VIRGINIA WOOLF Pani Dalloway.pdf

(1023 KB) Pobierz
VIRGINIA WOOLF
Pani Dalloway
Tłum. Krystyna Tarnowska
Pani Dalloway powiedziała, że sama kupi kwiaty.
Lucy ma wyliczoną każdą minutę. Zdejmie się drzwi; przyjdą ludzie od Rumplemayera. A
zresztą, pomyślała Klarysa Dalloway, co za ranek - jak gdyby ofiarowany w podarku
dzieciom na plaży.
Co za rozkosz! Jaka cudowna kąpiel! Bo tak to zawsze odczuwała, kiedy z cichym
skrzypieniem zawiasów, które dotąd słyszy, otwierała drzwi balkonowe i wychodziła w
Bourton na taras. Jak rześkie, jak ciche - cichsze naturalnie niż tutaj - było powietrze
wczesnym rankiem; jak pluśnięcie fali, jak pocałunek fali; chłodne i ostre, a jednak (miała
wtedy osiemnaście lat) dziwnie uroczyste, bo kiedy tak stała w otwartych drzwiach na taras,
ogarniało ją uczucie, że za chwilę zdarzy się coś przerażającego. Spoglądała na kwiaty, na
drzewa parujące mgłą, na wrony, które szybowały w górę, opadały; stała wpatrzona w ogród i
nagle Piotr Walsh powiedział: - Zaduma pośród warzyw?
- Tak powiedział? - Ja od kalafiorów znacznie wolę ludzi. - Tak powiedział? Powiedział to
chyba któregoś ranka przy śniadaniu, kiedy wyszła na taras. Piotr Walsh. Wraca niedługo z
Indii, w czerwcu albo w lipcu, pani Dalloway nie pamięta kiedy, bo jego listy są
przeraźliwie nudne, pamiętało się raczej jego słowa, jego oczy, scyzoryk, uśmiech, złe
humory i - jakie to dziwne, gdy zniknęły bez śladu tysiące innych rzeczy - kilka powiedzeń,
jak to o kalafiorach.
Zatrzymała się na krawężniku czekając, aż przejedzie furgonetka Durtnella. Czarująca
kobieta, pomyślał Scrope Purvis (znał ją, jak się zna sąsiadów w dzielnicy Westminster). Ma
w sobie coś z ptaka, z sikorki - niebiesko-zielona, lekka, żywa, chociaż skończyła już
pięćdziesiąt lat i od choroby mocno posiwiała. Bardzo wyprostowana pani Dalloway stała na
krawężniku i nieświadoma spojrzeń Scrope'a czekała na przejście.
Bo ktoś, kto mieszka w Westminster - ile to lat? ponad dwadzieścia - odczuwa nawet pośród
wrzawy ulicznej, nawet, Klarysa była tego pewna, kiedy budzi się nocą, ową szczególną
ciszę, uroczystą powagę, nieuchwytną pauzę, niepokój (to ostatnie można wytłumaczyć
stanem jej serca osłabionego po influency), zanim wybije Big Ben. O, właśnie! Bije!
Najpierw ostrzegawczo, melodyjnie; potem godziny, nieodwołalnie. Ołowiane kręgi
rozpływają się w powietrzu. Jacy my jesteśmy głupi, pomyślała Klarysa przechodząc na
drugą stronę Victoria Street. Bo chyba tylko Bóg raczy wiedzieć, dlaczego je tak kochamy,
dlaczego nam się wydaje takie piękne, dlaczego je planujemy, wznosimy dokoła nas,
burzymy, co chwilę budujemy od nowa. Ale najbardziej zgorzkniali nieszczęśnicy,
najtragiczniejsze wraki ludzkie siedzące na stopniach pod cudzymi drzwiami (wódka ich
zgubiła) postępują tak samo; i właśnie dlatego, Klarysa była pewna, dlatego że kochają życie,
nie pomogą w walce z nimi żadne ustawy parlamentu. W oczach ludzi, w ich rytmicznym
kroku, w dreptaniu, ciężkich stąpaniach, w zgiełku i wrzawie, w powozach i samochodach, w
autobusach, ciężarówkach, w ludziach-reklamach kiwających się i powłóczących nogami, w
ulicznych orkiestrach, w katarynkach, w tryumfie, w hałasie, w dziwacznym wysokim
śpiewie samolotu tam w górze było wszystko to, co kochała: życie, Londyn. Ta chwila w
czerwcu.
Była to bowiem połowa czerwca. Wojna skończyła się; nie skończyła się tylko dla osób
takich jak pani Foxcroft wczoraj na przyjęciu w ambasadzie; biedna schnie z rozpaczy, bo ten
jej miły chłopak zginął na froncie i teraz stary dwór wraz z majątkiem przejdzie na kuzyna!
Albo jak lady Bexborough, która otwierała wentę z depeszą w ręku; John, jej ukochany syn,
zginął. Ale to się skończyło, Bogu dzięki skończyło się. Czerwiec. Król i królowa są w
Pałacu. I wszędzie, choć jest jeszcze tak wcześnie, stuk piłek o rakiety, tętent galopujących
koni, trzask kijów krykietowych. Lords, Ascot, Ranelagh, i tak dalej, otulone w delikatną
pajęczynę szaroniebieskiego poranka, która trochę później rozsnuje się i pozwoli dojrzeć na
trawnikach i torach konie ledwie dotykające przednimi kopytami ziemi, wzbijających się w
powietrze młodych mężczyzn i roześmiane dziewczęta w przezroczystych muślinowych
sukniach; a choć dziewczęta tańczyły całą noc, już teraz wyprowadzają na spacer swoje
absurdalne psy z włóczki; i już teraz, o tak wczesnej porze, dyskretne stare wdowy
wyjeżdżają limuzynami na tajemnicze wyprawy; a jubilerzy układają na wystawach swoje
sztuczne i prawdziwe brylanty, i śliczne stare broszki o kamieniach koloru morskiej wody w
osiemnastowiecznej oprawie, którymi kuszą Amerykanów (trzeba jednak oszczędzać, nie
wolno kupować dla Elżbiety rzeczy w sposób nieprzemyślany), a ona - ona, która kocha
klejnoty miłością wierną i trochę śmieszną, ona, która jest ich cząstką, ponieważ jej
przodkowie byli dworakami za czasów Jerzego I, ona także rozlśni się tego wieczoru i
rozbłyśnie. Bo wydaje przyjęcie. Ale jakie to niezwykłe; po wejściu do parku cisza, opary,
daleki szmer, rozradowane kaczki płynące powoli, kroczące niezdarnie brzuchate ptaki. Ach,
kto to idzie od strony budynków rządowych (miejsce jak najbardziej właściwe!), z teczką
ozdobioną królewskimi herbami? Naturalnie Hugh Whitbread! Jej stary przyjaciel
niezrównany Hugh!
- Dzień dobry, Klarysa - powiedział Hugh z trochę przesadną swobodą, bo znali się od
dziecka. - Dokąd?
- Lubię chodzić po Londynie - odparła pani Dalloway. - Naprawdę wolę to niż spacery na
wsi.
Właśnie dzisiaj przyjechali, niestety, do lekarzy. Ludzie przyjeżdżają zwykle na wystawy
obrazów, do opery, wprowadzić córki w świat. Whitbreadowie przyjeżdżali zawsze „do
lekarzy". Ileż to razy Klarysa odwiedzała Evelyn Whitbread w klinikach! Czy Evelyn znów
chora?
- Evelyn czuje się bardzo kiepsko - powiedział Hugh nadymając lekko swoje w miarę tęgie,
bardzo męskie, niezwykle kształtne, znakomicie ubrane ciało (był zawsze niemal aż za dobrze
ubrany, ale może wymagała tego ta mała posadka przy dworze). Chciał dać w ten sposób do
zrozumienia, że jego żona cierpi na jakieś schorzenie wewnętrzne, nic poważnego, Klarysa
jako stara przyjaciółka zrozumie nie każąc mu wchodzić w szczegóły. Ależ tak, zrozumiała;
jakie to przykre; i poczuła jednocześnie siostrzaną troskę i zażenowanie na myśl o swoim
kapeluszu. Nieodpowiedni na rano, prawda? Bo przy Hughu, który kipiał energią, przesadnie
wymachiwał kapeluszem, zapewniał ją, że wygląda na osiemnaście lat, obiecywał, że tak,
naturalnie, przyjdzie do niej na przyjęcie (Evelyn stanowczo tego żądała), chociaż może
trochę się spóźni, przyjdzie prosto z rautu w Pałacu Bucking-ham, dokąd musi zaprowadzić
jednego z synów Jima - przy Hughu Klarysa czuła się zawsze trochę niezręcznie, jak
pensjonarka. Była jednak do niego bardzo przywiązana, częściowo może dlatego, że znała go
całe życie, ale poza tym uważała, że na swój sposób jest poczciwy, chociaż Ryszarda
doprowadzał do szału. A Piotr Walsh do dziś nie może jej darować tej przyjaźni.
Pamiętała wszystkie tamte sceny w Bourton. Piotr wściekły; naturalnie Hugh nie dorównywał
mu pod żadnym względem, ale nie był przecież takim zupełnym idiotą, nie był kukłą, jak
twierdził Piotr. Kiedy go matka prosiła, żeby zrezygnował z polowań czy pojechał z nią do
Bath, zgadzał się bez słowa; był naprawdę pozbawiony egoizmu, a to, co mówił Piotr, że
Hugh nie ma ani serca, ani mózgu, nic, tylko obejście i maniery angielskiego dżentelmena -
ach, to były takie kiepskie popisy jej kochanego Piotra! Piotr bywał naprawdę nieznośny,
bywał wprost niemożliwy; ale jak cudownie było iść obok niego w taki ranek.
(Czerwiec rozwinął wszystkie liście na drzewach. Matki z Pimlico karmiły niemowlęta.
Gońcy krążyli między budynkiem Floty i Admiralicji. Mogło się zdawać, że ulice Arlington i
Piccadilly rozpalają powietrze w parku i unoszą rozżarzone, rozbłyszczone liście na falach tej
boskiej żywotności, tak przez Klarysę wielbionej. Tańczyć, jeździć konno - jakże ona to
wszystko kochała.)
Bo mogliby się z Piotrem nie widzieć sto lat; ona nigdy do niego nie pisała, a jego listy były
takie bez wyrazu. Ale raptem przychodziła myśl: gdyby był ze mną, co by powiedział?
Niektóre dnie, niektóre widoki zwracały go jej łagodnie, bez dawnej goryczy, co może jest
nagrodą za to, że się ludzi kochało; wracają nagle w środku St. James's Park jakiegoś
pogodnego ranka, naprawdę wracają. Ale chociaż dzień był piękny, i drzewa, i trawa, i mała
dziewczynka w różowej sukience, Piotr by tego wszystkiego nie zauważył. Jeżeli go
poprosiła, wkładał okulary, patrzał. Interesowało go co innego. Interesowała go sytuacja na
świecie, Wagner, poezja Pope'a, a przede wszystkim ludzkie charaktery i wady jej, Klarysy.
Jakże on ją strofował! Jak się sprzeczali! Wyjdzie za mąż za premiera i będzie witała gości na
szczycie schodów, idealna pani domu, tak ją nazwał (płakała potem w swoim pokoju), ma
wszystkie zadatki na idealną panią domu; tak powiedział.
Dlatego wciąż się jeszcze zdarzało, że tak jak teraz w St. James's Park przekonywała samą
siebie o słuszności swojego wyboru, bo naprawdę miała słuszność, że nie wyszła za niego. Bo
w małżeństwie, bo ludziom, którzy żyją dzień po dniu pod jednym dachem, nieodzowna jest
odrobina swobody; odrobina niezależności. Ryszard jej to daje i ona jemu. (Na przykład: co
on robi dziś rano? Ma jakąś komisję, nawet nie pytała jaką.) Ale z Piotrem wszystko trzeba
było dzielić, wszystko wspólnie roztrząsać. To było nie do wytrzymania, a gdy doszło do tej
sceny w małym ogrodzie obok fontanny, musiała z nim zerwać, bo inaczej zginęliby oboje.
Klarysa doskonale to rozumiała; chociaż przez długie lata ta męka, ten ból tkwił w jej sercu
jak zatruta strzała. A potem ten straszny moment, kiedy na jakimś koncercie ktoś jej
powiedział, że Piotr ożenił się z kobietą poznaną na statku w drodze do Indii! Nigdy tego nie
zapomni. Zimna, bez serca, pruderyjna, tak o niej mówił; nigdy nie potrafi zrozumieć, jak on
ją kocha. Widocznie te kobiety z Indii rozumiały - głupie, ładne, próżne idiotki. A ona
niepotrzebnie litowała się nad nim.
Bo Piotr zapewniał ją, że jest szczęśliwy, najzupełniej szczęśliwy, chociaż nie dokonał żadnej
z tych rzeczy, o których mówili; zmarnował życie. Na myśl o tym wciąż odczuwała gniew.
Była teraz przy bramie parku. Stała chwilę patrząc na autobusy jadące po Piccadilly.
Nie powiedziałaby teraz o nikim, że jest taki czy inny. Czuła się bardzo młoda i jednocześnie
niewypowiedzianie stara. Była jak nóż przecinający wszystko, do samego środka; i
jednocześnie była na zewnątrz, obserwowała. Gdy przyglądała się taksówkom, nie opuszczało
Zgłoś jeśli naruszono regulamin