Anna Kormik - Kto się bał Stefana Szaleja.pdf

(871 KB) Pobierz
2
Rozdział pierwszy
Z dziennika Krystyny Jaremko
24 lipca 1972
Po wyjściu z Sądów poszliśmy każde w inną stronę. Nie, Henryk na pewno nie miał nic do
załatwienia w tej części miasta, w której, przysięgłabym, nigdy nie bywał. Po prostu nie chciał
już ani chwili dłużej być ze mną.
Westchnęłam. Zdawało mi się przez cały czas, że świetnie trzymam się w roli dobrze
przegrywającej i że nie budzę litości. Łudziłam się oczywiście. Bo moją wesołą, roześmianą
propozycję natychmiastowego wspólnego oblania rozwodu Henryk odrzucił nie ze wstrętu do
mnie.
Nie, znałam go zbyt dobrze, żeby tak myśleć. Po prostu z buntu przed współczuciem.
Chciał odciąć się od całej sprawy, skończyć z wyrzutami sumienia. Czy mu się to uda?
Szłam wolno w stronę przystanku tramwajowego i starałam się zwalczyć uczucie
nieznośnego ucisku w sercu. Ale nie było już przed kim udawać i ucisk nie ustępował. Wręcz
czułam, jak opadają mi kąciki ust, jak matowieją oczy, jak włosy, starannie dzisiaj rano
wyszczotkowane i trzymające się dotychczas — tak jak i ja — w formie, zaczynają się kłaczyć
i kosmyczyć. Nawet szminka na pewno oblazła z warg.
I nagle zrobiło mi się siebie okropnie żal. Przez zala ną słońcem, pełną kurzu ulicę idzie
stara, zmęczona kobieta, która po raz pierwszy w życiu została ze sobą sam na sam.
Wszystko mi się nagle skończyło i wszystko skończyło się przegraną — dom, praca, mąż,
syn, przyjaciele — do niedawna zdawałoby się tak liczni. Dławiło mnie w gardle i zbierało mi
się na płacz. Ale wypłakać się można tylko w czyichś ramionach. A ramion nie było.
Z odejściem Henryka zostałam już tylko taka, jaką siebie dla ludzi przed kilkunastu laty
wymyśliłam. Świetna babka, kompetentna, wszystko wiedząca, opoka niemal dla skłopotanych
i chcących się wyżalić. „Niezawodna Krysia”.
„Jesteś jedyną ładną kobietą, na której można polegać” — mówili mi koledzy w pracy.
Spróbowałam znajomym gestem odrzucić w tył włosy z czoła. Zawsze mnie to w mojej
dzielności utwierdzało. Ale teraz nawet gest nie wyszedł. Za dużo naraz się zawaliło.
Najpierw praca. Pracowałam od dziewiętnastego roku życia.
Z początku jako archiwistka w wydawnictwie. Od 1955 roku przez pięć lat z uporem obok
pracy robiłam studia, niewiele czasu pozostawiając dla męża, a potem dziecka niezbyt w porę
urodzonego, ale przyrzekając sobie, że kiedy będę już miała magisterium w kieszeni, zmienię
tryb życia.
I zmieniłam rzeczywiście. Zostałam sekretarką wiceprezesa, ale sekretarką jedyną w
swoim rodzaju, o której wszyscy mówili, że jest sama w sobie instytucją. I nagle zaczęło być
ogromnie przyjemnie. Mnóstwo osób odkryło, że Krystyna Jaremko jest ładna, że Krystyna
jest zdrowa, mocna, życzliwa, że lubi ludzi i chętnie za to lubienie płaci pomocą, uczynnością,
gotowością do obrony wszystkich swoich, coraz liczniejszych, przyjaciół.
3
Na dom i rodzinę znowu brakowało mi czasu. Jak już się raz siebie wymyśliło, nie wolno
było zrobić zawodu. Główne moje wysiłki szły w dwóch kierunkach — że jestem ideałem
sekretarki i że jestem znakomitym kumplem do wszystkiego.
Do kart i zwierzeń, do wódki i rozmów intelektualnych, że jestem „w kursie”. Czytam
wszystko, co trzeba, wiem wszystko, co należy. Gdzieś w pośpiechu i zabiegach, żeby sprostać
tej wersji własnej osoby, coś się zagubiło, ale chwile smutku i lirycznej zadumy ulatywały pod
wpływem jednego wyrazu uznania, zachwyconego spojrzenia, rzuconego w rozmowie
przydomka „niezawodna Krysia”.
W tym dość pogmatwanym okresie, wśród największego galimatiasu, kiedy doba zdawała
się mieć za mało o parę godzin, a tydzień za mało o parę dni, kiedy wydawało mi się, że
osiągnęłam szczyty powodzenia, coś zaczęło się psuć w domu.
To znaczy psuło się już od dawna, ale tak jakoś — wmawiałam sobie — niepoważnie.
Henryk był grafikiem — zdolnym, wysoko cenionym, i to przydawało uroku życiu.
Wprowadzało w interesujące, zabawne środowisko, pozwalało z dumą prezentować tykanie
osobistości ze świata artystycznego, przychodzących do szefa, i wreszcie, odkąd na mieście
zaczęło się pojawiać coraz więcej plakatów podpisanych nazwiskiem Henryka Jaremko,
wniosło do domu atmosferę miłej finansowej beztroski. Uważałam więc, że nic mi niemal nie
brakuje do szczęścia, zwłaszcza że mały Tomek był zdrowy, samodzielny i odkąd nauczył się
chodzić, nic właściwie ode mnie nie chciał. Katastrofa spadła na mnie zupełnie
niespodziewanie, jak to zresztą z katastrofami bywa.
Znaliśmy się z Henrykiem od dzieciństwa, mieszkaliśmy w tym samym domu i kiedy —
straciwszy oboje rodziców w powstaniu — zostałam, mając jedenaście lat, prawie zupełnie
sama na świecie, Henryk, niewiele ode mnie starszy, stał się moim głównym opiekunem.
Oboje w trudnych powojennych warunkach kończyliśmy szkołę i pobraliśmy się, kiedy ja
byłam na pierwszym roku romanistyki, a on na drugim Akademii.
Te lata, kiedyśmy oboje uczyli się i pracowali, wiecznie zabiegani, często bez grosza przy
duszy, były chyba najlepszymi latami naszego małżeństwa. Potem mnie wydawało się ono
dobre, bo byłam zadowolona z Henryka, z Tomka, z siebie, ze wszystkiego. Aż nagle trzy lata
temu Henryk oświadczył, że ma dosyć. Ja go już właściwie nie potrzebuję, i tak więcej czasu
poświęcam przyjaciołom niż, jemu. Tomek jest dość duży, żeby rozejście się rodziców
zrozumieć. A on chce się wreszcie ożenić prawdziwie. Nie, nie chodzi o żadną dziewczynę. Po
prostu potrzebna jest mu żona, dla której najważniejszy będzie on, a nie tłumy znajomych,
cudze kłopoty i radości, praca, sztuka, polityka. Chce być u siebie w rodzinie postacią
pierwszoplanową. Zresztą przez to małżeństwo, zbyt wczesne, nigdy nie był naprawdę młody.
A to już ostatni dzwonek, zaczyna się druga i niestety ostatnia połowa życia. Dużo nas łączy,
ale zostaniemy przecież przyjaciółmi.
Od trzech lat po cichu, w tajemnicy przed wszystkimi, walczyłam o utrzymanie Henryka,
nagle przerażona, że mam go stracić. Długo nie rozumiałam, o co chodzi. Po prostu brałam
pretensje za żarty lub czekałam na konkretne żądania, najpierw zła, potem gotowa wszystko
spełnić. Po wyjściu ostatnich gości z domu zrzucałam z twarzy maskę radosnej pewności
siebie i ciągle na nowo próbowałam łez, wspomnień, rozpaczliwych perswazji. Na krótko
sprawa przycichała, żeby wybuchnąć z większą siłą.
Henryk utwierdzał się w swojej decyzji. I wreszcie zgodziłam się na rozwód. Ale tym
4
razem chodziło już o kobietę.
Nie, nie będę teraz o tym myśleć. Pójdę do fryzjera albo umyję sobie w domu głowę.
Kiedy chciałam zagłuszyć zmartwienie, zawsze zaczynałam myśleć pełnymi zdaniami.
Będę miała puszyste włosy, to zrobi mi się lepiej na duszy. A może iść do pedikiurzystki?
Niezły pomysł.
Wskoczyłam do tramwaju ruszającego już w stronę MDM-u i na chwilę poczułam
zadowolenie z szybkości decyzji. Szybkość decyzji należała do znanych atrybutów mojej
osobowości. Pal diabli! Jadę odpocząć do Kazimierza, a po powrocie szukam nowej posady i
jakoś sobie to samotne życie ułożę. Nawet nie wziął samochodu, bo może musiałby mnie
podrzucić. Szkoda, że z tą pracą wypadło akurat teraz.
W instytucji zmniejszono ilość etatów i mój szef poszedł gdzie indziej. Bez wiceprezesa
nie potrzebna była i sekretarka. Gdybym starała się, może by mnie i zatrzymano, ale
wstydziłam się przyznać, że moja sytuacja jest gorsza, niż ludzie sądzą. W biurze nikt przecież
nie wiedział o rozwodzie, nawet przeprowadzka odbyła się po cichutku. Trochę, a nawet
bardzo mi było żal znajomej, przyjemnej atmosfery, miałam tremę przed nową pracą, nowymi
ludźmi, nową, na pewno nie tak miłą pozycją.
O Tomku zabroniłam sobie myśleć. Henryk go wziął do siebie. „Nie chcę, żeby mówiono,
że jestem świnią i po tylu latach rzucam żonę z dzieckiem. Gdyby nie on, rozeszlibyśmy się
już dawno. Chłopiec ma trzynaście lat i świetnie się obejdzie bez twojej opieki. Tak zresztą jak
obchodził się dotychczas”.
Henryk był stanowczy, a ja zmęczona. Zresztą zamożny ojciec ze znanym nazwiskiem i
samochodem był o tyle atrakcyjniejszy niż matka, skłopotana i bez blasku. Bo blask się
skończył.
Jestem samotna jak zając — pomyślałam nagle.
Nie, nie pojadę na pedikiur. Pojadę do domu i odegram przed lustrem wielką scenę z
melodramatu. Samotna kobieta ogląda zniszczenia, jakie czas wyrył na jej twarzy. Witajcie
zmarszczki i siwe włosy. Koniec.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin