Raz mus i włóc A5 ilustr.doc

(4708 KB) Pobierz
Rasmus i włóczęga




Astrid Lindgren

Rasmus i włóczęga

 

 

Tłumaczyła: Irena Szuch-Wyszomirska

Ilustrowała: Maria Orłowska-Gabryś

Tytuł oryginalny: Rasmus på luffen

Rok pierwszego wydania: 1956

Rok pierwszego wydania polskiego: 1959

 

 

Rasmus nie ma taty ani mamy. Mieszka w sierocińcu, którego nie cierpi z całego serca. Pewnej nocy ucieka więc w nieznane. Chce znaleźć ludzi, którzy go pokochają, nowych rodziców. I pewnie myślicie, że to będzie kolejna smutna i łzawa opowieść o biednym sierocie? Duży błąd! Nie ma bowiem w powieści Astrid Lindgren miejsca na żale i westchnienia! Rasmus spotyka zaraz po ucieczce niezwykłego przyjaciela - wesołego włóczęgę, Oskara. Razem przemierzają Szwecję, zarabiając na chleb i nocleg śpiewaniem, cieszą się wolnym życiem, spotykają dobrych ludzi. Kłopot jednak w tym, że spotykają na swej drodze także tych niezbyt dobrych. Pogodna opowieść zamienia się wtedy zupełnie nagle... w pełen napięcia kryminał. Będą więc bandyci, będą prawdziwe niebezpieczeństwa. Nawet pistolety! Ciekawość każe przewracać bardzo szybko kartki tej powieści - bardzo chcemy się dowiedzieć jak potoczyły się losy Rasmusa i Oskara. Czy wyjdą bezpiecznie ze starcia z szajką złodziei? Czy ktoś będzie chciał dla chłopca być tatą i mamą?

- 180 -




 




 


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rasmus w tej książce nie jest wcale tym samym chłopcem, co w książce „Rasmus-Rycerz Białej Róży”. Nie jest nawet jego krewnym. To, że mają to samo imię, jest jednym z owych dziwnych przypadków, w które tak bogate jest życie.

Autorka

 


ROZDZIAŁ I.

Rasmus siedział jak zwykle wysoko na gałęzi lipy i rozmyślał o rzeczach, które nie powinny były istnieć. Przede wszystkim - kartofle! Tak, kartofle mogły być, ale tylko ugotowane i gdy się dostawało „kartofle z sosem“ na obiad w niedzielę. Lecz gdy rosły bez opamiętania na kartoflisku i gdy trzeba było je okopywać - wówczas nie powinny były istnieć wcale. Bez panny Hök również można się było doskonale obyć. Bo to ona mówiła: „Jutro przez cały dzień będziemy okopywać kartofle“. „Będziemy okopywać kartofle“ - mówiła, nie znaczyło to jednak wcale, że panna Hök miała zamiar w tym dopomóc. O, nie - to Rasmus, Gunnar, Duży Peter i inni musieli pracować W pocie czoła na kartoflisku przez cały długi, upalny dzień letni. I patrzeć, jak dzieciaki wiejskie mijały ich w drodze do kąpieli w strumieniu. Zarozumiałe wiejskie dzieciaki, one także zresztą nie powinny były wcale istnieć na świecie!

Rasmus zastanawiał się przez chwilę, czy jest jeszcze coś, co należałoby zlikwidować. Przeszkodziło mu jednak ciche wołanie z dołu:

- Rasmus! Schowaj się! Jastrząb[1] idzie.

Gunnar wytknął ostrzegawczo głowę przez drzwi drewutni, a Rasmus czym prędzej począł złazić z drzewa. Zsunął się śpiesznie z gałęzi i gdy panna Hök w chwilę później stanęła przed drewutnią, nie widać już było Rasmusa wśród zieleni lipy. I to całe szczęście, gdyż panna Hök bynajmniej nie uważała, że chłopcy powinni siedzieć na gałęziach drzew jak pisklęta, gdy było tyle pożytecznej pracy do zrobienia.

- Bierzesz chyba tylko drzewo świerkowe, Gunnarze?

Spojrzenie surowych oczu panny Hök zlustrowało badawczo szczapki na rozpałkę, które Gunnar zebrał do koszyka.

- Tak, proszę pani - odpowiedział Gunnar tym właśnie głosem, jakim należało mówić, gdy się odpowiadało pannie Hök. Tym szczególnym głosem wychowanka Domu Dziecka, głosem, którym posługiwano się odpowiadając przełożonej i księdzu, gdy przyjeżdżał na inspekcję i pytał, czy to nie przyjemnie jest tak pięknie uprzątnąć w ogrodzie, i gdy ktoś z rodziców z wioski przyszedł, aby się dowiedzieć, dlaczego obito ich chłopca, który biegnąc za którymś z dzieci po podwórku szkolnym wołał:

„Chłopak z przytułku!” Głos ten musiał brzmieć uniżenie i spokojnie, gdyż było najzupełniej widoczne, iż tego oczekiwali panna Hök, ksiądz i wszyscy inni.

- Czy nie wiesz, gdzie jest Rasmus? - zapytała panna Hök.

Rasmus trwożnie przycisnął się jeszcze bardziej do gałęzi, na której zawisł, i prosił Boga, by panna Hök poszła sobie jak najprędzej. Nie miał sił wisieć tak dłużej i tylko tego brakowało, żeby mu ramiona odrobinę bardziej zdrętwiały, a osunąłby się powoli i znalazł W polu widzenia panny Hök. Koszula w niebieskie paski, którą miał na sobie, owa koszula z Domu Dziecka, była również z daleka widoczna. Ptaki siedzące na drzewach tak trudno jest zauważyć, gdyż Bóg dał im kolor ochronny - mówiła nauczycielka w szkole. Lecz chłopcom z Domu Dziecka Bóg nie dał koloru ochronnego i dlatego Rasmus prosił Go z głębi duszy, żeby wyprawił w drogę pannę Hök, zanim on spadnie z gałęzi.

Niedawno panna Hök gniewała się na niego za to, że brudzi się bardziej niż ktokolwiek inny w całym Domu Dziecka - przypomniał to sobie teraz. Poczekajcie tylko, następnym razem odpowie jej po prostu: „Staram się nabrać koloru ochronnego”.

Powie to oczywiście zupełnie cichutko, w sobie. Takich rzeczy nie mówiło się tak, by Jastrząb je słyszał, nie mówiło się ich prosto w oczy. Miała bowiem bardzo surowe oczy, usta jej były stanowcze i zaciśnięte, a czasami ukazywała się także surowa zmarszczka na czole. Gunnar twierdził, że nawet jej nos miał wygląd surowy. Lecz Rasmus nie był tego zdania. Uważał, że Jastrząb ma naprawdę ładny nos.

Chociaż teraz, gdy wisiał na drzewie i czuł, jak ramiona mu omdlewają, nie mógł sobie wcale przypomnieć w niej czegoś dobrego. Gunnar, który potulnie dokładał drewienek do koszyka, podczas gdy panna Hök stała obok í przyglądała się, nie śmiał podnieść oczu wyżej niż do wysokości jej nosa, niezależnie od tego, czy miał on wygląd surowy, czy nie. Nie widział nic z jej postaci poza sztywno wykrochmalonym fartuchem.

- Czy nie wiesz, gdzie jest Rasmus? - zapytała panna Hök jeszcze raz nader niecierpliwie, ponieważ nie otrzymała odpowiedzi na pierwsze pytanie.

- Widziałem go niedawno przy kurniku - odpowiedział Gunnar.

Była to najczystsza prawda. Pół godziny temu Gunnar i Rasmus szukali jajek w pokrzywach za kurnikiem, gdzie te głupie kury kryły się czasem, by znieść jajko.

Gunnar widział więc istotnie Rasmusa przed chwilą przy kurniku. Gdzie się teraz znajduje - tego zdaniem Gunnara najmądrzej będzie nie mówić pannie Hök.

- Jeżeli go zobaczysz, to powiedz mu, żeby narwał koszyk pokrzyw - powiedziała panna Hök i zawróciła na pięcie.

- Dobrze, proszę pani - odpowiedział Gunnar.

- Słyszałeś, co? - odezwał się, widząc Rasmusa złażącego z lipy. - Masz narwać kosz pokrzyw.

„Pokrzywy także nie powinny istnieć” - pomyślał sobie Rasmus. Przez całe długie lato trzeba było rwać pokrzywy dla kur - codziennie dostawały gotowaną kaszę z pokrzywami.

- Czy te głupie stworzenia nie mogą sobie same narwać trochę pokrzywy, skoro rośnie im tuż pod nosem!

- O, nie, Wyobraź sobie, że nie - odpowiedział Gunnar. - Proszę bardzo, muszą mieć podane do stołu!

Mówiąc to; skłonił się głęboko przed kurą, która gdacząc z cicha, wolnym krokiem przespacerowała tuż obok. Rasmus nie był pewien, czy kury należałoby zlikwidować, czy nie, lecz w końcu zdecydował, że powinny istnieć. Inaczej bowiem nie dostawałoby się jajka w niedzielę, a bez tego niedzielnego jajka nie byłoby prawie wiadomo, że jest niedziela. Nie, kury powinny istnieć i najlepiej będzie, jeśli zaraz pójdzie narwać tej pokrzywy.

Rasmus nie był z pewnością bardziej leniwy od innych dziewięciolatków. Miał tylko naturalną w jego wieku niechęć do wszystkiego, co stawało mu na przeszkodzie we wspinaniu się na drzewa, kąpieli w strumyku lub też w organizowaniu zbójeckich band z innymi chłopcami i czajeniu się za kopcem, gdy któraś z dziewczynek przychodziła po kartofle.

Uważał, że tym właśnie należało się zajmować podczas wakacji. Panny Hök nie można jednak było nakłonić, by to zrozumiała, co również było nader naturalne. Dom Dziecka w Västerhadze należał do gminy, lecz utrzymywał się częściowo ze sprzedaży jaj í warzyw. Dzieci były tanią i potrzebną siłą roboczą, a panna Hök z pewnością nie miała nieludzkich wymagań, nawet jeśli Rasmus ze swej strony uważał za nieludzkie, że musiał przez cały dzień okopywać kartofle. Ponieważ jednak, podobnie jak wszystkie inne sieroty, musiał zacząć zarabiać na swe utrzymanie z chwilą, gdy skończy trzynaście lat, konieczne było, by zawczasu nauczył się pracować - to panna Hök rozumiała. Niezupełnie jednak w tym samym stopniu rozumiała, jak dalece jest konieczne, aby również dzieci z Domu Dziecka mogły się bawić, czego jednak nie należało może od niej wymagać, jako że sama nie zdradzała nigdy najmniejszej ochoty do zabawy.

 

 

Rasmus rwał posłusznie pokrzywy za kurnikiem. Powiedział jednak kurom kilka słów prawdy przy tej okazji.

- Przebrzydłe leniuchy! W ogóle nie powinnyście istnieć na świecie. Tyle tu rośnie pokrzywy, że można oszaleć z rozpaczy, ale nie, to wam nie odpowiada! Muszę tu stać jak niewolnik murzyński i rwać, i rwać dla was!

Im więcej o tym myślał, tym więcej czuł się jak niewolnik murzyński, co było nader przyjemne. Pani w szkole czytała im w ubiegłym roku książkę o niewolnikach w Ameryce. Nie istniało nic przyjemniejszego na świecie, niż gdy pani czytała na głos książki, a ta książka o niewolnikach murzyńskich była najlepszą ze wszystkich, jakie Rasmus kiedykolwiek słyszał.

Ścinał pokrzywy i postękiwał z cicha. Teraz bowiem świstał nad nim bat dozorcy niewolników, a za kopcem z lodem leżały psy gotowe rzucić się na niego, gdyby nie dość szybko napełniał koszyk. Teraz zbierał bawełnę, nie pokrzywy. Wielka rękawica, którą mu dano, aby nie poparzył się pokrzywami, była czymś trochę nieoczekiwanym u niewolnika murzyńskiego W żarze słońca stanów południowych, na to nie było jednak rady.

Rasmus ścinał i ścinał. Czasem jednak drobne przyjemności zdarzają się również niewolnikom murzyńskim. Za lodownią rosło kilka dużych pokrzyw. Rasmus miał już teraz pełen koszyk, lecz poszedł tam i zerwał je tylko po to, żeby podrażnić psy. Wówczas zobaczył, że coś leży w trocinach przy lodowni. Było to częściowo przysypane trocinami i dość podobne do pięciu öre[2]. Serce Rasmusa zabiło gwałtownie - to nie mogło być pięć öre - takie rzeczy się nie zdarzały! Zdjął ostrożnie rękawicę i wyciągnął rękę po to coś, co leżało w trocinach.

A jednak było to pięć öre! Plantacje bawełny znikły, psy gończe rozwiały się jak dym, ai biedny niewolnik murzyński stał i aż mu w głowie wirowało ze szczęścia.

Bo czegóż to nie można dostać za pięć öre! Torebkę cukierków albo pięć irysów, albo czekoladkę. Wszystko to było w sklepie na dole we wsi. Mógł tam pobiec podczas przerwy obiadowej - może jutro. Albo też mógł tego nie zrobić í zatrzymać sobie pięć öre i dzień po dniu wiedzieć, że jest bogaty i że może sobie kupić, co zechce.

Tak, kury powinny istnieć i pokrzywy powinny istnieć, gdyż bez kur i pokrzyw to by się nie zdarzyło. Żałował teraz, że przed chwilą tak surowo przemawiał do kur. Nie wyglądało co prawda na to, że zbytnio się tym przejmują drepcząc za ogrodzeniem, chciał jednak, aby wiedziały, że właściwie nic nie miał przeciwko nim.

- Tak, tak, powinnyście istnieć - mówił podchodząc do drzwiczek zamykających ogrodzenie z siatki, za którym spacerowały kury. - I będę dla was rwał pokrzywy codziennie...

W tej samej chwili zdarzył się inny cud. Wzrok jego padł na nowy skarb. Wewnątrz ogrodzenia, tuż u nóg gdaczącej leghornki[3], leżała muszelka. Pośród kurzego łajna leżała sobie śliczna, biała muszelka w małe, brązowe kropeczki.

- O! - zawołał Rasmus. - O!

Pchnął szybko drzwiczki i nie zwracając uwagi na kury, które gdacząc z przerażenia pierzchały na wszystkie strony, rzucił się i podniósł muszelkę.

Teraz szczęście jego było tak wielkie, że musiał się nim z kimś podzielić. Musiał pójść opowiedzieć to wszystko Gunnarowi, Gunnarowi, który był z nim przy kurniku zaledwie przed godziną i który nie znalazł ani muszelki, ani pięciu öre. Biedny Gunnar! Rasmus zastanawiał się. Być może ani muszelki, ani pięciu öre nie było tam jeszcze przed godziną. Może znalazły się tam przez jakieś czary właśnie wtedy, gdy zaczął rwać pokrzywy. Może to był jakiś czarodziejski dzień dla niego, skoro zdarzały się same dziwy.

Najlepiej było spytać Gunnara, co o tym sądzi.

Rasmus puścił się pędem, lecz zatrzymał się nagle, gdy sobie przypomniał kosz z pokrzywami. Wrócił do lodowni, po czym z koszem w jednym ręku i mocno ściskając muszelkę i pięć öre w drugim, pobiegł szybko, by odszukać Gunnara.

Znalazł go na boisku, gdzie dzieci zwykły się zbierać, gdy praca na dany dzień była skończona. Stała tam ich teraz cała gromadka i widoczne było, że panuje wśród nich jakieś poruszenie. Coś musiało się zdarzyć podczas nieobecności Rasmusa.

Rasmusowi pilno było zostać sam na sam z Gunnarem i pokazać mu swoje skarby. Gunnar jednak miał ważniejsze sprawy na głowie.

- Jutro nie będziemy okopywać kartofli - powiedział krótko. - Przyjadą tacy jedni, żeby sobie wybrać dziecko.

Wobec takiej nowiny blask pięciu öre i muszelki przygasł i nie zostało z niego niemal nic. Bo też nic nie dawało się porównać z tym, że ktoś z gromadki miał zdobyć własny dom. W Västerhadze nie było bowiem dziecka, które by nie marzyło o takim szczęściu. Nawet najstarsi chłopcy i dziewczynki, mający niedługo już zacząć zarabiać na swe utrzymanie, żywili wbrew rozsądkowi nadzieję, że taki cud się zdarzy. Nawet najbrzydsze, najkrnąbrniejsze i najbardziej niesforne spośród nich dziecko nie mogło wyrzec się nadziei, że pewnego pięknego dnia przyjdzie ktoś, kto z niezrozumiałych względów wybierze właśnie jego lub ją. I to nie na parobka czy dziewczynę do poszturchiwania, lecz na własne dziecko. Mieć własnych rodziców było największym szczęściem, jakie wyobrazić sobie mógł mieszkaniec Domu Dziecka. Otwarcie nie wszystkie przyznawały się do swej beznadziejnej tęsknoty. Lecz Rasmus, który miał dopiero dziewięć lat, nie był na tyle rozsądny, by udawać niewzruszonego.

- Pomyśl - powiedział z zapałem - może oni będą chcieli mnie. Ach, jak ja bym chciał, żeby chcieli mnie!

- Ech, nie łudź się - odpowiedział Gunnar. - Oni zawsze biorą dziewczynki z włosami w lokach.

Radosny zapał Rasmusa zgasł, a wyraz głębokiego rozczarowania odmalował się na jego twarzy. Spojrzał błagalnie na Gunnara poważnymi oczami.

- Czy myślisz, że nie znajdzie się jednak ktoś, kto będzie chciał chłopca z prostymi włosami?

- Oni chcą dziewczynek z włosami w lokach, powiedziałem ci przecież.

Gunnar był sam niezwykle brzydkim chłopcem z zadartym nosem i włosami jak kozia sierść, a swoje nadzieje na zdobycie matki i ojca trzymał w ścisłej tajemnicy. Nikt nie mógł poznać po nim, że w ogóle robi sobie coś z tego, co miało się stać nazajutrz.

Gdy Rasmus w chwilę później leżał w swym wąskim łóżeczku obok łóżka Gunnara w sypialni chłopców, przypomniał sobie, że nie opowiedział mu jeszcze o muszelce i pięciu öre. Wychylił się więc z łóżka i szepnął:

- Ty, Gunnar, dzisiaj zdarzyło mi się tyle dziwnych rzeczy...

- Jakie dziwne rzeczy? - zapytał Gunnar.

- Znalazłem pięć öre i śliczną, śliczną muszelkę, ale nie mów nikomu!

- Pokaż... - szepnął Gunnar zaciekawiony. - Chodź, pójdziemy do okna, to obejrzę.

Wyszli na palcach i w samych tylko koszulkach stanęli przy oknie. Tam Rasmus w świetle letniego wieczoru pokazywał swoje skarby ostrożnie, by nikt poza Gunnarem nie mógł ich zobaczyć.

- Ale masz szczęście! - przyznał Gunnar głaszcząc gładką muszelkę palcem.

- Tak, mam szczęście. I dlatego myślę, że może jednak oni będą mnie chcieli... ci, co przyjadą jutro.

- Ano, kto wie - odpowiedział Gunnar.

W łóżku stojącym najbliżej drzwi leżał Duży Peter, najstarszy z chłopców w Domu i ich samozwańczy przywódca. Uniósł się na łokciu i nasłuchiwał w napięciu.

- Właźcie do łóżek - szepnął - Jastrząb idzie... słyszę, jak stuka obcasami po schodach.

Gunnar i Rasmus rzucili się do swych łóżek, aż koszulki ich załopotały wokół bosych nóg. Gdy Jastrząb wszedł, w sypialni cicho było jak makiem zasiał.

Przełożona robiła obchód wieczorny. Szła od jednego łóżka do drugiego i sprawdzała, czy wszystko jest jak należy. Raz jeden jedyny zdarzyło się, że sztywno, jak gdyby mimo woli pogłaskała któregoś chłopca. Rasmus nie lubił jej. Co wieczór jednak żywił nadzieję, iż go pogłaszcze. Nie wiedząc dlaczego, tęsknił za tym jedynie, żeby go pogłaskała.

„Jeżeli pogłaszcze mnie dziś” - myślał Rasmus leżąc w łóżku - „będzie to znaczyło, że jutro też będę miał czarodziejski dzień. Będzie to oznaczało, że ci, co przyjadą, będą mnie chcieli, chociaż mam proste włosy”.

Teraz panna Hök była przy łóżku Gunnara. Rasmus leżał zamarły z napięcia. Teraz... teraz zbliża się do niego.

- Rasmusie, nie skub i nie psuj koca - powiedziała panna Hök.

Potem poszła dalej, a w minutę później zamknęła za sobą drzwi spokojnie, stanowczo i niewzruszenie.

W sypialni było cicho. Tylko z łóżka Rasmusa dało się słyszeć głębokie westchnienie.


ROZDZIAŁ II.

Wiele szarego mydła wyszło w umywalni chłopców następnego dnia. Czysto umyte uszy i wyszorowane ręce - oto na co najwięcej uwagi zwracali rodzice, jeśli wierzyć Jastrzębiowi, a dzisiaj chodziło o to, aby wyglądać jak najbardziej korzystnie.

Rasmus włożył dużą porcję szarego mydła do swojej miednicy i rozpoczął szorowanie, jakiego nie robił od przedednia Wigilii. Był chłopcem. z prostymi włosami - ta rzecz nie dawała się już zmienić - lecz jeśliby w grę również miały wchodzić uszy, zamierzał przedstawić najczystsze, jakie tego dnia mogły być zaprezentowane w całej Västerhadze, a bardziej czerwonych i wyszorowanych rąk również nikt nie będzie posiadał. Co prawda dziewczynki miały przewagę i tu również, ponieważ same z siebie były tak nienaturalnie czyste. Zupełnie, jakby brud nie imał się ich w ten sposób, co chłopców, a zresztą stale przecież zmywały, szorowały, piekły i wykonywały masę czynności, przy których człowiek robił się czysty jak gdyby na dodatek.

Pośrodku podłogi stał Duży Peter, który jeszcze nie tknął ani szarego mydła, ani szczotki. Na jesieni kończył trzynaście lat i wówczas - czy chciał, czy nie - opuścić musiał Vāsterhagę. Wiedział, że zmuszony będzie pracować jako parobek u któregoś z chłopów w okolicy, i wiedział także, że żadne, chociażby najlepiej umyte uszy nie zdołają zmienić tego porządku rzeczy.

- Gwiżdżę dzisiaj na mycie! - powiedział głośno.

Przy miednicach nastała chwila zastanowienia i chrobot szczotek umilkł. Duży Peter, przywódca, nie miał zamiaru się myć - teraz należało powziąć nader kłopotliwą decyzję, jak samemu postąpić.

- Ja też gwiżdżę na mycie!

Gunnar zdecydowanym ruchem odłożył szczotkę. I on również wiedział, że woda i szare mydło nie dokonają z nim żadnego cudu.

- Czyś ty rozum stracił? - zawołał Rasmus wycierając ociekające wodą włosy nad oczami. - Wiesz przecież, kto dzisiaj przyjeżdża.

- Ty pewno myślisz, że król Oskar we własnej osobie - odpowiedział Gunnar. - Gwiżdżę na to, kto dzisiaj przyjeżdża, czy to będzie król Oskar, czy handlarz starzyzną z Kisa - i tak się nie będę mył!

W kuchni ciocia Olga, która była trochę bardziej rozmowna od panny Hök, powiedziała im, że przyjechać miał kupiec, nie jakiś tam nędzny sklepikarz, lecz wytworny í bogaty, i że przywiezie ze sobą żonę. Nie mieli własnych dzieci, które kiedyś odziedziczyć mogłyby po nich sklep. Po to właśnie przybywają do Västerhagi, aby sobie wybrać dziecko - mówiła ciocia Olga.

„Odziedziczyć cały sklep - to byłoby coś!“ - pomyślał Rasmus. Sklep pełen cukierków i cukru lodowego i - no tak, mąkę, kawę, szare mydło i śledzie mieli w nim zapewne także.

- Ja mam w każdym razie zamiar się myć - powiedział zdecydowanie, przechodząc do szorowania łokci.

- Dobra, myj się! - zachęcał go Gunnar. - Pomogę ci!

Chwycił Rasmusa za kark i zanurzył mu znienacka głowę w miednicy. Rasmus wyprostował się, gwałtownie prychając, przestraszony. Obok niego stał Gunnar śmiejąc się całą pucołowatą, życzliwą twarzą.

- Nie gniewasz się chyba? - zapytał zaczepnie.

Wówczas Rasmus roześmiał się także. Na Gunnara nigdy nie mógł gniewać się długo. Ale porządny prysznic mu się w każdym razie należy. Wziął miednicę i szedł z nią w kierunku Gunnara, który stał przed drzwiami sypialni, czekając na jego atak. Rasmus podniósł miednicę - teraz Gunnar miał dostać prysznic, który dobrze poczuje. Lecz właśnie w chwili, gdy Rasmus stał gotów z podniesioną miednicą, ofiara jego szybko uskoczyła w bok. W tej samej sekundzie drzwi się otworzyły i zawartość miednicy niczym gwałtowny deszcz tropikalny chlusnęła na osobę przestępującą próg.

Osobą tą była panna Hök. W takich razach dzieje się niestety zazwyczaj tak, że jedną jedyną osobą, która może się powstrzymać od śmiechu jest ta, na którą chlusnęła woda. Panna Hök zdołała bez trudu powstrzymać się od śmiechu, lecz chłopcy wydali zdławiony chichot. A ponad tym chichotem górował radosny, przerażony i donośny śmiech. Tym, który się śmiał, był Rasmus. Przez szaloną chwilę śmiał się, lecz potem stał oniemiały i zrozpaczony oczekując katastrofy. Rozumiał bowiem, że teraz nastąpić musi katastrofa.

Panna Hök była osobą bardzo opanowaną, czego i teraz dała dowody. Otrząsnęła się tylko jak zmokły pies i wlepiła w Rasmusa nieżyczliwe spojrzenie.

- Nie mam teraz dla ciebie czasu - powiedziała. - Ale potem sobie porozmawiamy.

Następnie klasnęła donośnie w dłonie i zawołała:

- Zbieramy się na podwórku za pół godziny! Do tego czasu macie posłać łóżka, sprzątnąć sypialnię i zjeść!

Po czym panna Hök wyszła nie spojrzawszy nawet na Rasmusa. Gdy znikła, podniósł się gwałt.

- Niech mnie dunder świśnie, co za kąpiel dostała! - zawołał Duży Peter. - Aieś wycelował tym razem, Rasmusie!

Lecz Rasmus nie mógł podzielać radości z powodu trafienia do celu. To nie był dobry początek dnia. Ten dzień nie był dniem czarodziejskim, w którym miał pozyskać własnych rodziców. Karę, oto co miał dostać, przypuszczalnie jakąś straszną karę, jako że to, co zrobił, było straszne. Dreszcz nim wstrząsnął z trwogi i niepokoju, całe jego wątłe ciało drżało.

- Ubieraj się - doradził mu Gunnar. - Marzniesz przecież tak, że aż jesteś siny na gębie.

A potem dodał trochę ciszej:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin