziną ósmą piętnaście a wpół do dziewiątej Anton L. miotał się po mieszkaniu w tłumionej panice — czarny robak wsysający jasny dzień — idącej o lepsze ze strachem przed radcą podatkowym Melfem.

Ponownie — tym razem wszedł do pokoju bez pukania — spróbował zadzwonić do biura. .Telefon nadal nie działał. Wówczas zuchwale — nie sposób użyć innego słowa — otworzył drzwi sypialni Hommerów. W pokoju nie było nikogo. Anton L. odkrył (w obecnej sytuacji nie zrobiło to na nim wrażenia), że małżeńskie łóżka Hommerów nie stoją obok siebie, a prostopadle do siebie, tworząc odwróconą literę T. Kreskę pionową stanowiło łóżko pana Hommera, łóżko pani Hommer stało w nogach łóżka męża. Na łóżku, czy raczej w łóżku pana Hommera, przykryta jak człowiek leżała piżama w brązowo-zielone paski, rękawy spoczywały na kołdrze.

Anton L. nie miał głowy, żeby się zastanowić nad tą zupełnie nieoczekiwaną u kogoś takiego jak Hommer skłonnością do żartów. Wyszedł na klatkę schodową i zaczął dzwonić do drzwi sąsiadów, najpierw tych z mieszkania naprzeciwko, do którego należała weranda ze szczekającymi psami. Dzwonek nie działał. Anton L. spróbował więc zadzwonić do środkowego mieszkania. Mieszkała tam bardzo stara pani razem z córką, również starszą już panią, i dwiema wnuczkami. Ładna była zwłaszcza młodsza z wnuczek. Od dłuższego czasu Anton L. przypuszczał, że ona się w nim kocha. W jaskrawej sprzeczności z tym przypuszczeniem stał fakt, że kompletnie nie zwracała na niego uwagi. Zupełnie niedawno, ledwie parę tygodni temu, Anton L. spotkał Eliane, tak nazywała się wnuczka, w tramwaju. Był wówczas w końcowej fazie okresu wzmożonej podatności na choroby i opowiadał Eliane o swoich obrzękach splotu słonecznego. Obiektywnie rzecz biorąc, panna Eliane nie wyglądała na zainteresowaną schorzeniami Antona L. Anton L. tego nie zauważył. W tym też mniej więcej czasie pojawił się pewien młody człowiek, z którym panna Eliane zaczęła się dość często spotykać. Anton L. uznał to za przekorę nieszczęśliwie w nim, w Antonie L., zakochanej dziewczyny. Dzwonek przy drzwiach Eliany także nie działał. Notabene w tym mieszkaniu także był pies, dziwaczny jamnik o imieniu Hexi, który był tak bezkształtnie tłusty, że sylwetką z lekka przypominał wieloryba.

W tej sytuacji Anton L. zaczął stukać do wszystkich drzwi. Żadnej reakcji. -Tylko kiedy zapukał do drzwi Eliany, usłyszał, jak jamnik-wieloryb dopełzł do drzwi i, wyczerpany, raz jeden sapnął. Żadnego więcej dźwięku z siebie nie wydał, przynajmniej przez ten czas, kiedy Anton L. nasłuchiwał. Niewykluczone, że usłyszawszy pukanie, ze strachu zdechł.

Anton L. wrócił do swojego pokoju, ponownie naciągnął drugą parę skarpet i udał się w drogę do urzędu.

Na pewno byli jacyś ludzie na ulicy — wmawiał sobie przez cały czas — po prostu ich przeoczyłem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin