Brett Simon - Ostatni gość w Acapulco.txt

(287 KB) Pobierz
SIMON BRETT
OSTATNI GOĆ W ACAPULCO


Rozdział pierwszy

Widok martwego ciała na ziemi, porodku płachty z polietylenu, przynosił chwilowš ulgę. Wystarczyło podjšć decyzję, a reszta okazała się łatwa do wykonania. Rozcišgnięta na grubym dywanie płachta była prawdziwym dobrodziejstwem: nikogo nie mogła dziwić wród tych wszystkich paczek, przygotowywanych w cišgu ostatnich kilku dni do przeprowadzki, i zmniejszała obawę przed wykryciem tego, co się tu wydarzyło.
Samo wydarzenie nie spowodowało dodatkowego rozgardiaszu. Kobieta leżšca na płachcie robiła wrażenie pišcej. Zaskoczona nagłš napaciš, przyjęła mierć z uległociš, jaka - zdawałoby się - cechowała jš za życia.
Tylko przy bardzo wnikliwych oględzinach dostrzeżono by wšskš czerwonš pręgę na białej szyi. Trzeba by też unieć zasłonę rudych włosów, żeby zobaczyć bladš twarz, wytrzeszczone oczy i język wystajšcy spomiędzy obrzmiałych warg.
Ręce, które zabiły, bezpieczne w gumowych rękawiczkach, rzuciły krawat członka klubu krykietowego na zwłoki i, owinšwszy je polietylenem, przewišzały tamš klejowš. Po tym zabiegu zrolowana płachta nie przypominała kształtem ludzkiego ciała - upodobniła się do pudeł z drobiazgami, do skrzyni z chińskim serwisem w gazetowym papierze, do innych pakunków czekajšcych w szeregu pod cianami bawialni.
Szerokie okno natomiast budziło trochę niepokoju, ale kunsztownie upięte dralonowe zasłony nie pozostawiały najmniejszej szparki. Nikt z sšsiedztwa nie mógłby się zorientować, czy w domu pali się wiatło.
Niepokój ustšpił zatem miejsca zadowoleniu. Rzeczywicie, wszystko było niesłychanie łatwe.
I konieczne. Godne pożałowania, lecz konieczne. Ryzyko wydawało się zbyt duże, ale odkšd dało się poznać, nie było już potrzeby o nim myleć. Pewien rodzaj mechanicznej zmiany sprawił, że obie istoty ludzkie - dokonujšca mordu i jej ofiara - przeobraziły się w dwie abstrakcyjne figury, w dwa archetypy. 
Teraz, kiedy było już po wszystkim, sytuacja stała się klinicznie czysta, jednoznaczna. Brak poczucia winy wpływał na przyspieszenie procesu logicznego rozumowania. Na ocenę wygranej.
A wygrana zapewniała spokój na długo. Co zwiększało szanse wyjcia z ewentualnych opresji.
Stwierdzenie to podnosiło na duchu, umysł gotów już był do rozwišzania problemu, który zawsze po zbrodni przeraża sprawcę bardziej niż skrupuły moralne bšd religijne: jak pozbyć się ciała?


Rozdział drugi

Osiedle Smithys Loam, powstałe przed mniej więcej pięcioma laty, składało się z szeciu posiadłoci za miastem na pograniczu Surrey. Jego historia niczym się nie różniła od historii wielu takich osiedli. Inwestor zakupił rozpadajšce się probostwo wiktoriańskie, zezwolenie na budowę otrzymał dzięki członkowi Rotary Clubu, który należał do tamtejszej rady, zrównał z ziemiš stare probostwo i podzielił trzy akry na szeć równych częci, pozostawiajšc w rodku plac obsiany trawš. Aby zachować koloryt lokalny i podmiejskim domom ze wieżej cegły nadać bardziej sielski charakter, inwestor szukał stosownej nazwy, a że kto mu wspomniał, że ongi znajdowała się w pobliżu kunia, nazwał osiedle Smithys Loam. Zrobiwszy na tym niezłš fortunę, wycofał się wczenie z interesów i osiadł na Teneryfie, gdzie przyjemnie spędzał czas pijšc na umór.
W cišgu pięciu lat istnienia Smithys Loam często zmieniali się jego mieszkańcy. Domy cieszyły się wprawdzie dobrš markš na rynku, ale że miały po cztery sypialnie, ceny były doć wygórowane, co w okresie budowy osiedla zniechęcało wielu nabywców. Zaczęli je kupować ludzie przeważnie młodzi, trzydziesto - czterdziestoletni menedżerowie, którzy chcšc utrzymać się na najwyższych szczeblach kariery zawodowej chwytali każdš sprzyjajšcš po temu okazję i raz po raz zmieniali pracę, przenoszšc się z miejsca na miejsce. Widok samochodów transportowych nie należał więc do rzadkoci w Smithys Loam.


Viwi Sprake wcale się nie zdziwiła zobaczywszy z frontowego okna swego domu (Numer Trzeci, Haymakers) ciężarówkę stojšcš po drugiej stronie nieskazitelnego trawnika, przed Acapulco (Numer Szósty). Zdziwił jš natomiast fakt, że przy wyładowywaniu rzeczy nieobecni sš nowi lokatorzy.
Taka już była ta Viwi Sprake: nie odznaczała się bynajmniej wcibstwem, lecz bacznie przyglšdała się wszystkiemu, co dzieje się na ich podwórku (och, nie powinna używać tego okrelenia, Nigel uważał je za wulgarne w odniesieniu do Smithys Loam) - i teraz była zupełnie pewna, że nowy lokator jeszcze się nie pojawił.
W pamięci odtworzyła sobie przebieg ostatnich dni. Teresa Cotton, kiedy w poniedziałkowy wieczór składała sšsiadom pożegnalne wizyty, mówiła, że jest gotowa do wyjazdu. Ciężarówka przybyła po jej rzeczy we wtorek rano i po załadowaniu ruszyła w dalekš drogę do nowej siedziby Cottonów. I oto dzi, w rodę rano, rzeczy ich następcy zostały wniesione do Acapulco. Ale sam następca jeszcze się nie pokazał.
Według Viwi co się tu nie zgadzało ze zdrowym rozsšdkiem. Firmom zajmujšcym się przeprowadzkami nie należało zbytnio dowierzać. Klienci na ogół woleli pilnować ustawiania mebli, a przynajmniej pozostawać w pobliżu, nieustannie częstujšc tragarzy herbatš, co stanowiło częć kłopotliwego rytuału przy osiedlinach. Nieobecnoć nowego właciciela Acapulco budziła niepokój Viwi. Nasuwało się bowiem podejrzenie, że i w innych okolicznociach nie dostosuje się on do zwyczajów obowišzujšcych w Smithys Loam. Ta perspektywa była podwójnie irytujšca dla Viwi, która doć się musiała namęczyć, by sprostać wymaganiom Nigela i robić właciwe rzeczy we właciwy sposób i we właciwym czasie-tak to jest, gdy się ma dużo starszego męża.
O wpół do pierwszej nowy mieszkaniec Acapulco nie dał jeszcze znaku życia. Tragarze wypakowali resztę mniejszych sprzętów i zwijali brezentowe płachty; można się było domylicie zaraz pój dš do pubu. Viwi westchnęła głęboko i poszła do kuchni, żeby przyrzšdzić sobie twarożek (Nigel dbał o to, aby się jego druga żona nie roztyła).
Jedzšc chudy lunch we frontowym pokoju, oglšdała australijski serial - jeszcze jeden nałóg, zasługujšcy na łagodniejsze potępienie, choć mężowi nie przyznałaby się do tego nawet na mękach. Od czasu do czasu zerkała w stronę Acapulco. Ciężarówka odjechała, nowego lokatora wcišż nie było.
A kiedy się wreszcie objawił, Viwi nie było w domu. Piętnacie po trzeciej musiała zabrać dzieci ze szkoły i gdy w pół godziny póniej wracała do Smithys Loam, duża czarna limuzyna stała już przed Acapulco. Kierowca w liberii kłaniajšc się - pewnie dostał suty napiwek - wsiadał do samochodu. Zapucił silnik.
Viwi zwolniła, jakby chciała mu dać wolnš drogę, ale że limuzyna jechała po przeciwnej stronie trawnika, manewr nie wypadł na tyle przekonujšco, by ukryć jej ciekawoć.
- Dlaczego hamujesz, mamusiu? - spytał szecioletni synek, siedzšcy w tyle wozu.
- Ja przecież tylko zwalniam - rzekła Viwi, nie spuszczajšc wzroku z drzwi, ku którym kłaniał się kierowca i w których stała siwowłosa pulchna kobieta, kiwajšca mu rękš na pożegnanie. Była chyba po szećdziesištce, ale bardzo zadbana. Barwna jedwabna suknia, futro narzucone na ramiona, kosztowna biżuteria, niezwykle wysokie obcasy podkrelajšce kształt jej zgrabnych nóg. Nie wyglšdała wulgarnie ani wyzywajšco, a jednak było w niej co, co przycišgało uwagę.
- Czy ta pani będzie mieszkać u cioci Teresy? - dopytywał się Tom.
- Nie mówi się ciocia Teresa - niemal machinalnie ofuknęła go Viwi. Kogo, kto nie należy do rodziny, nie powinno się traktować familiarnie. Nigel zawsze wytykał ten nawyk jako prostacki.
Bez popiechu wprowadziła peugeota 205 do garażu. Pomagajšc wysišć Tomowi i Emilii, obserwowała nowš sšsiadkę, która wcišż jeszcze stała w progu, napawajšc się widocznie powietrzem wczesnego wieczoru.
Starsza pani robiła wrażenie osoby godnej zaufania, zrówno-ważonej i zarazem czujnej. Viwi znów ogarnšł lekki niepokój.


Tom i Emilia dostali podwieczorek i usadowili się przed telewizorem, żeby obejrzeć program dla dzieci - zapewniało to spokój do godziny szóstej. Viwi zastanawiała się, czy zacišgnšć zasłony frontowego okna. Było już prawie ciemno, ciemniej niż dwa dni temu, gdy Teresa Cotton przyszła się pożegnać. A wtedy było już po szóstej.
Viwi znów popatrzyła w kierunku Acapulco. Przez matowe szyby w drzwiach wejciowych przebijało pomarańczowe wiatło. Ale szczelne zasłony w oknach nie pozwalały się zorientować, czy w którym pokoju pali się wiatło.
Czuła, że powinna zdobyć się na jaki gest, ofiarować pomoc nowo przybyłej - nie wiedziała jednak, jak się do tego zabrać. Instynkt nakazywał jej zapukać po prostu do drzwi Acapulco. Tylko że nie była pewna, czy spodobałoby się to Nigelowi. Nigel często powtarzał, że ludzie z Południa nie majš zwyczaju biegać po kominkach jak ci z Północy, gdzie Viwi się wychowała.
Wizyta nie byłaby więc na miejscu. Poza tym nie wolno zostawić dzieci samych bodaj na kilka minut - nie wiadomo, co może się im przytrafić.
Nie, trzeba pomyleć o czym innym, rozsšdniejszym. Na przykład: oficjalne zaproszenie. Tak, to będzie bardziej w stylu Smithys Loam. Podjšwszy tę decyzję, Viwi zasunęła firanki i poszła do hallu, żeby zatelefonować.
Niektóre telefony znała na pamięć. Dzwoniła kolejno do każdego z domów Smithys Loam; dom Numer Pierwszy (High Bushes), Numer Drugi (Perigord), Numer Czwarty (Hibiscus), Numer Pišty (Cromarty). Każdš z sšsiadek zapraszała na kawę w pištek rano. Jedna odmówiła.


Pamiętała oczywicie numer telefonu Teresy, ale nie był to już numer Teresy. Należał teraz-jak zresztš całe Acapulco w Smithys Loam - do tej dobrze zakonserwowanej pani, która dała pożywkę niespokojnej ciekawoci Viwi Sprake.
Wykręcajšc numer, mylała: Dziwne jest to Smithys Loam bez Teresy... I poprawiła się zaczerwieniona: Bez Teresy i Roda. Ale w ostatnich miesišcach Rod nie bywał tu często. Ci nasi mężowie - mówiła sobie w duch...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin