Brook Rhidian - W domu innego.txt

(502 KB) Pobierz
Rhidian Brook

W domu innego

Ta ksišżka dedykowana jest 

 	 Walterowi, Anthei, Colinowi, Sheili i Kim Brook 
  

 	 I będš cię nazywać naprawcš wyłomów... 

 	Księga Izajasza 58, 12

 	

 	 Mylę, że to kompletnie bez sensu  jedna rodzina w tak wielkim domu. 

 	Powrót do Brideshead, Evelyn Waugh
 Wrzesień 1946

  ROZDZIAŁ 1 
  

 	 Ta Bestia tu jest. Widziałem jš. Berti jš widział. I Dietmar. Ma czarne futro jak jaka elegancka dama i kły jak klawisze fortepianu. Musimy jš zabić, bo jeli nie my, to kto? Angole? Jankesi? Ruscy? Francuzi? Oni majš inne rzeczy na głowie. Żrš się między sobš jak psy o koć. Musimy to zrobić sami. Dopać Bestię, nim ona dopadnie nas. Wszyscy dobrze na tym wyjdziemy.

 	Mały Ozi poprawił hełm i poprowadził pozostałych przez zbombardowane przez Anglików miasto. Hełm był angielski; Ozi zwinšł go z ciężarówki w pobliżu jeziora Alster. Choć nie tak stylowy jak amerykański czy nawet rosyjskie, jakie miał w swojej kolekcji, najlepiej mu pasował i Ozi mógł w nim przeklinać jak ów angielski sierżant, którego widział na hamburskim dworcu Dammtor, gdy tamten wrzeszczał do jeńców: Ej! Łapy do góry! Do góry, kurwa! Żebym je widział, durne, pierdolone Huny!. Na chwilę opucili ręce  nie żeby nie wiedzieli, o co mu chodzi, ale po prostu nie mieli sił, bo byli głodni. Durne, pierdolone Huny! Strój Oziego był popisem pomysłowoci, mieszankš łachmanów i skarbów. Szlafrok dandysa, sweter starej panny, koszula ze stójkš dziadka, żołnierskie spodnie z podwiniętymi nogawkami, cinięte krawatem jakiego urzędnika zamiast paskiem, i buty ze zdartymi czubami, po zawiadowcy stacji, który dawno gdzie przepadł.

 	Zdziczałe maluchy  z odcinajšcymi się od usmolonych twarzy białkami oczu rozszerzonych z przerażenia  podšżyły za przywódcš przez rumowisko. Obszedłszy moreny zawalonych ceglanych murów, dzieci dotarły w miejsce, gdzie leżała na boku stożkowata niczym pocisk iglica wieży kocioła. Ozi uniósł rękę, żeby się zatrzymali, sięgnšł do kieszeni szlafroka po swojego lugera i wcišgnšł nosem powietrze.

 	 Jest w rodku. Czuję jš. A wy?

 	Dzikusy zaczęły węszyć, marszczšc nosy jak króliki. Ozi przywarł plecami do iglicy i powolutku ruszył w stronę jej otwartej podstawy, z broniš w wycišgniętej ręce, jakby to była czarodziejska różdżka. Przystanšł i postukał niš w bok iglicy, dajšc reszcie do zrozumienia, że Bestia pewnie czai się w rodku. Nagle jaki czarny cień wypadł na zewnštrz. Dzikusy pierzchły w popłochu, ale Ozi się nie ulškł, rozkraczył nogi, zamknšł jedno oko, wycelował i strzelił.

 	 Giń, Bestio!

 	Nisko wiszšca mgła stłumiła odgłos wystrzału. Metaliczny dwięk odbitej rykoszetem kuli mógł oznaczać jedno  że Ozi spudłował.

 	 Trafiłe?

 	Ozi opucił lugera i wsunšł go za pasek.

 	 Dopadniemy jš kiedy indziej. Rozejrzyjmy się za jedzeniem.

 	 Znalelimy dla pana dom.

 	Kapitan Wilkins zgasił papierosa i skierował pożółkły palec na plan Hamburga, przyczepiony pinezkami do ciany za biurkiem. Powiódł palcem od choršgiewki wbitej w miejscu, gdzie mieciła się tymczasowa siedziba sztabu, na zachód, przez zniszczone bombami dzielnice Hammerbrook oraz St Georg, i dalej, przez St Pauli i Altonę, w stronę dawnej wioski rybackiej Blankenese na przedmieciach, tam gdzie Łaba wpada do Morza Północnego. Plan  wyrwany z przedwojennego niemieckiego przewodnika  nie uwzględniał faktu, że owe sšsiadujšce ze sobš dzielnice przypominały teraz miasto duchów, pełne popiołów i ruin.

 	 To cholernie duży pałac nad rzekš. Tutaj.  Palec Wilkinsa zatoczył kółko na końcu Elbchaussee, drogi biegnšcej wzdłuż Łaby.  Mylę, że przypadnie panu do gustu.

 	Było to słowo z innego wiata, dostatniego i wygodnego. W cišgu kilku ostatnich miesięcy Lewis nie mylał o gustach, ograniczajšc się do zaspokajania podstawowych potrzeb  dwa i pół tysišca kalorii dziennie, tytoń, ciepło. Cholernie duży pałac nad rzekš zdał mu się nagle niczym zachcianka rozkapryszonego monarchy.

 	 Sir?

 	Lewis znów odleciał, pogršżajšc się w chaotycznych mylach, które przemykały mu przez głowę. Coraz częciej ostro spierał się w nich ze swoimi kolegami.

 	 Czy aby nikt tam nie mieszka?

 	Wilkins nie wiedział, jak na to odpowiedzieć. Jego przełożony cieszył się, jako oficer, nieskazitelnš reputacjš, ale miewał też swoje dziwactwa, często prezentujšc odmienny punkt widzenia. Młody kapitan odwołał się do tego, co wyczytał w podręczniku. 

 	 Ci ludzie zatracili busolę moralnš, sir. Stanowiš zagrożenie dla nas i dla siebie. Muszš wiedzieć, kto tu rzšdzi. Potrzebujš przywództwa, silnej, acz sprawiedliwej ręki.

 	Lewis w milczeniu kiwnšł tylko głowš i skinšł na kapitana, by ten kontynuował. Chłód i ograniczona liczba kalorii sprawiły, że nauczył się oszczędzać słowa.

 	 Należy do niejakiego Luberta. Jego żona zginęła podczas nalotu. Pochodziła z rodziny potentatów na rynku żywnoci. Łšczyły ich koneksje z włacicielami stoczni Blohm i Voss. Mieli także kilka młynów. Jego jeszcze nie przewietlilimy, ale sšdzimy, że jest czysty, no, może tylko lekko przybrudzony, do zaakceptowania. Nie stwierdzilimy jawnych powišzań z nazistami.

 	 Chleb?

 	 Słucham?

 	Lewis nie jadł przez cały dzień i mimowolnie skojarzył słowo młyny z chlebem. Bochenek, który ujrzał oczyma wyobrani, stał się nagle bardziej realny niż kapitan stojšcy przy mapie po drugiej stronie biurka.

 	 Opowiedz mi jeszcze o tej rodzinie  zachęcił kapitana Lewis, z udawanym zainteresowaniem przygryzajšc wargę i kiwajšc głowš.

 	 Żona Luberta zginęła w czterdziestym trzecim. Jest córka, jedynaczka, piętnastoletnia Frieda. Poza tym w willi mieszka jeszcze służba: pokojówka, kucharka i ogrodnik złota ršczka, który służył w Wehrmachcie. Lubertowie majš krewnych, do których mogš się przenieć. Służbę można przekwaterować, może też zostać. Wszyscy sš czyci.

 	Przesiewcy dusz z Komisji Kontroli Wywiadu oceniali owš czystoć na podstawie Fragebogen, kwestionariusza zawierajšcego sto trzydzieci trzy pytania, które służyły do ustalenia stopnia kolaboracji obywateli Niemiec z hitlerowskimi władzami. Kwalifikowano ich do trzech oznaczonych kolorami kategorii  czarnej, szarej lub białej  w których były jeszcze różne odcienie, po czym umieszczano ich w odpowiednim lokum.

 	 Lubertowie spodziewajš się, że willa zostanie przejęta. Musi pan jš tylko obejrzeć, a póniej ich wykopiemy. Mylę, że nie będzie pan rozczarowany.

 	 A oni?

 	 Oni?

 	 Lubertowie, kiedy ich wykopię.

 	 Nie stać ich na luksus rozczarowań. To Niemcy.

 	 Jasne, co ja plotę?  rzucił Lewis i zamilkł. 

 	Jeszcze kilka takich pytań i ten kompetentny młody oficer ze lnišcym pasem z koalicyjkš i idealnie zaplecionymi owijaczami doniesie na niego wojskowemu psychiatrze.

 	Lewis wyszedł z dusznej kwatery głównej na niespodziewanie chłodnš jak na koniec wrzenia ulicę. Z ust buchała mu para. Włożył cienkie skórzane rękawiczki, które podarował mu kapitan McLeod z amerykańskiej kawalerii w budynku magistratu w Bremie tego dnia, gdy alianci ogłosili podział Niemiec na strefy okupacyjne. No, to się wam dostało  powiedział Amerykanin, wczytujšc się w treć obwieszczenia.  Francuzi wzięli winnice, my ładne widoki, a wy ruiny.

 	Lewis mieszkał wród ruin już tak długo, że przestał je dostrzegać. Jego cywilne kosmopolityczne ubranie pasowało idealnie do funkcji przedstawiciela władz w podzielonych na cztery częci Niemczech i nie wzbudzało komentarzy w zdezorientowanym i tworzonym na nowo kraju.

 	Cenił sobie te amerykańskie rękawiczki, jednak największš przyjemnoć czerpał z owczego kożucha z frontu wschodniego, który również dostał od McLeoda. Przedtem nosił go porucznik Luftwaffe, który zarekwirował go jeńcowi, pułkownikowi Armii Czerwonej. Jeli taka pogoda się utrzyma, Lewis wkrótce go włoży.

 	Z ulgš uwolnił się od towarzystwa Wilkinsa. Młody kapitan należał do rzeszy urzędników tworzšcych personel Sojuszniczej Rady Kontroli Niemiec, rozdętej instytucji pełnej ludzi z podkładkami do pisania, uznajšcych się za architektów odbudowy tego kraju. Niewielu z nich widziało okopy  czy choćby Niemca  co pozwalało im z dużš pewnociš siebie snuć teorie i wydawać opinie w różnych sprawach. Wilkins na pewno wkrótce awansuje na majora.

 	Lewis wyjšł z kieszeni płaszcza srebrnš papieronicę. Od jej błyszczšcej powierzchni odbiły się promienie słońca. Polerował jš regularnie. Była jego jedynym materialnym skarbem, prezentem, który trzy lata wczeniej dała mu w Amersham na pożegnanie Rachael, przy bramie ostatniego porzšdnego domu, w jakim mieszkał. Myl o mnie, kiedy będziesz palił, przykazała mu. Starał się spełniać to polecenie, pięćdziesišt, szećdziesišt razy dziennie, od trzech lat. Mały rytuał podtrzymujšcy płomień miłoci. Zapalił papierosa i skupił na niej swoje myli. Z upływem czasu, z oddali, ich miłoć zdawała mu się jeszcze gorętsza. Wspomnienie tego, jak się kochali, gładkiego, oliwkowego, kršgłego ciała żony (im dłużej trwała ta wojna, tym gładszego i kršglejszego) pozwalało mu przetrwać chłód i samotnoć. Tak bardzo przywykł do tej zastępczej, wyimaginowanej wersji Rachael, że bliska perspektywa tego, iż wkrótce będzie mógł jej dotknšć i poczuć jej zapach, wywołała w nim niepokój.

 	Zgrabny czarny mercedes 540K z brytyjskim proporczykiem na masce zatrzymał się na wprost schodów kwatery głównej. Flaga, którš Lewis widział w bocznym lusterku, była jedynš rzeczš, jaka wydawała się tu nie na miejscu. Mimo skojarzeń pułkownik lubił ten samochód  jego smukłš sylwetkę i płynny pomruk silnika. Był wykończony niczym transatlantyk, a wyjštkowo ostrożny sposób jazdy szofera  Herr Schroedera  wzmagał jeszcze poczucie, że auto przypomina statek. Żadne brytyjskie insygnia nie były w stanie go odniemczyć. Brytyjski personel wojsko...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin