Herbert Rosendorfer - Stefania i tamto zycie.rtf

(710 KB) Pobierz
HERBERT ROSENDORFER

 

 

 

 

HERBERT ROSENDORFER

 

 

 

 

STEFANIA

I TAMTO ŻYCIE

 

TYTUŁ ORYGINAŁU: STEPHANIE UND DAS VORIGE LEBEN

PRZEKŁAD: RYSZARD TURCZYN

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZYTELNIK • WARSZAWA • 1980

 

 

I

 

 

Przed godziną wróciłem z pogrzebu mojego szwagra. Przyznaję, nigdy go nie lubiłem. Mam kilku szwagrów, gdyż wszystkie moje siostry powychodziły za mąż. Mowa tu o Ferdim, mężu mojej najmłodszej siostry, Stefanii. Ferdi, zwany także Ferdl — właściwie miał na imię Ferdynand — nie podobał mi się już wtedy, kiedy Stefania po raz pierwszy przyprowadziła go do domu. Przyznaję teraz, że wówczas ostrożnie i oczywiście bezskutecznie próbowałem poprzez naszych rodziców udaremnić związek Stefanii z Ferdim. Nie jest odpowiednim part-nerem dla Stefanii, mówiłem. Nigdy nie udało mi się dowiedzieć, jakiego zdania była nasza matka. Dla niej liczyły się tylko fakty, a nie czyjeś zdanie, nawet jej własne. Nasz ojciec wy-znawał w tej sprawie, jak zresztą we wszystkich innych, wygodną, a dla jego otoczenia czasa-mi dość męczącą zasadę, że w każdym człowieku można znaleźć coś dobrego.

Wydarzenia, które tu opisuję, miały miejsce dawno temu. Stefania była może jakieś dziesięć lat po ślubie, kiedy po raz pierwszy opowiedziała mi o swoich snach. Postąpiła słu-sznie nie mówiąc o nich mężowi. Przy swoim niezbyt wybujałym intelekcie mógłby uznać ją za niespełna rozumu. Ferdi nigdy się o tym nie dowiedział, chociaż, muszę to od razu zazna-czyć, w całej sprawie nie było nic, co żona musiałaby ukrywać przed mężem. Nigdy nie my-ślałem o tym, żeby to opisać, po śmierci Stefanii także. Dopiero teraz, przed godziną, kiedy stałem nad grobem Ferdiego, przyszła mi do głowy ta myśl. Zupełnie jakby zmarły odchodząc dał mi wolną drogę. Teraz już wiem: nie chciałem, żeby Ferdi kiedykolwiek się o tym dowie-dział.

Zdaję sobie doskonale sprawę, że w pewnym sensie wyrządziłem Ferdiemu krzywdę. Był prostym człowiekiem, ale z rodzaju tych, o których mówi się: to porządny chłop. Po śmierci Stefanii odsunął się od wszystkich i samotnie mieszkał w swoim domu, z którego zawsze był taki dumny, nie ożenił się też powtórnie. Dzieci nie mieli. Rzadko go widywałem, ostatnio na weselu jednej z siostrzenic, córki mojej najstarszej siostry. To też było już ze czte-ry lata temu. Był zupełnie starym człowiekiem. Wtedy właśnie po raz pierwszy pomyślałem: a może wyrządzam mu krzywdę? Charakter prymitywnych ludzi również może wyszlachet-nieć pod wpływem głębokiego bólu. Ferdi był o dobre dziesięć lat starszy od mojej siostry. Kiedy widziałem go wówczas na weselu siostrzenicy, miał już grubo ponad pięćdziesiąt lat, ale wyglądał jak siedemdziesięcioletni starzec. Zrobiło mi się go prawie żal i postanowiłem go kiedyś odwiedzić, ale jak to zwykle bywa, lata mijają a człowiek ma inne rzeczy na gło-wie. Nigdy nie pojechałem do G-d-a. Dla ścisłości: już jechałem, ale minąłem tę miejscowość w drodze dokądś tam, nie wysiadłem, powiedziałem sobie: następnym razem. Widziałem z daleka dom. Wyglądał jeszcze tak samo jak kiedyś, był tylko trochę bardziej zarośnięty drze-wami i krzewami, wiele było róż. Być może te róże były konikiem Ferdla po śmierci mojej siostry.

A teraz już nie żyje. Komu zapisał ten dom? Wydaje mi się, że miał także bratanków i siostrzenice ze swojej strony. Nigdy nie interesowałem się tymi ludźmi.

Jestem jedyną osobą, która wiedziała coś o snach mojej siostry. Osobliwe w tym wszy-stkim było nie to, że moja najmłodsza siostra, solidna, prozaiczna (matka mówiła o niej, że jest porządna, ale bez wyrazu, jak suchy chleb) miała takie sny. Osobliwy był sposób, w jaki mi to opowiedziała. Byłem wtedy u niej. Jej męża nie było w domu. Siedziała w swoim gniazdku z prefabrykatów, w którym wszystko, co się tylko dało, zrobione było z mas plasty-cznych i gdzie najwyższym kryterium jakości była łatwa zmywalność. Siedziała w fotelu i robiła na drutach a może szydełkowała. Rozmawialiśmy o rzeczach, które nie miały ze snami ani czymś takim nic wspólnego, kiedy nagle opuściła robótkę i powiedziała:

Wiesz, mam takie dziwne sny.

Powiedziała to tak, jakby długo już zastanawiała się nad uderzającym, ale z gruntu niedorzecznym, mało ją obchodzącym zjawiskiem, zupełnie jakby mówiła dajmy na to: „Powiedz no, czy mamy nowego proboszcza, czy to tylko ten stary nosi teraz perukę?”

Jak to, dziwne? — spytałem.

Ponownie zajęła się robótką, ale teraz znów ją opuściła.

Miesiąc temu. Nie około miesiąca, ale równo, co do dnia. Śniło mi się, że się budzę. Zdarza się, że człowiekowi śni się, że się budzi. Budzę się. Jest noc, jest zupełnie ciemno. Leżę w łóżku, oczywiście. Mamy pikowane kołdry...

(Doskonale zmywalne, pomyślałem).

W tym śnie przesuwam ręką po kołdrze, ale to nie była kołdra pikowana. To było plumeau w powłoczce z adamaszku. Przypominasz sobie ciemną szafę z gryfami? Tę, co stała na podeście schodów?

Chodziło jej o dom dziadków. Oczywiście, że pamiętam te obrzydliwe gryfy.

W owej szafie leżała wyprawa naszej babki. Kiedyś mi ją pokazywała. Była to bielizna pościelowa z adamaszku, wszystko ręcznie szyte z wyhaftowanymi monogramami wielkości spodka. Niektórych kompletów nigdy nie używała. Te przechowuję, powiedziała. Po co...? Twierdziła, że dla naszej matki. Ale kiedy nasza matka wychodziła za mąż, taka ciężka, adamaszkowa bielizna nie była już tym, o czym marzy młoda para. Co się z nią mogło stać?

No i jaki był dalszy ciąg tego snu?

W ogóle go nie było. Ostrożnie przesunęłam dłonią po adamaszkowej powłoczce. Adamaszek był delikatniejszy, nie taki ciężki jak ten od babki, to można zauważyć nawet w ciemności. Wiedziałam, że nie jestem w swoim łóżku. Potem musiałam znowu zasnąć, to zna-czy, musiało mi się przyśnić, że znowu zasnęłam.

Stefania powróciła do swojej robótki. Przez chwilę nic nie mówiła, po czym:

Było w tym coś bardzo nieprzyjemnego: we śnie, a także później, kiedy się obudzi-łam nad ranem, miałam wrażenie, że wcale nie śniłam. Miałam wrażenie, że obudziłam się naprawdę. Że naprawdę byłam gdzie indziej.

(Nie powiedziała: coś bardzo tajemniczego czy coś bardzo niesamowitego, powiedziała: coś bardzo nieprzyjemnego).

Trudno mi było pytać, ponieważ odpowiedź mogła być niezbyt łatwa do przyjęcia. Jestem inny niż moja siostra.

Spytałem:

No i — czy ten sen się powtórzył?

Tak — powiedziała — już następnej nocy. Znów mi się śniło, że się budzę. Znów wyczułam puchową kołdrę, obleczoną w delikatny adamaszek, ale tym razem nie było już całkiem ciemno. Duża, ciężka zasłona na jednym z okien była odrobinę odsunięta. Musiał to być dzień, to znaczy: wczesny ranek, bardzo wczesny ranek. Nie świecił już księżyc, to było światło dzienne, blade, wczesne światło dnia, raczej półmrok, szary świt. Było całkiem cicho, tylko delikatna, adamaszkowa powłoczka szeleściła, kiedy przesuwałam po niej dłonią. Smu-ga szarego światła padała ukośnie na duży pokój, był to bardzo duży pokój, o wiele większy niż nasza sypialnia. Promyk światła biegł od zasłony przez pokój, na ukos i w bok od łóżka zabłysło matowo coś złotego, jak rama dużego obrazu.

Nic poza tym nie widziałaś?

Ja... ja się bałam. Przysięgam ci: znowu miałam wrażenie, że wcale nie śnię, że się obudziłam, tylko że obudziłam się naprawdę. Nie odważyłam się poruszyć i tam też nic się nie ruszało. Nie odważyłabym się poruszyć. A potem znowu zasnęłam.

Czy jesteś pewna, że to było następnego dnia? Że to nie był ten sam sen?

Jestem zupełnie pewna. Trzeciego dnia znowu mi się to śniło. Już zasypiając bałam się, ale nie mogłam Ferdiemu nic powiedzieć. Uznałby mnie za wariatkę. Czy ja zwariowa-łam?

Jaki był ten trzeci sen?

Dokładnie taki sam jak dwa poprzednie, tylko zasłona była jeszcze bardziej odsunię-ta. Do pokoju wpadała nieco szersza smuga szarego światła. Znowu zabłysło coś złotego. Obróciłam trochę oczy, znalazłam tyle odwagi: był to obraz w ciężkiej, złoconej, rzeźbionej ramie. Samego obrazu nie udało mi się zobaczyć. Pod obrazem stała ciemna komoda z mosię-żnymi okuciami, które także błyszczały. Kiedy tak leżałam przez jakiś czas rozbudzona, na dworze zaczął śpiewać ptak. Nigdy jeszcze nie słyszałam, żeby ptak tak śpiewał. Nie widzia-łam go. Nic się nie poruszyło, ja również się nie ruszałam, poza tym, że przesunęłam ostro-żnie dłonią po adamaszkowej pościeli i obróciłam trochę oczy, tylko oczy, nie głowę. Ty byś się też nie poruszył w tej sytuacji. Potem przez parę dni nic się nie działo. Już myślałam, że cała ta sprawa minęła, ale w tydzień po trzecim śnie znów było to samo. Zasłona była odsunięta do połowy okna. Delikatny wietrzyk marszczył leciutką, muślinową firankę. Po raz pierwszy zobaczyłam łóżko. Nigdy w życiu nie leżałam w takim łożu, było szerokie, ogro-mne. Leżałam po lewej stronie. Przysięgam na wszystkie świętości, nie odważyłam się spoj-rzeć w prawo.

Czy ptak znowu śpiewał?

Ptak już nie śpiewał, ale kiedy powiał trochę mocniejszy wiatr, lekki, łagodny pod-much, od którego zafalowała muślinowa firanka, zapachniało nagle pomarańczami. Zdobyłam się na odwagę i pomyślałam sobie: nawet żebym miała przestraszyć się śmiertelnie, niech tam, i spojrzałam w górę za siebie. Na prawo nie odważyłam się popatrzeć, jeszcze nie, tylko w górę, za siebie. Zobaczyłam tam olbrzymi, rzeźbiony krzyż. Wisiał nad łóżkiem. Potem, w czasie następnych nocy, niewiele się zmieniło. Od czasu do czasu śpiewał jakiś ptak, kiedy był wiatr, marszczyła się muślinowa firanka i pachniało pomarańczami. Wczoraj się zdecydo-wałam. Nie mogłam przecież dłużej. Człowiek musi spać. Zastanawiałam się już, czy mam może spać tu w pokoju, na fotelu, ale, na miłość boską, gdzie ja się wtedy mogę obudzić? Więc lepiej już w łóżku. Postanowiłam sobie: jeśli jeszcze raz przyśni mi się to samo, uniosę się. Uniosłam się. Spojrzałam w prawo. Obok mnie na tym wielkim łożu leżał mężczyzna. To nie był Ferdi. Mężczyzna był martwy.

 

 

 

 

II

 

 

Nasz ojciec był skromnym urzędnikiem. Jego życiorys stoi w jawnej sprzeczności z utartymi wyobrażeniami o urzędnikach. Ojciec zmarł na zawał serca, zanim jeszcze osiągnął sześćdziesiątkę. Adamaszkowa bielizna pościelowa należała do linii dziadków ze strony matki, dziadkowie ze strony ojca mieli co najwyżej lnianą. W czasach nazizmu nasz ojciec, jako że był urzędnikiem, musiał przedstawić tak zwane „świadectwo czystości rasy”. Ojciec zgromadził odpowiednie dokumenty, które potem długo poniewierały się po domu. Przejrza-łem je kiedyś. Przodkowie ojca byli rzemieślnikami, komornikami tak mało znaczącymi, że ich ślady rozpływały się w mrokach archiwów urzędów stanu cywilnego i ksiąg parafialnych już na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku. Z przodkami ze strony matki było nieco lepiej, byli tam i chłopi, i „kamienicznicy”, i „właściciele ziemscy”. Nasz ojciec ożenił się nieco ponad swój stan. Nie było to jakimś problemem w małżeństwie naszych rodziców, o ile dobrze pamiętam. Każde z nas, jak się to mówi, wyuczyło się porządnego zawodu. Stefa-nia była wykwalifikowaną kinezyterapeutką. Była solidna i wszędzie, gdzie tylko pracowała, lubiano ją i dawano najlepsze referencje. Zresztą była też wzorową uczennicą w szkole pod-stawowej, w gimnazjum, zawsze. Wówczas, kiedy kończyłem szkołę średnią, a ona zaczynała właśnie szkołę podstawową — przynosiła do domu same piątki, jakby nie było innych stopni, a ja świadectwa bardzo urozmaicone, nie budzące niepokoju, ale też i niezbyt zachwycające — myślałem sobie (potem powiedziałem to głośno): jak to dobrze, że jest  m ł o d s z a. Gdy-by to  s t a r s z a  siostra pochwalić się mogła tak wspaniałymi ocenami, byłby to drażniący przykład. Stefania wcale nie była kujonem. Nie była też grzecznym, nijakim dzieckiem. Jako młoda dziewczyna miała swoje przygody, a jakże. Ponieważ była ładna, może nawet piękna — bratu trudno to należycie ocenić — nie brakło jej adoratorów. W niektórych przypadkach dochodziło już prawie do zaręczyn. Robiła różne wytworne rzeczy: grała w tenisa, brała lekcje konnej jazdy, z jednym ze swych wielbicieli, był to typ miłośnika sportowych wozów, grała nawet przez całe lato w golfa, a przez pewien czas prowadziła zdecydowanie nocny tryb życia. Nigdy jednak nie odwróciła się całkowicie od rodziny, nie odcięła się, jak inne siostry, które jeszcze przed małżeństwem wyprowadzały się z domu, wynajmując własne mieszkania i prowadząc dorosłe życie. Stefania została w domu do czasu, kiedy w szpitalu, w którym wówczas pracowała, poznała Ferdiego, który kurował tam właśnie następstwa wypadku samochodowego. Nie zaprzeczam, że od samego początku miałem wrażenie, że moja siostra... nie, nie, dzisiaj się już tak nie mówi, że po prostu wyszła za mąż za niewłaściwego człowieka. Jak sądziłem, i właściwie dziś jeszcze tak sądzę, sprzedała się poniżej swojej wartości.

Ferdi nie był złym człowiekiem, żaden tam lekkoduch czy coś takiego — wręcz przeci-wnie. Ferdi był mały duchem. Był głupi. Nie przeczę również — dziś już nie, wtedy bym to zrobił i to z jakim hałasem — że nie lubiłem mojego nowego szwagra, ponieważ jak na nasze stosunki miał dosyć dużo pieniędzy. Bynajmniej nie zazdroszczę pieniędzy innym, uważam jednak, że jest to nie na miejscu, kiedy ludzie tak mali duchem jak Ferdi zarabiają pieniądze, których — aby uniknąć nieporozumień, oświadczam, że nie mam na myśli siebie — brak znacznie mądrzejszym od niego. Ferdi był kierowcą. Raz wyraźnie uśmiechnęło się do niego szczęście i, trzeba mu przyznać, potrafił dostrzec ten fakt w okolicznościach, które ktoś inny mógłby uznać za pechowe. Pewnego razu Ferdi udał się ciężarówką na trochę dłuższą trasę. Kiedy wyjeżdżał, w przedsiębiorstwie spedycyjnym, w którym pracował, wszystko było jeszcze w porządku, pozornie. Kiedy wrócił po dwóch tygodniach, firma była zamknięta. Właściciel przedsiębiorstwa zbankrutował, rzadkość w tych czasach gospodarczego cudu. Ferdi nie zostawił ciężarówki przed zaplombowaną bramą upadłej firmy, lecz pojechał nią do domu. Zameldował o tym, jak się należy. Syndyk masy upadłościowej zaoferował mu tę ciężarówkę jako ekwiwalent niewypłaconych zarobków. Ferdi ofertę przyjął. Tak stał się sam dla siebie przedsiębiorcą przewozowym. Kiedy żenił się z moją siostrą, od dawna już miał większą ilość ciężarówek i zatrudniał kierowców. Pracowity był ten Ferdi, ale należał do mężczyzn, co wieczorem nie chcą słyszeć o niczym innym, jak tylko o domowych pantoflach, patrzą trochę w telewizor, jeśli akurat idzie coś, co ich nie niepokoi, którzy nie wiedzą, co robić, kiedy w sobotę pada deszcz, i którzy, gdy nie pada w niedzielę, chodzą z plecakami po niespecjalnie trudnych trasach, na których wraz z podobnymi sobie płoszą krowy, zjadają w jakiejś przydrożnej restauracji parę ciastek a wieczorem, nic nie przeżywszy i nie widziawszy, mówią: znowu było wspaniale.

Być może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby Ferdi i Stefania mieli dzieci. Dla-czego ich nie mieli, czy oboje nie chcieli, czy też może wina leżała po stronie mojej siostry albo Ferdiego — oczywiście nie wiem. Jedno trzeba powiedzieć: Ferdi byłby z pewnością dobrym ojcem. Ludzie tacy jak on, którzy swoje horyzonty objąć mogą rękami, często bardzo lubią dzieci. Wcześniej, przed osobliwą śmiercią Stefanii, często obserwowałem go, jak bawił się z naszymi siostrzenicami i siostrzeńcami. Miało się wtedy ochotę przeprosić go za wszy-stko. Czy Stefania byłaby dobrą matką — może i tak, ponieważ była taka trzeźwa i dokładna, być może jednak, że właśnie dlatego byłoby inaczej. W każdym razie dzieci nie mieli i dlate-go Stefania siedziała w swoim prefabrykowanym, seryjnym domku z plastykowym wyposa-żeniem, oraz, że tak powiem, zmywalnym o- grodem i nie wiedziała, czym się zająć. Nigdy nie uskarżała się na nudę, przeciwnie, zapytałem ją o to kiedyś, a ona odpowiedziała: nie, w żadnym wypadku się nie nudzi. Robi to, robi tamto... Bardzo możliwe, że ta siłą tłumiona nuda znalazła ujście w zagadkowych snach. Byłoby to jakieś wyjaśnienie, gdyby nie dodatko-we, zewnętrzne sprawy, które nie były przecież snem.

Byłam oczywiście jak sparaliżowana — mówiła mi wówczas Stefania — i jak nigdy przedtem miałam pewność, że wcale nie śnię, że się obudziłam.

Skąd wiesz, że ten mężczyzna był martwy?

Nie chciałabym o tym mówić.

Czy tylko przypuszczałaś, że on nie żyje, czy może zdawało ci się, że to wiesz?

Nie, nie. Był martwy. Widziałam. Nie chcę w ogóle o tym myśleć. Wystarczająco długo pracowałam w szpitalu. Ten mężczyzna nie był pierwszym trupem, jakiego widziałam. Bardzo powoli położyłam się z powrotem na poduszkę. Chciałam się zastanowić, co powin-nam teraz zrobić... i wtedy musiałam zasnąć.

Mówiłaś coś o tym Ferdiemu?

Nie.

Oczywiście to ci się jednak śniło.

Oczywiście.

Śniło ci się, że masz nieodparte wrażenie, że nie śnisz.

Tak.

Czy boisz się...

Strasznie się boję.

Musisz o tym opowiedzieć Ferdiemu.

I co on ma robić?

Powinien cię budzić.

Kiedy? Co pół godziny? Co dziesięć minut?

Masz rację. To rzeczywiście nie ma sensu. Spać gdzie indziej... sama mówiłaś, że istnieje niebezpieczeństwo...

Boję się czegoś zupełnie innego.

Czego?

Że — że kiedyś będę musiała  t a m  zostać. T a m  to nie jest właściwe słowo. Jestem nie tylko gdzie indziej, kiedy mi się to śni, jestem  k i e d y  indziej, w innym czasie. I, obawiam się, jestem kim innym.

Trudno to zrozumieć — powiedziałem.

We śnie wszystko jest możliwe — powiedziała Stefania śmiejąc się. Za dnia potrafi-ła nawet śmiać się z tych snów. (Ściślej: przed południem i gdzieś do czwartej, jak mówiła, potem, od godziny czwartej, było już inaczej, potem nie mogła już się z tego śmiać). — We śnie wszystko jest możliwe.

A co miałaś na sobie?

W łóżku? Koszulę nocną, jak zawsze.

T a m  też?

Wiesz, nie zwróciłam na to uwagi. Ale kiedy próbuję sobie przypomnieć — chyba też miałam na sobie koszulę nocną.

Tę samą?

Trudno mi powiedzieć.

Przypuszczam, że nosisz obrączkę także w nocy.

Tak — ale też nie wiem, czy tam ją miałam.

Zwróć uwagę na te rzeczy.

Nie chciałabym, żeby to się powtórzyło.

Próbowałem uspokoić moją siostrę. Dopóki był dzień, nie bała się, gdy tylko nadchodził wieczór, pojawiał się strach. Snu nie da się uniknąć. Nic nie pomagało, że nie szła do łóżka.   J e d n o  mogło jej pomóc, coś bardzo prostego, ale tego niestety jeszcze wtedy nie wiedzieli-śmy. Mimo to spróbowałem uspokoić Stefanię. Gadanie w rodzaju: może to jednak nie wróci, sen mara, najlepiej zrobisz śmiejąc się z tego, nic oczywiście nie daje. Przyszło mi do głowy coś innego. Muszę tutaj przyznać, że już myślałem nawet (wkrótce miałem się tego wstydzić): ona się  w y g ł u p i a. Nie, że ona się wygłupia, mógł pomyśleć Ferdi. Ja myślałem o pewne-go rodzaju subtelnej chorobie psychicznej, halucynacjach, występujących u mojej siostry w wyniku nudy, do której nie chciała się przyznać. Takie halucynacje, jak słyszałem, należy tra-ktować poważnie, a w każdym razie udawać, że się je tak traktuje. Może to coś da, pomyśla-łem sobie wtedy, jeśli wręcz utwierdzę ją w prawdziwości jej przywidzeń. Właśnie układałem sobie te myśli w głowie, kiedy Stefania powiedziała:

Ty też uważasz mnie za wariatkę?

Nic podobnego — odpowiedziałem pośpiesznie. Potem zaproponowałem jej, żeby zdecydowała się wyjść niewiadomemu naprzeciw. Mówiłem: — Nie wyrobiłem sobie jeszcze w ogóle zdania na ten temat. Może jest tak, może inaczej. — Próbowałem namówić ją, żeby dokładnie obejrzała tamten pokój, zwróciła baczniejszą uwagę na szczegóły (koszula nocna, obrączka itd.) i żeby, jeśli tylko uda jej się jakoś przezwyciężyć, wstała i wyjrzała przez okno.

Nic mi nie obiecała, za to ja obiecałem, że przyjdę następnego dnia.

Kiedy się żegnałem, Stefania podała mi wprawdzie rękę, nie podniosła jednak oczu znad robótki. Drogę do wyjścia znałem.

Myśl, aby w tajemnicy powiadomić Ferdiego, wkrótce porzuciłem.

 

 

 

 

III

 

 

G-d-a nie jest ładne, G-d-a nie jest brzydkie. Przez te piętnaście lat, które upłynęły od tego czasu, wybudowano w G-d-a duże, nowe osiedla, między innymi także wielopiętrowe bloki, wszystko dla ludzi, którzy pracują w mieście. Kursuje tu kolejka miejska. Kto dziś mieszka w G-d-a, mieszka prawie w mieście. Kiedy Ferdi kupował dom w G-d-a, było to „daleko”, o wiele za daleko dla ludzi, którzy co dzień musieli udawać się do pracy w mieście. G-d-a leży tam, gdzie jest jeszcze płasko, ale już nie całkiem. Widać las. Osada nie jest jedną z tych dumnych, schludnych wiosek pogórza. Nieregularnie rozrzucone stoją domy o spicza-stych ścianach szczytowych, każdy z tak zwanym wypielęgnowanym ogró...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin