Brett Simon - W imię przyjaźni.rtf

(839 KB) Pobierz

 

SIMON BRETT

W IMIĘ PRZYJAŹNI

 

 

Dla Nigela, Sue, Charlesa i Olivii Bennett

 

 

1

 

Kiedy autokar z piskiem hamulców przemierzał zygzakiem ciemności, pani Pargeter rozmyślała, że taka podróż absolutnie nie leży w jej stylu. Zdawała sobie sprawę, że rozpuścił ją świętej pamięci mąż nieboszczyk, niemniej żywiła niezachwiane poczucie, iż upór małżonka, by korzystać tylko ze środków lokomocji pierwszej klasy, był czymś więcej niż nadmiernym dogadzaniem sobie. Z jego punktu widzenia podróż - nudny, ale niemożliwy do uniknięcia element każdej eskapady - wpływała w istotny sposób na jej rezultaty po osiągnięciu miejsca przeznaczenia. Wobec tego, im wygodniejszy środek lokomocji, tym lepiej. Cena takiego komfortu, nawet wygórowana, to dobrze zainwestowane pieniądze. W interesach kluczowe znaczenie miało dotarcie do celu podróży w jak najlepszej formie.

Jednakże w imię przyjaźni wiele można wycierpieć, a właśnie posłannictwo przyjaźni zmusiło panią Pargeter do podróżowania w tak nietypowy dla siebie sposób. Siedząca teraz u jej boku, spięta jak struna Joyce Dover wyglądała niespokojnie przez okna autokaru na migające co jakiś czas na stoku wzgórza światełka. Kiedy przyjaciółka zaproponowała pani Pargeter spędzenie wspólnych wakacji, była w okropnym stanie. Pani Pargeter mogła tylko okazać jej współczucie, albowiem pustka, jaką w jej własnym życiu pozostawiła śmierć nieodżałowanego małżonka, wciąż jeszcze, dzień po dniu, przepełniała ją smutkiem. Joyce swojego męża, Chrisa, straciła całkiem niedawno. Chociaż pani Pargeter nigdy nie miała szczęścia poznać go osobiście, doskonale wiedziała, przez co przechodzi przyjaciółka. Rozumiała, ile hartu ducha wymagało od niej zaproponowanie tej wycieczki, toteż z radością zgodziła się towarzyszyć.

Zaofiarowała się także, że osobiście dokona wszelkich niezbędnych formalności. Zdjęcie tego ciężaru ze stroskanych ramion przyjaciółki oznaczało zarazem, że poziom komfortu i warunków lokalowych będą odpowiadać jej - trzeba przyznać wcale wysokim - wymaganiom. Dla Joyce, zdaje się, finanse nigdy nie stanowiły problemu, ale nawet gdyby tak było, pani Pargeter wspomogłaby ją z ochotą.

Joyce jednakże stanowczo odrzuciła ofertę wszelkiej pomocy. Dowodziła, że teraz właśnie potrzeba jej zajęcia, a zorganizowanie wakacji znakomicie pomoże odzyskać równowagę psychiczną. Z mężem nigdy nie zwiedzali Grecji, toteż ten kraj nie obudzi bolesnych wspomnień. Wobec tego wybiorą się obie do Grecji właśnie.

I nim pani Pargeter zdążyła udzielić Joyce kilku wskazówek co do rejonów Grecji - w jej mniemaniu najodpowiedniejszych - i co do hoteli, które były najwygodniejsze, wszystko zostało zarezerwowane. Dwutygodniowa zbiorowa wycieczka na początku czerwca do Agios Nikitas, na północno-wschodnim wybrzeżu Korfu. Zakwaterowanie w willi „Eleni” i wyżywienie we własnym zakresie!

Wyżywienie we własnym zakresie! Nie do wiary, myślała pani Pargeter, do jakich poświęceń zdolny jest człowiek w imię przyjaźni!

Również przyjaźń sprawiła, że na lotnisku Gatwick stawiła się całe dwie godziny przed planowanym odlotem. Także w imię przyjaźni przesiedziała aż pięć godzin na tymże lotnisku, gdy okazało się, że czarterowy lot ma opóźnienie. Przyjaźń skłoniła ją także do okazywania entuzjazmu na widok syntetycznego jedzenia podawanego w zatłoczonym Boeingu, pełnym wrzeszczących bachorów, i wreszcie przyjaźń sprawiła, że teraz podrzucało nią na tylnym siedzeniu autokaru, który prychał na nadmorskich serpentynach szosy wiodącej od lotniska Korfu do Agios Nikitas.

Ale pani Pargeter nie skarżyła się ani narzekała. Z natury bowiem miała filozoficzne usposobienie. Życie ze świętej pamięci panem Pargeterem nauczyło ją nie uprzedzać z góry wypadków. Mąż zawsze powtarzał, że nie warto tracić energii na lęki o przyszłość, trzeba cierpliwie czekać, co przyszłość przyniesie, a kiedy to stanie się już faktem, sam się człowiek zdziwi, że ma aż tyle sił, by stawić temu czoło.

Tak więc pani Pargeter wygładziła jasną bawełnianą sukienkę na pulchnych udach i pozwoliła, by ciepły wietrzyk, wpadający przez okno autokaru, rozwiewał jej siwe włosy. Spokojnie czekała, co przyniosą najbliższe dwa tygodnie.

 

 

2

 

- Mogę prosić państwa o uwagę? - Pilotka wycieczki, która na lotnisku przedstawiła się egzaltowanym akcentem wychowanki angielskiej prywatnej szkoły dla panienek jako „Gin- nie”, przekrzykiwała warkot autokarowego silnika.

Upłynęła dłuższa chwila, nim udało się jej przyciągnąć uwagę wszystkich członków wycieczki. Po niewygodach podróży, mimo kolebania się autobusu, sporo osób zapadło w drzemkę. Keith i Linda, młode małżeństwo z South Woodham Ferrers w Essex, które zdołało właśnie uśpić swojego półtorarocznego synka Craiga, zaczęło wyrzekać na zakłócenie jego snu. Pani Pargeter, będąca-bynajmniej nie dobrowolnie-poletkiem doświadczalnym Craiga w ćwiczeniu rzutów jedzeniem do celu podczas trzyipółgodzinnego lotu, również żałowała, że się obudził.

- Proszę mi wybaczyć - powiedziała Ginnie głosem, w którym trudno byłoby dosłuchać się cienia skruchy. Prawdopodobnie i ona była na ostatnich nogach po pięciogodzinnym wyczekiwaniu na lotnisku Korfu. - Chciałam tylko poinformować, że już dojeżdżamy. Za parę minut skręcimy z głównej drogi na trakt wiodący do Agios Nikitas. Pragnę państwa uprzedzić, że droga do wioski jest o wiele bardziej wyboista.

- Co, jeszcze bardziej? Musi więc mieć więcej dziur niż samochód teściowej - stwierdził emeryt w beżowym wdzianku typu safari, który przy sprawdzaniu listy obecności na Gatwick zaprezentował się jako „dusza towarzystwa”. Pani Pargeter uznała wtedy, że prawdopodobnie niedługo utrzyma tę pozycję. Absolutny brak reakcji na jego ostatni dowcip zdawał się wskazywać, że po dziesięciu godzinach spędzonych w jego towarzystwie najwidoczniej wszyscy doszli do podobnego wniosku. Nawet jego chuda jak szczapa żona w identycznym wdzianku safari nie potrafiła zdobyć się na najwątlejszy choćby uśmiech.

- Tak czy inaczej - ciągnęła Ginnie - ponieważ pojawimy się nieco później, niż było to planowane... - to stwierdzenie powitały pomruki w rodzaju: „jakbyśmy sami o tym nie wiedzieli” - ...więc może państwo nieco zgłodnieli... - to z kolei spotkało się okrzykami entuzjazmu o różnym natężeniu - ...kiedy dojedziemy do wioski, niektórzy z was może będą chcieli udać się prosto na posiłek, inni zaś prosto do kwater. Toteż najpierw przystaniemy przy tawernie Spiro i zostawimy tych z państwa, którzy zechcą coś zjeść, a resztę autokar rozwiezie po willach.

- Dobrze, a co z bagażami tych, którzy zostaną w tawernie? - dopytywała się pani w safari.

- Odstawimy je do kwater. Będą na miejscu, nim ich właściciele skończą posiłek.

- Cóż za ulga! - wykrzyknął pan w safari, a potem dodał urągliwie: - Kor! Fu! - Ten kalambur, nawet po raz pierwszy wypowiedziany w hali odlotów Gatwick, nie wzbudził szczególnie żywej reakcji, teraz zaś, słyszany po raz jedenasty, został całkowicie zignorowany.

- Hm, proszę mi wybaczyć, Ginnie - odezwała się Linda z South Woodham Ferrers - wspominałaś coś o Spiro, ale w wiosce chyba jest więcej niż jedna tawerna?

- Och, tak. Spiro, potem „Trzej Bracia”, Costa i hotel „Na- usica”. Proszę korzystać z nich wszystkich, jednak uprzedzam... hm... Wedle opinii większości turystów, którzy bawili u nas na przestrzeni lat, u Spiro panuje najlepsza atmosfera. No i, prawdę powiedziawszy, tam jest najlepsza kuchnia.

- A czy odbywają się tam greckie tańce? - dopytywała się sekretarka o krótkich tlenionych włosach.

- Owszem, przez większość wieczorów, natomiast co tydzień we wszystkich tawernach odbywają się tańce. Serwuje się wtedy specjalne posiłki, pokazuje ludowe tańce... U Costy odbywa się to co piątek, w hotelu co sobotę, u Spiro w poniedziałki, a w „Trzech Braciach” w środę.

- A są tutaj jakieś nocne kluby? - dopytywała się sekretarka z krótkimi tlenionymi włosami.

- Nie, w dosłownym znaczeniu tego słowa. Nie w samym Agios Nikitas, choć oczywiście tawerny otwarte są, póki ostatni gość nie wyjdzie. Jeżeli jednak chciałaby pani odwiedzić zwykły nocny klub, musi się pani wybrać dalej wybrzeżem, do Ipsos lub Dassii.

- Świetnie, spróbujemy w sobotę - stwierdziła sekretarka z długimi tlenionymi włosami, zwracając się do sekretarki z krótkimi tlenionymi włosami.

Wyszedłszy zwycięsko z tej nawałnicy pytań Ginnie odwróciła się do kierowcy i powiedziała coś płynną greczyzną. Skwitował jej słowa śmiechem, ale trudno byłoby odgadnąć, czy żart godził w pasażerów, czy nie.

- Boże, mam nadzieję, że zaraz dojedziemy na miejsce - wymamrotała Joyce, gdy autobus skręcił z głównej drogi na wyboisty, kamienisty trakt. - Strasznie chce mi się siusiu.

- Już niedługo - pocieszała ją pani Pargeter swoim uspokajającym głosem, w którym pobrzmiewał lekki cockneyowski akcent.

- I chętnie bym się czegoś napiła-dodała Joyce. Jej drobna twarz pod rozwichrzonymi ufarbowanymi jasnymi włosami ściągnęła się pod wpływem zdenerwowania.

Ochota na drinka wydawała się daleko silniejsza niż potrzeba zrobienia siusiu. Pani Pargeter przelotnie się zaniepokoiła. Wiedziała, że wszystko, co daje chwilowe zapomnienie, kusi w pierwszym, upiornym szoku świeżego wdowieństwa, jednak przyjaciółka zbyt łatwo poddawała się złudnemu czarowi alkoholu. Długie godziny wyczekiwania na Gatwick Joyce skracała sobie dżinem z tonikiem, a w samolocie wchłaniała wszystko, co jej podsuwano.

A na dodatek ta dziwna afera z paczką... Nim przeszły do hali odlotów, Joyce niespodziewanie spytała panią Pargeter, czy przypadkiem nie ma w swoim podręcznym bagażu wolnego miejsca.

- To nic ciężkiego ani podejrzanego, Melito. Po prostu wolałabym nie przekraczać przepisów, w razie gdyby zatrzymali mnie na cle.

W ten oto sposób pani Pargeter dostała się paczka, wciąż spoczywająca w jej torbie podróżnej pod siedzeniem. Paczka, którą pieczołowicie owinięto w karton i papier pakowy. Z tego jednak, w jaki sposób chlupotała jej zawartość, łatwo można było wywnioskować, iż w środku znajduje się butelka. Potrzeba zabierania własnych zapasów do kraju takiego jak Grecja, gdzie towar ten dostępny jest na każdym kroku, nasuwała podejrzenie, iż może przyjaciółka ma drobne „problemy alkoholowe”.

Okazało się jednak, iż przezorność Joyce względem celników okazała się usprawiedliwiona. Na lotnisku Korfu oficer ze srogim wąsem namierzył akurat pięćdziesięciopięcioletnią Joyce, wraz z parą bardziej oczywistych podejrzanych w postaci studentów, i nakazał im wszystkim otworzyć walizki oraz bagaż podręczny. Mimo starannie przeprowadzonej rewizji nie znalazł niczego, co kłóciłoby się z przepisami, toteż zostawił w spokoju podejrzaną.

Wydawało się to cokolwiek dziwne, chociaż... Teraz, gdy pani Pargeter pomyślała o tym zdarzeniu, uprzytomniła sobie, że przecież w bagażu przyjaciółki celnik nie natrafił na żadną butelkę. Dlaczego więc Joyce wcisnęła jej tę paczkę? Co miała na myśli mówiąc, że „nie chciałaby przekraczać przepisów”? To wydawało się jeszcze dziwniejsze.

Nim pani Pargeter zdążyła poprosić Joyce o wyjaśnienie, w jej uszy wdarł się głos Ginnie.

- Proszę państwa, kiedy pokonamy ten zakręt, będziemy mogli popatrzeć sobie na Albanię. Nikt do końca nie wie, co tam się naprawdę dzieje, tak więc pozwolę sobie udzielić państwu pewnej rady... Jeżeli ktokolwiek z was podczas turnusu wynajmie łódź, radzę nie zbliżać się zanadto do tamtego wybrzeża. Czy wyraziłam się jasno?

Pasażerowie obrócili głowy i spojrzeli ponad pustacią morza ku widocznym z daleka światłom. Środkiem kanału sunął majestatycznie duży, jasno oświetlony statek. Teraz, gdy znaleźli się już tak blisko celu, po raz pierwszy od tamtej odległej półgodziny na Gatwick, kiedy to poinformowano ich o opóźnieniu lotu, powrócił nastrój podniecenia.

- A w dole, pod wzgórzem, możecie państwo zobaczyć wioskę.

Pokonali ostatni zakręt. Półksiężyc zatoki oblewały światła, padające z ustawionych frontami do morza tawern i willi. Z ruchomej tafli wody migotały ku nim girlandy odbijających się w niej żarówek. Kołysały się przycumowane na morzu motorówki, cztery bliźniacze jachty tworzyły flotyllę, niezgrabne kutry rybackie z wielkimi lampami na dziobie przyciągały wzrok. Starsze łajby miały na obu burtach wymalowane oczy, mające służyć za amulet przeciwko „złemu oku”, nadprzyrodzonemu zjawisku, w które wciąż wierzyła znaczna część mieszkańców Korfu.

Droga biegła między domami a morzem. Naprzeciwko tawerny w morze wrzynały się falochrony. Przy jednym z nich cumował masywny błękitny kaik.

Autokar z chrzęstem opon zatrzymał się przed solidnym prostopadłościanem kamiennego budynku, nad którego frontem rozpięto pasiaste płócienne markizy. Pod nimi pochłonięci jedzeniem, poubierani w podkoszulki i szorty urlopowicze niewiele poświęcili uwagi nowo przybyłym. Przez otwarte okna autokaru wsączył się dźwięk odtwarzanej z magnetofonu buzuki wraz z zapachem dymu z węgla drzewnego i ziół.

- Nareszcie - powiedziała Ginnie. - Witajcie w Agios Nikitas.

 

 

3

 

- Jej, teraz to już naprawdę nie wytrzymam. Muszę znaleźć toaletę. Zajmiesz nam stolik, Melito?

- Tak! - powiedziała do pleców odchodzącej spiesznie Joyce, potem wzięła podręczny bagaż przyjaciółki i nieco stateczniej wysiadła z autobusu. Widziała, jak Joyce pędzi do kamiennego budynku i w kilka sekund później wypada stamtąd i kieruje się w bok, zgodnie ze strzałką wskazującą „Toalety”. Wyglądało więc na to, że w Agios Nikitas nie będzie kłopotów z barierą językową.

Wrażenie to potwierdziły słowa powitania wypowiedziane przez wysokiego mężczyznę, który na widok pasażerów autokaru podniósł się znad pobliskiego stolika.

- Witajcie u Spiro - powiedział wylewnie. - Dołożymy wszelkich starań, abyście poczuli się jak u siebie w domu. Dobre picie i jedzenie, byście odpoczęli po podróży. Proście Spiro o wszystko, na co tylko macie ochotę... żaden problem.

Miał oliwkową cerę, przekroczył pięćdziesiątkę, ale trzymał się świetnie, był barczysty. Mimo jowialności, maskowana melancholia wyzierała z jego oczu, które niczym wiśnie błyszczały pod krzaczastymi brwiami. Włosy na głowie przyprószyła już siwizna, jednak spod rozchylonej białej koszuli wyłaniał się wciąż czarny zarost. Miał na sobie czarne kelnerskie spodnie i pantofle, a mimo to roztaczał wokół siebie aurę nie kwestionowanego autorytetu. Strzelił palcami na młodszych kelnerów, aby poprowadzili nowych gości do stolików i przyjęli zamówienia na napoje. Z progu tawerny dyrygował podawaniem pierwszej kolejki i już po chwili przed wszystkimi pojawiły się szklanki i oszronione, prosto z lodówki butelki.

Zamówienia były różne. Półlitrówki jasnego piwa, butelki greckiego białego wina, coca cola, dla Craiga z South Wood- ham Ferrers gazowany napój pomarańczowy, dla kilku tradycjonalistów dżin z tonikiem, jakaś para odważyła się na ouzo. Pani Pargeter, bezpiecznie usadowiona przy dwuosobowym stoliku, z torbą podróżną schowaną pod krzesłem, nie wiedzia-ła wprawdzie, jak daleko zaszła Joyce w swoim pijackim ciągu, natomiast miała absolutną jasność, czego sama pragnie się napić. Pargeterowie bowiem podczas bytności na Krecie odkryli w sobie upodobanie do retsiny. Bawili tam trzy miesiące po jednym z bardziej udanych przedsięwzięć świętej pamięci pana Pargetera. Teraz zaś wdowa z rozrzewnieniem wspominała ów jeden z niezmiernie rzadkich okresów, kiedy to małżonkowie mogli być tylko we dwoje.

Do czasu, kiedy Joyce wróciła z toalety, autokar już odjechał, uwożąc na pokładzie Ginnie, której zadaniem było dopilnowanie rozładunku bagaży i rozlokowanie zmęczonych turystów, Spiro zaś zniknął w tawernie, by nadzorować wypełnienie zamówień na posiłki. Joyce, zaczerwieniona i niespokojna, pojawiła się dopiero po dłuższej chwili. Pani Pargeter obawiała się, czy przyjaciółce nie zrobiło się aby niedobrze. W jej zachowaniu bowiem było coś zastanawiająco nerwowego, możliwe jednak, że w ten sposób objawiała się tylko reakcja na niedawną śmierć męża.

- Kibelki są nieskazitelne - oznajmiła siadając.

- To znakomicie. Dobrze się czujesz, moja droga?

Joyce gestem dłoni opędziła się od takiej troskliwości.

- Ależ oczywiście. Zamówiłaś mi drinka?

- Nie wiedziałam, na co masz ochotę. Może tego spróbujesz? -Pani Pargeter podsunęła jej butelkę z retsiną.

Joyce powąchała trunek i skrzywiła się.

- Nie, dziękuję. - Rozejrzała się i natychmiast jak spod ziemi wyrósł miody kelner z papierową serwetą i metalowym koszyczkiem z oliwą, octem, solą, pieprzem i wykałaczkami.

- Czy mógłbym zaproponować pani drinka?

- Jasne.

Zgrabnie uniósł retsinę i kieliszki, podłożył pod nie papierowy obrus i zabezpieczył jego rogi elastycznymi tasiemkami.

- Słucham panią?

- Ouzo.

- Ouzo. Oczywiście, zaraz podaję. Żaden problem.

- Dziękuję. Czy mogę wiedzieć, jak panu na imię?

- Na imię? Yianni, do usług.

Błysnął w uśmiechu nieskazitelnymi zębami i odżeglował; jego niewiarygodnie wąskie biodra zręcznie lawirowały między stolikami.

- Hm, no i jak on ci się podoba? - spytała Joyce w zadumie.

- Nie przypuszczałam, że rozglądasz się za chłoptasiem - zdziwiła się pani Pargeter.

- Okazja czyni złodzieja. Coś takiego, po raz pierwszy w życiu mogłabym sobie pozwolić na kochanka, a jestem już po pięćdziesiątce i chuda jak szczapa, więc nikt by się za mną nawet nie obejrzał.

- Cóż... - pani Pargeter filozoficznie wzruszyła ramionami. - To zwykła kolej rzeczy. Kiedyś słyszałam, jak ktoś mówił, że doświadczenie przypomina szczotkę, którą ktoś daje ci w prezencie, gdy już kompletnie wyłysiałaś.

- Idiotyczne, prawda? Problem polega na tym, Melito, że kiedy naprawdę jesteś wolna, to wcale nie zdajesz sobie z tego sprawy. Pomyśleć, że kiedy byłam dwudziestoletnią dziewczyną, mogłam zdobywać złote góry, mieć mnóstwo romansów, żadnych pęt, a ja co zrobiłam? Ja zamartwiałam się w dzień i w noc. że nie pojawił się nikt, kto chciałby mnie poślubić. Z tobą było podobnie?

- Cóż, trudno powiedzieć... - Pani Pargeter w zasadzie wolałaby się nad tym nie rozwodzić. Prawdę powiedziawszy bowiem, nim spotkała świętej pamięci pana Pargetera, prowadziła bujne i ze wszech miar ekscytujące życie erotyczne - a po ślubie bujne i ekscytujące życie w związku małżeńskim - zawsze jednakże była wyznawczynią zasady, iż seks należy do tematów interesujących wyłącznie dwójkę partnerów.

Szczęśliwie przed dalszymi pytaniami Joyce uchroniło ją pojawienie się Yianniego z ouzo. Joyce rozcieńczyła je w przyniesionej jednocześnie szklance wody, z zadowoleniem przypatrując się, jak przezroczysty płyn zamienia się w mleczną biel. Potem, nim przystąpiła do dalszej części monologu, pociągnęła solidny łyk.

- A Conchita popełnia dokładnie ten sam błąd co ja. Chodzi mi o to, że moja córka jest uroczą dwudziestolatką i ma dobry zawód, więc każdy facet poleciałby na każde jej skinienie. A ona co robi? Zakochuje się w podejrzanych facetach, przeważnie żonatych, a kiedy ją porzucają, zamiast wić sobie z nią gniazdko, ma złamane serce. Dlaczego tak się dzieje?

- Doświadczenie mi podpowiada - oznajmiła pani Pargeter rozsądnie - że kobiety, które angażują się w nieodpowiednie związki, czynią tak, gdyż w głębi duszy wcale nie mają ochoty wiązać się na stałe.

- Uhm - potaknęła Joyce. - Cóż, życzyłabym sobie jednak, aby Conchita się ustatkowała i wyszła za mąż.

- A to dlaczego? Naprawdę wydaje ci się, że małżeństwo to idealne rozwiązanie?

- Sama nie wiem. Myślę po prostu, że życie samo w sobie jest okropne, więc może łatwiej spróbować radzić sobie z nim we dwoje.

Taki pogląd na świat wydał się pani Pargeter nasycony zbytnim pesymizmem. Ona bowiem nigdy nie traktowała życia jak dopustu bożego, raczej jako piwniczkę pełną niezrównanych okazji, które należy wysączyć do ostatniej kropli. Przypuszczalnie takie czarne widzenie świata u przyjaciółki wywołała niedawna strata męża.

- Nie wiem też - ciągnęła Joyce, pogrążając się coraz głębiej w ponurym nastroju - na ile w ogóle można poznać innego człowieka. Popatrz sama, wydaje ci się, że jesteś z kimś blisko związana, sypiasz z kimś ćwierć wieku, a kiedy taki człowiek umiera, nagle zdajesz sobie sprawę, że w ogóle go nie znałaś. Nie przypuszczam, aby udało ci się kiedykolwiek poznać kogoś tak do głębi.

Słysząc te słowa pani Pargeter popadła w głęboką zadumę. Nie myślała bynajmniej o swoim własnym małżeństwie - nigdy nie wątpiła, że ona i nieboszczyk pan Pargeter poznali się od podszewki - zapytywała jednak samą siebie, do jakiego stopnia poznała Joyce Dover.

Szybko doszła do wniosku, że niezbyt dobrze. Spotkała Joyce jakieś piętnaście lat temu w Chigwell, podczas jednego z tych okresów, kiedy to świętej pamięci pan Pargeter musiał na jakiś czas opuścić dom. Mąż Joyce, Chris, jak się okazało, także przebywał wówczas poza domem (choć z zupełnie innych powodów), a Joyce wraz z córeczką Conchitą - wtedy szczuplutką czarnooką sześciolatką - czekały na jego powrót w wynajętym domu. W ciągu owych trzech miesięcy panie wiele ze sobą przebywały, a później utrzymywały luźne kontakty.

Pani Pargeter była o dziesięć lat starsza. Zaprzyjaźniły się jednak od razu, choć niewiele wiedziały o sobie. Joyce wyznała pani Pargeter, że jest rdzenną londynką. Jej mąż, Chris, urodził się w Urugwaju, lecz gdy miał około trzydziestki, uciekł do Anglii, by uniknąć prześladowania ze względów politycznych. Tu udało mu się osiągnąć znaczącą pozycję na rynku eksportu (głównie do Afryki) i wszystko wskazywało na to, że przeistoczył się w idealnego angielskiego dżentelmena. Mniej więcej tyle pani Pargeter wiedziała o życiu i pracy Chrisa Dovera.

Natomiast sama dołożyła wszelkich starań, by Joyce w jeszcze mniejszym stopniu orientowała się w życiu i pracy zgasłego pana Pargetera.

Joyce dalej labiedziła, pani Pargeter słuchała jej tylko jednym uchem. Retsina smakowała cudownie jak zawsze, a miękka, ciepła bryza od morza i uspokajające brzęczenie odtwarzanej z magnetofonu buzuki sprawiły, że zaczęła się odprężać. Dzień był wielce męczący, perspektywa zaś leniwych dwóch tygodni spędzonych w słońcu okazała się niezmiernie pociągająca. Jak zawsze, tak i teraz panią Pargeter urzekała tajemniczość nowego miejsca. Kiedy przyjeżdżasz gdzieś, gdzie wszystko jest ci absolutnie nie znane, możesz odkryć wiele ekscytujących rzeczy. Tak, zaczynała się cieszyć, że przyjechała do Agios Nikitas. Jakież to relaksujące, myślała, przebywać tu, gdzie nie znam nikogo i mnie nikt nie zna.

Dlatego tak się zdumiała, kiedy usłyszała czyjś głos:

- Och, dobry wieczór. Pani Pargeter, nieprawdaż?

 

 

4

 

Podniósłszy głowę ujrzała mężczyznę, który składał się z samych przeciwieństw. Przemówił cockneyowskim akcentem, a wyglądał na rodowitego Greka. Grube, śródziemnomorskie rysy zdawały się nie pasować do szczupłej sylwetki, a ten kontrast podkreślał jeszcze luźny strój, jaki noszą turyści: jaskrawe szorty i podkoszulek Patykowate nogi w sportowych skarpetkach obute były w niesamowite srebrzystoszare trampki. Ogólnie prezentował typ Greka, który pragnie uchodzić za angielskiego urlopowicza.

Spostrzegłszy zdziwienie w jej oczach, mężczyzna przedstawił się pospiesznie:

- Larry Lambeth. Pracowałem niegdyś z pani świętej pamięci mężem.

To wszystko tłumaczyło. Świętej pamięci pan Pargeter prowadził bowiem rozległe interesy, toteż nawiązał kontakty z osobami najrozmaitszego pochodzenia. Ponieważ jednak był zwolennikiem zasady, by nie wynosić pracy zawodowej do domu, wielu z jego kontaktów pani Pargeter nigdy nie poznała. Dlatego też przyzwyczaiła się - szczególnie po śmierci małżonka - do tego rodzaju spotkań z ludźmi, których przedtem nawet nie widziała.

- Proszę usiąść z nami, panie Lambeth. Czy mogę zaproponować panu drinka?

- Niechże ja to zrobię! - Płynną greczyzną zawołał kelnera, potem usiadł.

Przedstawiwszy Joyce, pani Pargeter zadała nasuwające się siłą rzeczy pytanie:

- Ogromnie się cieszę, że pana poznałam, ale jakim cudem dowiedział się pan, że tutaj jestem?

- Och, w dziurze takiej jak ta nie ukryje się żaden sekret. Wszyscy się znają, są ze sobą spowinowaceni, rozumie pani. Jestem przekonany, że i tak szybko bym panią odnalazł, lecz w tym wypadku dostałem cynk.

- Cynk?

- Hm, chciałem powiedzieć, że pewien przyjaciel z Anglii poinformował mnie, iż pani się tutaj wybiera.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin