Herbert Rosendorfer - Stefania i tamto zycie.pdf

(458 KB) Pobierz
HERBERT ROSENDORFER
STEFANIA
I TAMTO ŻYCIE
TYTUŁ ORYGINAŁU: STEPHANIE UND DAS VORIGE LEBEN
PRZEKŁAD: RYSZARD TURCZYN
CZYTELNIK • WARSZAWA • 1980
I
Przed godziną wróciłem z pogrzebu mojego szwagra. Przyznaję, nigdy go nie lubiłem.
Mam kilku szwagrów, gdyż wszystkie moje siostry powychodziły za mąż. Mowa tu o Ferdim,
mężu mojej najmłodszej siostry, Stefanii. Ferdi, zwany także Ferdl — właściwie miał na imię
Ferdynand — nie podobał mi się już wtedy, kiedy Stefania po raz pierwszy przyprowadziła
go do domu. Przyznaję teraz, że wówczas ostrożnie i oczywiście bezskutecznie próbowałem
poprzez naszych rodziców udaremnić związek Stefanii z Ferdim. Nie jest odpowiednim part-
nerem dla Stefanii, mówiłem. Nigdy nie udało mi się dowiedzieć, jakiego zdania była nasza
matka. Dla niej liczyły się tylko fakty, a nie czyjeś zdanie, nawet jej własne. Nasz ojciec wy-
znawał w tej sprawie, jak zresztą we wszystkich innych, wygodną, a dla jego otoczenia czasa-
mi dość męczącą zasadę, że w każdym człowieku można znaleźć coś dobrego.
Wydarzenia, które tu opisuję, miały miejsce dawno temu. Stefania była może jakieś
dziesięć lat po ślubie, kiedy po raz pierwszy opowiedziała mi o swoich snach. Postąpiła słu-
sznie nie mówiąc o nich mężowi. Przy swoim niezbyt wybujałym intelekcie mógłby uznać ją
za niespełna rozumu. Ferdi nigdy się o tym nie dowiedział, chociaż, muszę to od razu zazna-
czyć, w całej sprawie nie było nic, co żona musiałaby ukrywać przed mężem. Nigdy nie my-
ślałem o tym, żeby to opisać, po śmierci Stefanii także. Dopiero teraz, przed godziną, kiedy
stałem nad grobem Ferdiego, przyszła mi do głowy ta myśl. Zupełnie jakby zmarły odchodząc
dał mi wolną drogę. Teraz już wiem: nie chciałem, żeby Ferdi kiedykolwiek się o tym dowie-
dział.
Zdaję sobie doskonale sprawę, że w pewnym sensie wyrządziłem Ferdiemu krzywdę.
Był prostym człowiekiem, ale z rodzaju tych, o których mówi się: to porządny chłop. Po
śmierci Stefanii odsunął się od wszystkich i samotnie mieszkał w swoim domu, z którego
zawsze był taki dumny, nie ożenił się też powtórnie. Dzieci nie mieli. Rzadko go widywałem,
ostatnio na weselu jednej z siostrzenic, córki mojej najstarszej siostry. To też było już ze czte-
ry lata temu. Był zupełnie starym człowiekiem. Wtedy właśnie po raz pierwszy pomyślałem:
a może wyrządzam mu krzywdę? Charakter prymitywnych ludzi również może wyszlachet-
nieć pod wpływem głębokiego bólu. Ferdi był o dobre dziesięć lat starszy od mojej siostry.
Kiedy widziałem go wówczas na weselu siostrzenicy, miał już grubo ponad pięćdziesiąt lat,
ale wyglądał jak siedemdziesięcioletni starzec. Zrobiło mi się go prawie żal i postanowiłem
go kiedyś odwiedzić, ale jak to zwykle bywa, lata mijają a człowiek ma inne rzeczy na gło-
wie. Nigdy nie pojechałem do G-d-a. Dla ścisłości: już jechałem, ale minąłem tę miejscowość
w drodze dokądś tam, nie wysiadłem, powiedziałem sobie: następnym razem. Widziałem z
daleka dom. Wyglądał jeszcze tak samo jak kiedyś, był tylko trochę bardziej zarośnięty drze-
wami i krzewami, wiele było róż. Być może te róże były konikiem Ferdla po śmierci mojej
siostry.
A teraz już nie żyje. Komu zapisał ten dom? Wydaje mi się, że miał także bratanków i
siostrzenice ze swojej strony. Nigdy nie interesowałem się tymi ludźmi.
Jestem jedyną osobą, która wiedziała coś o snach mojej siostry. Osobliwe w tym wszy-
stkim było nie to, że moja najmłodsza siostra, solidna, prozaiczna (matka mówiła o niej, że
jest porządna, ale bez wyrazu, jak suchy chleb) miała takie sny. Osobliwy był sposób, w jaki
mi to opowiedziała. Byłem wtedy u niej. Jej męża nie było w domu. Siedziała w swoim
gniazdku z prefabrykatów, w którym wszystko, co się tylko dało, zrobione było z mas plasty-
cznych i gdzie najwyższym kryterium jakości była łatwa zmywalność. Siedziała w fotelu i
robiła na drutach a może szydełkowała. Rozmawialiśmy o rzeczach, które nie miały ze snami
ani czymś takim nic wspólnego, kiedy nagle opuściła robótkę i powiedziała:
— Wiesz, mam takie dziwne sny.
Powiedziała to tak, jakby długo już zastanawiała się nad uderzającym, ale z gruntu
niedorzecznym, mało ją obchodzącym zjawiskiem, zupełnie jakby mówiła dajmy na to:
„Powiedz no, czy mamy nowego proboszcza, czy to tylko ten stary nosi teraz perukę?”
— Jak to, dziwne? — spytałem.
Ponownie zajęła się robótką, ale teraz znów ją opuściła.
— Miesiąc temu. Nie około miesiąca, ale równo, co do dnia. Śniło mi się, że się budzę.
Zdarza się, że człowiekowi śni się, że się budzi. Budzę się. Jest noc, jest zupełnie ciemno.
Leżę w łóżku, oczywiście. Mamy pikowane kołdry...
(Doskonale zmywalne, pomyślałem).
— W tym śnie przesuwam ręką po kołdrze, ale to nie była kołdra pikowana. To było
plumeau w powłoczce z adamaszku. Przypominasz sobie ciemną szafę z gryfami? Tę, co stała
na podeście schodów?
Chodziło jej o dom dziadków. Oczywiście, że pamiętam te obrzydliwe gryfy.
W owej szafie leżała wyprawa naszej babki. Kiedyś mi ją pokazywała. Była to bielizna
pościelowa z adamaszku, wszystko ręcznie szyte z wyhaftowanymi monogramami wielkości
spodka. Niektórych kompletów nigdy nie używała. Te przechowuję, powiedziała. Po co...?
Twierdziła, że dla naszej matki. Ale kiedy nasza matka wychodziła za mąż, taka ciężka,
adamaszkowa bielizna nie była już tym, o czym marzy młoda para. Co się z nią mogło stać?
— No i jaki był dalszy ciąg tego snu?
— W ogóle go nie było. Ostrożnie przesunęłam dłonią po adamaszkowej powłoczce.
Adamaszek był delikatniejszy, nie taki ciężki jak ten od babki, to można zauważyć nawet w
ciemności. Wiedziałam, że nie jestem w swoim łóżku. Potem musiałam znowu zasnąć, to zna-
czy, musiało mi się przyśnić, że znowu zasnęłam.
Stefania powróciła do swojej robótki. Przez chwilę nic nie mówiła, po czym:
— Było w tym coś bardzo nieprzyjemnego: we śnie, a także później, kiedy się obudzi-
łam nad ranem, miałam wrażenie, że wcale nie śniłam. Miałam wrażenie, że obudziłam się
naprawdę. Że naprawdę byłam gdzie indziej.
(Nie powiedziała: coś bardzo tajemniczego czy coś bardzo niesamowitego, powiedziała:
coś bardzo nieprzyjemnego).
Trudno mi było pytać, ponieważ odpowiedź mogła być niezbyt łatwa do przyjęcia.
Jestem inny niż moja siostra.
Spytałem:
— No i — czy ten sen się powtórzył?
— Tak — powiedziała — już następnej nocy. Znów mi się śniło, że się budzę. Znów
wyczułam puchową kołdrę, obleczoną w delikatny adamaszek, ale tym razem nie było już
całkiem ciemno. Duża, ciężka zasłona na jednym z okien była odrobinę odsunięta. Musiał to
być dzień, to znaczy: wczesny ranek, bardzo wczesny ranek. Nie świecił już księżyc, to było
światło dzienne, blade, wczesne światło dnia, raczej półmrok, szary świt. Było całkiem cicho,
tylko delikatna, adamaszkowa powłoczka szeleściła, kiedy przesuwałam po niej dłonią. Smu-
ga szarego światła padała ukośnie na duży pokój, był to bardzo duży pokój, o wiele większy
niż nasza sypialnia. Promyk światła biegł od zasłony przez pokój, na ukos i w bok od łóżka
zabłysło matowo coś złotego, jak rama dużego obrazu.
— Nic poza tym nie widziałaś?
— Ja... ja się bałam. Przysięgam ci: znowu miałam wrażenie, że wcale nie śnię, że się
obudziłam, tylko że obudziłam się naprawdę. Nie odważyłam się poruszyć i tam też nic się
nie ruszało. Nie odważyłabym się poruszyć. A potem znowu zasnęłam.
— Czy jesteś pewna, że to było następnego dnia? Że to nie był ten sam sen?
— Jestem zupełnie pewna. Trzeciego dnia znowu mi się to śniło. Już zasypiając bałam
się, ale nie mogłam Ferdiemu nic powiedzieć. Uznałby mnie za wariatkę. Czy ja zwariowa-
łam?
— Jaki był ten trzeci sen?
— Dokładnie taki sam jak dwa poprzednie, tylko zasłona była jeszcze bardziej odsunię-
ta. Do pokoju wpadała nieco szersza smuga szarego światła. Znowu zabłysło coś złotego.
Obróciłam trochę oczy, znalazłam tyle odwagi: był to obraz w ciężkiej, złoconej, rzeźbionej
ramie. Samego obrazu nie udało mi się zobaczyć. Pod obrazem stała ciemna komoda z mosię-
żnymi okuciami, które także błyszczały. Kiedy tak leżałam przez jakiś czas rozbudzona, na
dworze zaczął śpiewać ptak. Nigdy jeszcze nie słyszałam, żeby ptak tak śpiewał. Nie widzia-
łam go. Nic się nie poruszyło, ja również się nie ruszałam, poza tym, że przesunęłam ostro-
żnie dłonią po adamaszkowej pościeli i obróciłam trochę oczy, tylko oczy, nie głowę. Ty byś
się też nie poruszył w tej sytuacji. Potem przez parę dni nic się nie działo. Już myślałam, że
cała ta sprawa minęła, ale w tydzień po trzecim śnie znów było to samo. Zasłona była
odsunięta do połowy okna. Delikatny wietrzyk marszczył leciutką, muślinową firankę. Po raz
pierwszy zobaczyłam łóżko. Nigdy w życiu nie leżałam w takim łożu, było szerokie, ogro-
mne. Leżałam po lewej stronie. Przysięgam na wszystkie świętości, nie odważyłam się spoj-
rzeć w prawo.
— Czy ptak znowu śpiewał?
— Ptak już nie śpiewał, ale kiedy powiał trochę mocniejszy wiatr, lekki, łagodny pod-
much, od którego zafalowała muślinowa firanka, zapachniało nagle pomarańczami. Zdobyłam
Zgłoś jeśli naruszono regulamin