Brett Simon - Ostatni gość w Acapulco.rtf

(873 KB) Pobierz

 

SIMON BRETT

OSTATNI GOŚĆ W „ACAPULCO”

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

Widok martwego ciała na ziemi, pośrodku płachty z polietylenu, przynosił chwilową ulgę. Wystarczyło podjąć decyzję, a reszta okazała się łatwa do wykonania. Rozciągnięta na grubym dywanie płachta była prawdziwym dobrodziejstwem: nikogo nie mogła dziwić wśród tych wszystkich paczek, przygotowywanych w ciągu ostatnich kilku dni do przeprowadzki, i zmniejszała obawę przed wykryciem tego, co się tu wydarzyło.

Samo wydarzenie nie spowodowało dodatkowego rozgardiaszu. Kobieta leżąca na płachcie robiła wrażenie śpiącej. Zaskoczona nagłą napaścią, przyjęła śmierć z uległością, jaka - zdawałoby się - cechowała ją za życia.

Tylko przy bardzo wnikliwych oględzinach dostrzeżono by wąską czerwoną pręgę na białej szyi. Trzeba by też unieść zasłonę rudych włosów, żeby zobaczyć bladą twarz, wytrzeszczone oczy i język wystający spomiędzy obrzmiałych warg.

Ręce, które zabiły, bezpieczne w gumowych rękawiczkach, rzuciły krawat członka klubu krykietowego na zwłoki i, owinąwszy je polietylenem, przewiązały taśmą klejową. Po tym zabiegu zrolowana płachta nie przypominała kształtem ludzkiego ciała - upodobniła się do pudeł z drobiazgami, do skrzyni z chińskim serwisem w gazetowym papierze, do innych pakunków czekających w szeregu pod ścianami bawialni.

Szerokie okno natomiast budziło trochę niepokoju, ale kunsztownie upięte dralonowe zasłony nie pozostawiały najmniejszej szparki. Nikt z sąsiedztwa nie mógłby się zorientować, czy w domu pali się światło.

Niepokój ustąpił zatem miejsca zadowoleniu. Rzeczywiście, wszystko było niesłychanie łatwe.

I konieczne. Godne pożałowania, lecz konieczne. Ryzyko wydawało się zbyt duże, ale odkąd dało się poznać, nie było już potrzeby o nim myśleć. Pewien rodzaj mechanicznej zmiany sprawił, że obie istoty ludzkie - dokonująca mordu i jej ofiara - przeobraziły się w dwie abstrakcyjne figury, w dwa archetypy.

Teraz, kiedy było już po wszystkim, sytuacja stała się klinicznie czysta, jednoznaczna. Brak poczucia winy wpływał na przyspieszenie procesu logicznego rozumowania. Na ocenę wygranej.

A wygrana zapewniała spokój na długo. Co zwiększało szanse wyjścia z ewentualnych opresji.

Stwierdzenie to podnosiło na duchu, umysł gotów już był do rozwiązania problemu, który zawsze po zbrodni przeraża sprawcę bardziej niż skrupuły moralne bądź religijne: jak pozbyć się ciała?

 

 

Rozdział drugi

 

Osiedle Smithy’s Loam, powstałe przed mniej więcej pięcioma laty, składało się z sześciu posiadłości za miastem na pograniczu Surrey. Jego historia niczym się nie różniła od historii wielu takich osiedli. Inwestor zakupił rozpadające się probostwo wiktoriańskie, zezwolenie na budowę otrzymał dzięki członkowi Rotary Clubu, który należał do tamtejszej rady, zrównał z ziemią stare probostwo i podzielił trzy akry na sześć równych części, pozostawiając w środku plac obsiany trawą. Aby zachować koloryt lokalny i podmiejskim domom ze świeżej cegły nadać bardziej sielski charakter, inwestor szukał stosownej nazwy, a że ktoś mu wspomniał, że ongi znajdowała się w pobliżu kuźnia, nazwał osiedle Smithy’s Loam. Zrobiwszy na tym niezłą fortunę, wycofał się wcześnie z interesów i osiadł na Teneryfie, gdzie przyjemnie spędzał czas pijąc na umór.

W ciągu pięciu lat istnienia Smithy’s Loam często zmieniali się jego mieszkańcy. Domy cieszyły się wprawdzie dobrą marką na rynku, ale że miały po cztery sypialnie, ceny były dość wygórowane, co w okresie budowy osiedla zniechęcało wielu nabywców. Zaczęli je kupować ludzie przeważnie młodzi, trzydziesto - czterdziestoletni menedżerowie, którzy chcąc utrzymać się na najwyższych szczeblach kariery zawodowej chwytali każdą sprzyjającą po temu okazję i raz po raz zmieniali pracę, przenosząc się z miejsca na miejsce. Widok samochodów transportowych nie należał więc do rzadkości w Smithy’s Loam.

 

 

Viwi Sprake wcale się nie zdziwiła zobaczywszy z frontowego okna swego domu (Numer Trzeci, „Haymakers”) ciężarówkę stojącą po drugiej stronie nieskazitelnego trawnika, przed „Acapulco” (Numer Szósty). Zdziwił ją natomiast fakt, że przy wyładowywaniu rzeczy nieobecni są nowi lokatorzy.

Taka już była ta Viwi Sprake: nie odznaczała się bynajmniej wścibstwem, lecz bacznie przyglądała się wszystkiemu, co dzieje się na ich „podwórku” (och, nie powinna używać tego określenia, Nigel uważał je za wulgarne w odniesieniu do Smithy’s Loam) - i teraz była zupełnie pewna, że nowy lokator jeszcze się nie pojawił.

W pamięci odtworzyła sobie przebieg ostatnich dni. Teresa Cotton, kiedy w poniedziałkowy wieczór składała sąsiadom pożegnalne wizyty, mówiła, że jest gotowa do wyjazdu. Ciężarówka przybyła po jej rzeczy we wtorek rano i po załadowaniu ruszyła w daleką drogę do nowej siedziby Cottonów. I oto dziś, w środę rano, rzeczy ich następcy zostały wniesione do „Acapulco”. Ale sam następca jeszcze się nie pokazał.

Według Viwi coś się tu nie zgadzało ze zdrowym rozsądkiem. Firmom zajmującym się przeprowadzkami nie należało zbytnio dowierzać. Klienci na ogół woleli pilnować ustawiania mebli, a przynajmniej pozostawać w pobliżu, nieustannie częstując tragarzy herbatą, co stanowiło część kłopotliwego rytuału przy osiedlinach. Nieobecność nowego właściciela „Acapulco” budziła niepokój Viwi. Nasuwało się bowiem podejrzenie, że i w innych okolicznościach nie dostosuje się on do zwyczajów obowiązujących w Smithy’s Loam. Ta perspektywa była podwójnie irytująca dla Viwi, która dość się musiała namęczyć, by sprostać wymaganiom Nigela i robić właściwe rzeczy we właściwy sposób i we właściwym czasie-tak to jest, gdy się ma dużo starszego męża.

O wpół do pierwszej nowy mieszkaniec „Acapulco” nie dał jeszcze znaku życia. Tragarze wypakowali resztę mniejszych sprzętów i zwijali brezentowe płachty; można się było domyślicie zaraz pój dą do pubu. Viwi westchnęła głęboko i poszła do kuchni, żeby przyrządzić sobie twarożek (Nigel dbał o to, aby się jego druga żona nie roztyła).

Jedząc chudy lunch we frontowym pokoju, oglądała australijski serial - jeszcze jeden nałóg, zasługujący na łagodniejsze potępienie, choć mężowi nie przyznałaby się do tego nawet na mękach. Od czasu do czasu zerkała w stronę „Acapulco”. Ciężarówka odjechała, nowego lokatora wciąż nie było.

A kiedy się wreszcie objawił, Viwi nie było w domu. Piętnaście po trzeciej musiała zabrać dzieci ze szkoły i gdy w pół godziny później wracała do Smithy’s Loam, duża czarna limuzyna stała już przed „Acapulco”. Kierowca w liberii kłaniając się - pewnie dostał suty napiwek - wsiadał do samochodu. Zapuścił silnik.

Viwi zwolniła, jakby chciała mu dać wolną drogę, ale że limuzyna jechała po przeciwnej stronie trawnika, manewr nie wypadł na tyle przekonująco, by ukryć jej ciekawość.

- Dlaczego hamujesz, mamusiu? - spytał sześcioletni synek, siedzący w tyle wozu.

- Ja przecież tylko zwalniam - rzekła Viwi, nie spuszczając wzroku z drzwi, ku którym kłaniał się kierowca i w których stała siwowłosa pulchna kobieta, kiwająca mu ręką na pożegnanie. Była chyba po sześćdziesiątce, ale bardzo zadbana. Barwna jedwabna suknia, futro narzucone na ramiona, kosztowna biżuteria, niezwykle wysokie obcasy podkreślające kształt jej zgrabnych nóg. Nie wyglądała wulgarnie ani wyzywająco, a jednak było w niej coś, co przyciągało uwagę.

- Czy ta pani będzie mieszkać u cioci Teresy? - dopytywał się Tom.

- Nie mówi się „ciocia Teresa” - niemal machinalnie ofuknęła go Viwi. Kogoś, kto nie należy do rodziny, nie powinno się traktować familiarnie. Nigel zawsze wytykał ten nawyk jako prostacki.

Bez pośpiechu wprowadziła peugeota 205 do garażu. Pomagając wysiąść Tomowi i Emilii, obserwowała nową sąsiadkę, która wciąż jeszcze stała w progu, napawając się widocznie powietrzem wczesnego wieczoru.

Starsza pani robiła wrażenie osoby godnej zaufania, zrówno-ważonej i zarazem czujnej. Viwi znów ogarnął lekki niepokój.

 

 

Tom i Emilia dostali podwieczorek i usadowili się przed telewizorem, żeby obejrzeć program dla dzieci - zapewniało to spokój do godziny szóstej. Viwi zastanawiała się, czy zaciągnąć zasłony frontowego okna. Było już prawie ciemno, ciemniej niż dwa dni temu, gdy Teresa Cotton przyszła się pożegnać. A wtedy było już po szóstej.

Viwi znów popatrzyła w kierunku „Acapulco”. Przez matowe szyby w drzwiach wejściowych przebijało pomarańczowe światło. Ale szczelne zasłony w oknach nie pozwalały się zorientować, czy w którymś pokoju pali się światło.

Czuła, że powinna zdobyć się na jakiś gest, ofiarować pomoc nowo przybyłej - nie wiedziała jednak, jak się do tego zabrać. Instynkt nakazywał jej zapukać po prostu do drzwi „Acapulco”. Tylko że nie była pewna, czy spodobałoby się to Nigelowi. Nigel często powtarzał, że ludzie z Południa nie mają zwyczaju biegać po kominkach jak ci z Północy, gdzie Viwi się wychowała.

Wizyta nie byłaby więc na miejscu. Poza tym nie wolno zostawić dzieci samych bodaj na kilka minut - nie wiadomo, co może się im przytrafić.

Nie, trzeba pomyśleć o czymś innym, rozsądniejszym. Na przykład: oficjalne zaproszenie. Tak, to będzie bardziej w stylu Smithy’s Loam. Podjąwszy tę decyzję, Viwi zasunęła firanki i poszła do hallu, żeby zatelefonować.

Niektóre telefony znała na pamięć. Dzwoniła kolejno do każdego z domów Smithy’s Loam; dom Numer Pierwszy („High Bushes”), Numer Drugi („Perigord”), Numer Czwarty („Hibiscus”), Numer Piąty („Cromarty”). Każdą z sąsiadek zapraszała na kawę w piątek rano. Jedna odmówiła.

 

 

Pamiętała oczywiście numer telefonu Teresy, ale nie był to już numer Teresy. Należał teraz-jak zresztą całe „Acapulco” w Smithy’s Loam - do tej dobrze zakonserwowanej pani, która dała pożywkę niespokojnej ciekawości Viwi Sprake.

Wykręcając numer, myślała: Dziwne jest to Smithy’s Loam bez Teresy... I poprawiła się zaczerwieniona: Bez Teresy i Roda. Ale w ostatnich miesiącach Rod nie bywał tu często. Ci nasi mężowie - mówiła sobie w duchu Viwi - przesuwają się przez Smithy’s Loam jak niewyraźne cienie.

Długo nikt nie podnosił słuchawki. A przecież ona powinna być w domu. Gdyby wychodziła, Viwi z pewnością by ją spostrzegła. Nikt zresztą nie wychodzi z domu zaraz po przeprowadzce, prawda? I znów ogarnęła Viwi obawa, że ta osoba nie zachowa się zgodnie z tutejszymi obyczajami.

Jakże się ona nazywa? Viwi była przekonana, że jej nazwisko słyszała od Teresy. Rzadko spotykane - tyle tylko zapamiętała. Nie potrafiła go sobie przypomnieć.

Wreszcie w słuchawce odezwał się uprzejmy kobiecy głos.

- Halo?

- Och, halo! Mówi Viwi Sprake. Z „Haymakers”, spod numeru trzeciego, na samym końcu... - i z trudem powstrzymując się, by nie powiedzieć „podwórka”, dodała szybko: - naszego osiedla.

- Ach...

- Dzwonię właściwie po to, żeby panią przywitać w Smithy’s Loam.

- To miło z pani strony!

- Znałam dobrze Teresę i Roda Cottonów. Chciałam wyrazić nadzieję, że będzie tu pani równie szczęśliwa jak oni.

- Dziękuję, wzrusza mnie pani życzliwość.

- Faktycznie to pomyślałam sobie, czy nie zechciałaby pani wpaść do mnie któregoś ranka na kawę i poznać kilku innych pań z naszego... - O, Boże, omal nie wymknęło jej się to dyskryminowane słówko... ale jakże tu inaczej...? Chyba nie „miasteczko”, a „osiedle” brzmi tak konwencjonalnie, tak sztywno... więc dorzuciła: -... ze Smithy’s Loam.

- Owszem, przyjdę z przyjemnością.

- Może więc w piątek?

- Żałuję, ale w piątek... to dla mnie trochę kłopotliwe.

- Oo,szkoda...

Co za głupota: najpierw trzeba było zaprosić honorowego gościa, a później podać termin sąsiadkom. Niestety, nie przyszło Viwi do głowy, że ktoś, kto dopiero się urządza, może mieć coś innego do roboty.

- Proszę się nie martwić, Viwi. Postaram się znaleźć czas. Doskonale, wobec tego w piątek. O której mniej więcej?

- O jedenastej?

- W porządku. Cieszę się, że panią poznam.

- A ja panią... Och, jeszcze jedno...

- Tak?

- Przepraszam, ale nie znam pani nazwiska.

- Pargeter.

- Pani Pargeter?

- Tak, Melita Pargeter.

 

 

Rozdział trzeci

 

Tej pierwszej nocy w „Acapulco”, w osiedlu Smithy’s Loam, pani Pargeter spało się całkiem nieźle. Lepiej, niż przypuszczała. W ciągu pierwszych nocy na nowym miejscu zawsze dotychczas odczuwała pewien niepokój i niewygodę; głęboki sen zdawał się zatem pomyślną wróżbą na przyszłość.

Nazajutrz zajęła się ustawianiem mebli. Miała kilka ładnych antyków i chciała znaleźć najkorzystniejsze dla nich oświetlenie. Pan Pargeter, jej zmarły mąż, wyposażył ją i zabezpieczył wszechstronnie; każdy mebel był niczym szkatuła pełna wspomnień - przypominał okoliczności, w jakich został nabyty (a raczej w jakich wzbogacił ich wspólne mienie).

Niektóre wdowy ze łzami wspominają swoich mężów; pani Pargeter wspominała swojego z melancholią i wdzięcznością. Nie roztkliwiała się nad sobą, żałowała naturalnie, że wspólne życie nie trwało dłużej, pokrzepiała się jednak myślą, że dopóki trwało, było pogodne i szczęśliwe.

Większą część rzeczy trzymała przez jakiś czas w przechowalni. Po śmierci męża wolała mieszkać w hotelach bądź w wynajętych pokojach umeblowanych. Upłynęło dobrych parę lat, nim poczuła się na siłach, by urządzić własny dom, i nabycie „Acapulco” w Smithy’s Loam stało się pierwszą podjętą w tym kierunku próbą.

Ciągle jeszcze nie miała pewności, czy wybór jest trafny, ale przy swym filozoficznym usposobieniu odłożyła ostateczną konkluzję na pół roku: jeśli się zawiedzie, to pogodzi się z porażką i wyprowadzi się gdzie indziej. Dzięki wielkoduszności i przemyślności świętej pamięci pana Pargetera, pieniądze nie odgrywały tu żadnej roli.

Wiele względów przemawiało za wyborem Smithy’s Loam. Stosunkowo niedawno wzniesiony budynek nie wymagał gruntownych napraw, a drobne usprawnienia, nie do uniknięcia w każdym nowym pomieszczeniu, zostały już dokonane przez poprzednich lokatorów.

Dużą zaletą był także fakt, że mieszkańcy osiedla nie należeli wyłącznie do starszej generacji. Wskutek doświadczeń, które wyniosła z prywatnych pensjonatów - jak na przykład „Devereux” w Littlehampton - pani Pargeter obawiała się zamknięcia w takim geriatrycznym getcie. Nie zapominała bynajmniej o swoim wieku - dobiegała siedemdziesiątki - ale interesując się sprawami tego świata, doszła do wniosku, że towarzystwo ludzi młodszych działa na nią bardziej pobudzająco niż przebywanie wśród rówieśników.

U wielu z nich zauważyła przerażający defetyzm: patrzyli na nadchodzące lata jak na ciągły proces staczania się w dół, co było sprzeczne z poglądami pani Pargeter na poszczególne okresy własnego życia. Nie mogła oczywiście przewidzieć, ile jej jeszcze lat zostało, ale postanowiła cieszyć się każdym rokiem.

 

 

Nie spieszyła się z rozstawianiem sprzętów. Była w znakomitej formie, niemniej rozumiała, że mając siedemdziesiątkę na karku musi oszczędniej gospodarować energią. Pracowała więc z przerwami na wypicie herbaty i zjedzenie kilku biskwitów.

Kupiła od Cottonów wyposażenie kuchni, dywany i dralono- we zasłony, wszystko to mało używane, nabyte przed osiemnastoma miesiącami, ale nie odpowiadające jej gustom. Z tym jednak łatwo się pogodzić. Będzie czas je zmienić po owej półrocznej próbie, jaką sobie wyznaczyła. Jeśli wtedy zdecyduje się osiąść na stałe w Smithy’s Loam, kupi coś efektowniejszego. Nie ma sensu wykosztowywać się już teraz. Pani Pargeter pomimo swej zamożności nie była rozrzutna. Oto jedna z jej licznych zalet, tak cenionych przez świętej pamięci pana Pargetera.

 

 

Następny dzień spędziła w domu, zrobiła tylko przymusową wycieczkę do Shopping Parade (ten supersam, dogodnie położony, przyczyniał się niewątpliwie - jak to głosiła broszurka reklamowa - do podniesienia walorów osiedla). Przy okazji pani Pargeter poznała atmosferę panującą w Smithy’s Loam. Miała niezwykły zmysł obserwacyjny i chociaż ludzie nie zawsze zdawali sobie sprawę z jej spostrzegawczości, rzadko kiedy udawało się im ukryć cokolwiek przed spojrzeniem jej łagodnych błękitnych oczu.

Przede wszystkim zwróciła uwagę na czystość, porządek i dobre rozplanowanie całości. Każda działka miała inny kształt, różne też były sylwetki domów (co bardzo zachęcało nabywców) - a jednak odznaczały się one jakąś cechą wspólną.

Trawniki były równo przystrzyżone i chociaż zbliżał się koniec lata, rośliny we frontowych ogródkach zwycięsko opierały się nadchodzącej jesieni.

Domy były starannie utrzymane: błyszczące szyby w oknach, czyste drzwi i framugi. Podobnie wyglądały peugeoty, volva czy renaulty na podjazdach i podobnie będą wyglądać podczas weekendów mercedesy, rovery i BMW, którymi mężowie zwykli powracać z pracy. Poza tym uderzyła panią Pargeter nieobecność mężczyzn: kiedy obudziła się rankiem pierwszego dnia, wszyscy już wyjechali, a jedynym dowodem, że wrócili, były światła reflektorów w zapadającym mroku. Każdemu zależało na szybkim awansie lub na utrzymaniu zdobytego stanowiska, toteż wszyscy poświęcali pracy dużo czasu i ambicji, byle sprostać wydatkom, jakich wymagał poziom życia w Smithy’s Loam.

Pani Pargeter zadała sobie pytanie, czy aby znów nie trafiła do getta, tym razem do getta kobiet. W każdym z anonimowych domów kryły się kobiece sekrety, marzenia, tęsknoty i kobieca inteligencja. Była rada, że przyjęła zaproszenie na kawę w piątek rano. Te kobiety zaczynały ją interesować, chciała wiedzieć, jak spędzają dzień wypełniony różnymi obowiązkami.

 

 

Około pół do siódmej, kiedy się już zmierzchało, postanowiła zakończyć pracę. Była zadowolona ze swych dokonań. Przemyślnie rozmieszczone meble odwracały uwagę nawet od zasłon i dywanów poprzednich właścicieli. W bawialni mogła teraz czuć się jak u siebie.

Miała ochotę na befsztyk, a przedtem na małego drinka.

Co za przyjemność móc znowu patrzeć na stojący w oszklonym kredensie rząd butelek, które przysłano do ich małżeńskiej rezydencji w Chigwell o trzeciej nad ranem, po kolejnym spektakularnym wyczynie pana Pargetera! Otworzyła kredens, wyjęła szklaneczkę i napełniła ją po brzegi wódką i campari. Potem poszła do kuchni po lód i cytrynę.

Dopiero wtedy poczuła chłód w mieszkaniu. Chcąc temu zaradzić, odszukała szafkę pod schodami, w której znajdował się piec centralnego ogrzewania.

Przekręciła termoregulator na „temperaturę stałą”; nie zapaliło się jednak żadne światełko; nie podejrzewała wszakże awarii, skoro dziś rano brała gorącą kąpiel i wszystko działało doskonale. Usiadła tedy w bawialni, żeby rozkoszować się drinkiem i czekać, aż zrobi się ciepło.

Ale nie zrobiło się ciepło. Po półgodzinie było nawet zimniej. Dotknęła największego kaloryfera. Lodowaty. Sprawdziła kaloryfer w przedpokoju. To samo.

Otworzyła szafkę z bezpiecznikami w kuchni: wszystkie były w porządku.

Ponownie zajrzała do szafki pod schodami. Ciągle żadnego światełka. Jeszcze bardziej tajemniczo zachowywał się milczący bojler.

Zatrzymała się na chwilę w hallu. Co za przykrość! Mogła naturalnie zadzwonić po pogotowie techniczne. Mogła również zaczekać do jutra i wezwać tańszego specjalistę, żeby przejrzał całą instalację.

Ale, jak każdy nie obeznany z domem, pomyślała odruchowo, że coś zepsuła. Nie znała mechanizmu sieci kontrolnej i mogła niechcący uszkodzić jakiś drobiazg. Jeśli zawoła fachowca, ten natychmiast trafi na właściwy kontakt, obrzuci ją litościwym spojrzeniem i podbije cenę, karząc ją za brak kompetencji i nieporadność.

Na pewno nie było to nic poważnego, wieczorem jednak, gdy temperatura wciąż spadała, pani Pargeter zdecydowała się położyć temu kres. Nie płaci się przecież tyle pieniędzy za dom, żeby w nim marznąć.

Najprościej byłoby zatelefonować do poprzednich właścicieli. Pierwszego dnia swego pobytu w „Acapulco” pani Pargeter nie miała na to wielkiej ochoty, ale Teresa Cotton, choć mało jej znana, robiła wrażenie osoby sympatycznej i na pewno nie odmówi jej przysługi, zwłaszcza że chodzi o taką drobnostkę jak przekręcenie kontaktu. Pani Pargeter zaczęła szukać w notesie adresu Cottonów. Pamiętała, że Rodney, mąż Teresy, dostał awans wiążący się z wyjazdem na parę lat gdzieś na północ w pobliże Yorku. Tak, zgadza się. Pani Pargeter znalazła adres.

Brakowało jednak numeru telefonu. Ach, tak, teraz sobie przypomniała. Teresa Cotton mówiła, że aparat podłączą w dniu ich przyjazdu i że nie przydzielono im jeszcze numeru.

No, ale mieszkali tam już od dwóch dni. Pani Pargeter zadzwoniła do centralnego biura informacji.

- Jakie miasto, proszę?

- W okolicach Yorku. Miejscowość nazywa się Dunnington.

- Nazwisko abonenta?

- Cotton. Dokładny adres: „Elm Trees”, Bascombe Lane.

W słuchawce zaległa cisza.

- Powiedziała pani: Cotton?

- Tak.

- Nie, przykro mi... nikogo o tym nazwisku i pod tym adresem nie mamy.

- Cottonowie sprowadzili się dopiero wczoraj i natychmiast mieli dostać telefon.

- Chwileczkę, sprawdzę.

Znowu milczenie.

- Nie, żadnego numeru na nazwisko Cotton nie odnotowano.

- Jest pani pewna, że nie można by tego gdzie indziej sprawdzić?

- Jestem pewna, proszę pani. Może pani otrzymała niewłaściwy adres...?

- Hm... może. Dziękuję.

Pani Pargeter odłożyła słuchawkę i, wciąż zamyślona, weszła do kuchni, żeby usmażyć sobie befsztyk.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin