Mills Kyle Nieuchwytny A5.doc

(1809 KB) Pobierz
Nieuchwytny




Kyle Mills

Nieuchwytny

 

 

Przełożył: Paweł Laskowicz

Tytuł oryginalny: Fade

Rok pierwszego wydania: 2005

Rok pierwszego wydania polskiego: 2007

 

 

Amerykanie szukają agentów do działalności na Bliskim Wschodzie. Na rozkaz szefa Matt Egan ma zwerbować byłego żołnierza Navy SEAL, Salama al Fayeda.

Nieuchwytny - bo tak go nazywano - biegle władający arabskim nowojorczyk, idealnie się do tego nadaje. Szkopuł w tym, że kiedyś został ciężko ranny, a rząd USA odmówił pokrycia kosztów operacji. Teraz wiedzie żywot eremity i nie chce widzieć dawnych towarzyszy, zwłaszcza Egana. W końcu, bezpardonowo naciskany, postanawia wziąć odwet. Czy Egan zdoła wcześniej odszukać dawnego przyjaciela, który raptem stał się ściganym uciekinierem?


Prolog.

Wydawało się, że nieliczni przechodnie nie mają innego celu, jak tylko wzbijać tumany kurzu, który wisi potem w powietrzu jak dym. Nie nieśli toreb z zakupami ani wieszaków z upranymi ubraniami, ani zabawek kupionych dzieciom pod wpływem impulsu. Nie wymieniali ze znajomymi plotek, nie wpatrywali się w nieistniejące w tej wiosce okna, szukając czegoś interesującego dla oka. Ogólnie rzecz biorąc, robili wrażenie szczurów, wypuszczonych na jakiś czas w otwartą przestrzeń, ale już niecierpliwie oczekujących powrotu do ciemnej, ciasnej nory, gdzie mogliby się łudzić poczuciem bezpieczeństwa.

Salam al Fayed szedł wzdłuż zniszczonego kamiennego muru. Zatrzymał się przed fragmentem zdruzgotanym przez pocisk moździerzowy i przysiadł w cieniu. W tej części świata słońce było dziwnie złośliwe. W suchym i rozrzedzonym powietrzu nie grzało, lecz paliło i wysysało siły z wszystkich i wszystkiego, co się znalazło w zasięgu jego promieni. Al Fayed wyjął spod tuniki bukłak z koźlej skóry i przyglądał się, jak ludzie zmieniają trajektorię marszu, chcąc go obejść jak największym łukiem. Z pewnością jest dla nich jeszcze jedną z niezliczonych, niebezpiecznych osób, które grasują po całym regionie, niosąc niepewność, głód i bezsensowną przemoc. W pewnym sensie mają rację.

Na każdego, kto nie odwracał wzroku, patrzył złowrogo spod postrzępionego nakrycia głowy, które częściowo przysłaniało jego ciemne oczy. Arabski znał doskonale, ale gdyby musiał otworzyć usta, natychmiast zdradziłby, że jest cudzoziemcem. Trudno powiedzieć, czy ktoś potrafiłby również rozpoznać po akcencie, że pochodzi z Nowego Jorku. Lepiej nie próbować.

Woda smakowała mu zwierzęcym piżmem i błotem, parzyła spieczone wargi. Co by teraz dał za sztyft do pielęgnacji ust o wiśniowym smaku! I za prysznic. I za drinka z lodem. Zdołał powstrzymać słaby uśmiech, zanim rozszerzone wargi znowu zaczęły krwawić. W wieku dwudziestu sześciu lat stawał się bardzo delikatny.

Nieczęste połączenie idealnej pogody, nadmiernie pesymistycznego rozpoznania wywiadowczego i niezawodnego szczęścia pozwoliło mu na dwie godziny przed czasem dołożyć cztery trupy do tysięcy rozsianych za miastem. Niestety, na Bliskim Wschodzie daje się odczuć brak sieci Starbucks - to stan rzeczy, który Stany Zjednoczone zechcą zapewne jak najszybciej zmienić - nie mógł więc w małej, schludnej łazience zmyć z siebie krwi, a potem usiąść spokojnie nad filiżanką orzechowej latte o smaku toffi. Nie pozostawało mu nic innego, jak w milczeniu kucać dalej, trwożąc miejscowych i wydłubując z zębów kozią sierść.

WSTĄP DO MARYNARKI - krzyczał plakat werbunkowy. POZNAJ ŚWIAT. Myślał wtedy, że chodzi im pewnie o Hawaje.

Perspektywa wczesnej, długiej emerytury na cichej wysepce zaczynała być mu coraz bliższa. Chociaż misja się rozpoczęła gładko, to w chwili, gdy postawił stopę na piasku, poczuł się dziwnie. Oczywiście uczucie to szybko się rozpłynęło w nieustannej koncentracji, jakiej wymagała jego profesja, ale teraz miał kilka minut, żeby głębiej się nad nim zastanowić. To zwątpienie. Prawda była taka, że misja mogła być tą jedną za dużo. Czuł to prawie nieomylnie. Wyczerpał chyba swój limit szczęścia, powoli zaczynało mu go brakować.

Być może to podskórne uczucie strachu było tylko cichym głosem natury, przypominającym, że wchodzi w okres życia, w którym nie będzie już ani taki szybki, ani taki silny. Być może, mówiąc językiem bardziej zrozumiałym dla nowoczesnego umysłu, był to najzwyklejszy, liczący milion lat odruch przetrwania. A może było to o wiele prostsze. Może było to po prostu poczucie beznadziei i bezowocności tego wszystkiego.

Kiedy cztery długie lata temu rozpoczął pierwsze operacje na Bliskim Wschodzie, był pełen ideałów. Choć metody nie należały do najświatlejszych, jakimi dysponowała ludzkość, uważał, że to, co robi, zmienia świat. Pamiętał nawet, jak z jego ust uleciały słowa: Uczyń świat lepszym, choć teraz nigdy by się do tego nie przyznał.

Prawda okazała się ciemniejsza od młodzieńczych fantazji. Dzisiaj był zupełnie pewny, że zabijał po to tylko, żeby paru facetów z tytułem magistra w Waszyngtonie miało poczucie, że w ogóle coś robią. Gorzej jeszcze, żeby mogli oblec swoje wiotkie i blade ciałka w kłamstwo przekonujące ich samych, że rzeczywiście są tymi dzielnymi bojownikami, o których podszeptuje im nadęte ego.

Al Fayed już nie był tak naiwny, by wierzyć, że Ameryka jest odrobinę bezpieczniejsza dlatego, że pod palącym północnoafrykańskim słońcem zostawił czerniejące ciała czterech mężczyzn. Na pewno już ich ktoś zastąpił, na pewno nadejdzie dzień, w którym ich synowie powstaną, z chęcią zemsty i nienawiścią w sercu, pragnąc poprowadzić wojnę przeciwko krajowi, który zabrał im ojców.

Jasno widział, że problemy będące plagą świata, wyraźnie widoczne w tej jego części, zakorzeniły się tak głęboko, iż nie ma już dla nich rozwiązania - pozostały tylko próżne wysiłki odwlekania tego, co i tak nieuniknione. Człowiek początku dwudziestego pierwszego wieku w niczym się nie różni od człowieka sprzed tysięcy lat, kiedy był gatunkiem gwałtownym i wrogo usposobionym, sprytnym tylko na tyle, by władać włócznią i mieczem. Jak można się było ogłupiać myśleniem, że w czasach, kiedy pojedynczy ludzie w ciągu minuty władni są obrócić w perzynę to, co budowano przez stulecia, możliwa jest stabilizacja?

Al Fayed pociągnął jeszcze łyk wody i przesunął wzrokiem po rzędzie stojących przed nim zrujnowanych budynków. Choć zostały wzniesione z kamieni i stwardniałego błota, roztaczała się nad nimi dziwna aura nietrwałości. Dramatycznie nieprzydatne bastiony, nieprzystające do wirującego wokół nich chaosu. Trudno przewidzieć, czy ulegną w końcu nowym, świetnym bombom amerykańskim, raptownej eskalacji walk frakcyjnych czy po prostu rozkładowi i rozpaczy. Pewne było tylko, że któregoś dnia ulegną.

Im więcej czasu spędzał na Bliskim Wschodzie, tym głębsze żywił przekonanie, że tego regionu nie da się już podnieść ze zniszczeń. Jak ci ludzie mają się nauczyć żyć w świecie nowoczesnym, o jakim się nie śniło starożytnemu prorokowi, w którego tak głęboko wierzą? Narastał tu psychologiczny i moralny konflikt, w którym ludzie pożądają, a zarazem wystrzegają się rzeczy mogących przynieść im postęp.

Trzeba powiedzieć, że wielu ludzi z Zachodu rzeczywiście chciało pomóc. Postrzegali własną kulturę jako wymiernie wyższą - zamożniejszą, mniej gwałtowną, zdrowszą. Tłumaczyli sobie, że gdyby tylko wyperswadować barbarzyńcom, żeby przestali walczyć i dali sobie trochę luzu, to i oni mogliby oglądać powtórki Seksu w wielkim mieście w telewizorze z dużym ekranem albo wozić dzieciaki do szkółki piłkarskiej nowiutką, sportową terenówką. Ale to nie było takie proste.

Jak się okazało, jedyną bronią, którą warto się było posłużyć, i jedyną, do której budowy Amerykanom zabrakło know-how, była zwykła empatia. Jeśli nie można zrozumieć wroga, jeśli nie uda się przeniknąć jego myśli, to nigdy się go nie pokona. Absurdem było wysyłanie tutaj kolejnych niedoinformowanych generałów, mających zapanować nad sytuacją i ludźmi, z którymi nie potrafili zamienić słowa. Próby rozstrzygania arabskich problemów za pomocą amerykańskich rozwiązań miały długą i wspaniałą historię porażek, do której jednak nikt nie przywiązywał wagi. W ten sposób machina, nawet jeśli niesprawna, działała dalej.

Al Fayed oparł głowę o chłodny mur za plecami i wpatrzył się w jednolity błękit nieba. Jak na człowieka, który, nie bez trudu, zakończył edukację na dwunastej klasie, stał się niezłym filozofem politycznym. Niezbyt to przydatna umiejętność dla kogoś z jego powołaniem.

Próbował o niczym nie myśleć, a kiedy to zawiodło, usiłował przypomnieć sobie jakiś dowcip. Ale w tych okolicznościach nie przychodził mu do głowy żaden wystarczająco zabawny. Lepiej pójść dalej i pomyśleć po drodze o ciepłej posadce doradcy w strukturach bezpieczeństwa. Zdaje się, że magnum PI tylko robi z niego bandytę.

Zebrał siły, wstał i ruszył dalej ubitą drogą, gdy nagle doszedł jego uszu piskliwy, przeszywający powietrze wrzask. Schował się za wypalonym wrakiem jakiejś półciężarówki, kładąc rękę na pistolecie maszynowym pod tuniką, i wyjrzał na opustoszałą nagle ulicę.

Kilka sekund później wrzask się powtórzył - rozpoznał w nim głos dziewczyny i domyślał się, że dobiega z małej alejki, oddalonej o jakieś piętnaście metrów od miejsca, w którym stał.

Droga, którą zamierzał dalej iść, wiodła obok tej alejki, rozejrzał się więc w poszukiwaniu innego przejścia na drugi koniec wioski. Jeszcze tego brakowało, żeby się wdał w jakąś drobną burdę uliczną i spaprał misję, która, przynajmniej do tej pory, przebiegała jak marzenie. Jest w tym kraju od trzech dni, zabił czworo ludzi i przeszedł pieszo blisko sto kilometrów, nie ułamawszy nawet paznokcia - nie miał ochoty, żeby ten stan rzeczy się zmienił.

Ostrożnie obszedł półciężarówkę, podbiegł kilka metrów pustą ścieżką i nie spuszczając z oka cienistych narożników i dachów domów, skręcił w lewo, w wąski przesmyk między dwoma budynkami. Tam zatrzymał go trzeci krzyk i to, że przesmyk prowadził nie wiadomo dokąd i okazał się zbyt ciasny, by mieć strategiczne znaczenie. Al Fayed był już pewien, że krzyczy dziewczyna. Jakiś osobliwy niuans akustyczny sprawiał, że proszący o pomoc krzyk, zanim się raptownie urwał, dał się idealnie rozpoznać.

Obejrzał się za siebie, klnąc pod nosem po arabsku i próbując zdecydować szybko, co robić. Brnąć w tę ciasną, śmiertelną pułapkę, czy też cofnąć się ku czemuś, co najwyraźniej może paskudnie przeszkodzić planom popołudniowego surfingu i drinków pod parasolem słonecznym.

Stał jeszcze przez kilka sekund, aż w końcu się obrócił i wybiegł z powrotem na główną ulicę. Kiedy podchodził do alejki, usłyszał głosy dwóch mężczyzn, które odbijały się echem od stojących wokół kamiennych ścian, przez co wydawały się dziwnie odległe. Ledwie widocznym ruchem podniósł lufę pistoletu, by łatwiej celować, i szedł dalej w kierunku alejki.

Czarna chusta, która powinna zakrywać twarz dziewczyny, była już częściowo rozdarta, co pozwoliło mu ocenić jej wiek na szesnaście, siedemnaście lat. Leżała na plecach, w piachu, kopiąc i bijąc gwałtownie rękami, a dwóch mężczyzn usiłowało ją przytrzymać. Jeden z nich przyciskał kolanem jej klatkę piersiową, czym poważnie utrudniał kompanowi zdarcie z dziewczyny sukni, okrywającej ją od szyi po stopy. Całe to działanie było dość mało zorganizowane, jednak mężczyźni mieli przytłaczającą przewagę. Jeden z nich, posługując się nożem, ściągnął jej bieliznę; T-shirt i jakieś resztki szarej wełnianej spódniczki. Kiedy do al Fayeda dotarło, że stoi na środku alejki i tylko się gapi, mężczyzna, który przyciskał dziewczynę, zdjął już kolano z jej piersi i usiłował teraz rozewrzeć nim jej ściśnięte nogi.

Dziewczyna zdołała uwolnić jedną rękę i już miała zaatakować paznokciami jednego z napastników, ale widząc u wylotu alejki al Fayeda, straciła raptem koncentrację. Zaczęła się zaciekle bronić, czyniąc przy tym wszystko, żeby utrzymać kontakt wzrokowy ze swoją ostatnią nadzieją.

Choć bardzo się starał, wciąż żaden dowcip nie przychodził mu do głowy.

Jeden z mężczyzn obejrzał się i krzyknął, żeby odszedł. Kiedy al Fayed pozostał znieruchomiały, mężczyzna się zaśmiał i wrócił do wijącej się pod nim dziewczyny.

Nie miał powodu, żeby się mieszać. Takie były realia jej wszechświata. Rodzice prawdopodobnie zginęli, pozostawiając ją samą sobie - zapewne ofiary walk, które od dawien dawna przetaczały się przez te okolice. To bardzo niebezpieczne położenie życiowe, wymagające dużo więcej ostrożności, niż dziewczyna wykazała przed chwilą.

Al Fayed nie potrafił traktować religii z całą powagą. Prawda, której nie potrafił przestać się trzymać, podpowiadała mu, że Bóg nie jest niczym więcej niż funkcją adresu danej osoby. Jeśli człowiek się urodził w Karolinie Północnej, to żył w absolutnym przekonaniu, że baptyści są jedynymi ludźmi żyjącymi z Bogiem za pan brat. W Afganistanie człowiek był gotów bez namysłu poświęcić życie w imię obrony wiary Mahometa. Tajlandia? Tam z kolei rządzi Budda. Po prostu widział w tym zbyt dużo przypadkowości, by rzeczywiście dostrzec mistycyzm.

Natomiast ewolucja... Owszem, to teoria, której mógłby się trzymać. Z tego, co miał nieszczęście w życiu zobaczyć, wie, że przetrwać umieją tylko silni, a słabi gówno z tego mają. Ta dziewczyna była na tyle głupia, że dała się zaciągnąć w brudną, małą alejkę. Mężczyznom, których zabił dzień wcześniej, zabrakło siły czy sprytu, żeby się skutecznie przed nim obronić. W szerszej perspektywie Ameryka Północna miewa się zupełnie dobrze, a większość Bliskiego Wschodu miewa się źle. Żeby życie nabrało jasnej i zadziwiająco krzepiącej symetrii, wystarczy poddać egzorcyzmom wszystkie te tajemnicze bóstwa.

Mężczyzna chwilowo przestał się szamotać ze spódniczką i przytrzymywał teraz nad głową dziewczyny jej nadgarstki. Odzyskawszy w ten sposób kontrolę, znowu spojrzał na al Fayeda.

- Co tu jeszcze robisz? - krzyknął po arabsku. - Jazda stąd!

Niegłupia rada. Dziewczyna nie miała przyszłości. Nie była to niczyja wina i nie warto wylewać nad tym łez ani się tym zadręczać. Po prostu urodziła się w niewłaściwym czasie i miejscu. Nie miało znaczenia, czy jej życie się skończy teraz, jutro czy w przyszłym tygodniu. Ani dla niego, ani dla nikogo.

- Wynocha! - krzyknął znowu mężczyzna, podając ręce dziewczyny kompanowi i wstając. - Wynoś się w tej chwili!

Dziewczyna okazywała już pierwsze oznaki zmęczenia, krzyki wydobywały się z niej coraz ciszej, między ciężkimi oddechami, kiedy wciąż próbowała się wymknąć. Jeszcze trzy minuty i nie mogłaby nawet udawać, że opiera się zamiarom, jakie mają wobec niej obaj mężczyźni; a prawdopodobnie zamierzają wiele.

Twarz podchodzącego mężczyzny była niemal niewidoczna, skryta za gęstą brodą, która rosła wysoko na policzkach, niemal po oczy. Wciąż wykrzykując jakieś słowa, sięgnął za plecy, zapewne po coś, co było bronią jakiegoś sortu.

Al Fayed szybko postąpił naprzód, chwycił łokieć mężczyzny i zablokował jego rękę na tyle długo, by sięgnąć po własny nóż i wepchnąć go, przez brodę mężczyzny, prosto w gardło.

Na jego twarzy można było zauważyć jedynie zaskoczenie, kiedy wędrował oczami w dół, by zobaczyć, jak nóż już się wyślizguje, a z rany wylewa się na pierś struga krwi. Jeszcze chwila zadziwienia i mężczyzna zwalił się ciężko na ziemię.

Nagle zmęczone pojękiwania dziewczyny przemieniły się we wściekły wrzask, który zdradził trzymającemu ją mężczyźnie, że z tyłu biegnie na niego al Fayed. Mężczyzna był szybszy, niż mogłoby się wydawać, zdołał się przekręcić na bok i wyrwać zza pasa dość archaiczny, ale bez wątpienia wciąż skuteczny pistolet.

Z każdym krokiem zmniejszając dystans, al Fayed rzucił w jego kierunku nóż w nadziei, że utrudni mu celowanie. Jednak ku jego zaskoczeniu - zdaje się, że niebywałe szczęście nie opuszczało go w tej misji - nóż utkwił w klatce piersiowej mężczyzny. Nie tak głęboko, aby poważnie go zranić, ale wystarczająco, aby kula, która miała trafić w swój cel, ugrzęzła w ścianie budynku po drugiej stronie ulicy.

Mężczyzna klęczał jeszcze, kiedy się zwarli, a padając na ziemię, al Fayed rzucił się w prawo i zamknął oczy, by nie spalił ich proch - kula przemknęła ze świstem koło jego lewej skroni. Nie zważał na krótki ból ani dzwonienie w uchu, nakrył dłonią twarz mężczyzny i wcisnął mu głowę w miękki, niestety, piach. Jego własny pistolet zaklinował się teraz między nimi, musiał więc - co się okazało niełatwe - wyciągnąć nóż z mostka.

Już niemal go wydobył, kiedy nagle przeszywający ból w dolnej partii pleców odebrał mu cały zapas sił. Upadając, rzucił się w lewo i pod ciężarem ciała szarpnął ostatni raz za nóż. Nóż wyszedł z kości z mokrym chrzęstem. Al Fayed natychmiast zamachnął się nim za siebie szerokim łukiem, niezdarnie i na oślep. Ciął dziewczynę w poprzek gardła, omijając najważniejsze arterie, ale czyniąc wystarczająco duże rozcięcie, by wypuściła zakrwawiony nożyk, który wbiła w niego przed chwilą, i przycisnęła swoje małe dłonie do własnej rany.

Na ziemię padli równocześnie, al Fayed wykorzystał impet, aby się błyskawicznie obrócić i stanąć na czworakach. Kiedy jednak spróbował się podnieść, ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Powoli odwrócił głowę w kierunku dziewczyny, patrzył, jak się gwałtownie krztusi, plując z ust fontanną krwi, aż wreszcie padł na jej twarz. Całe to zdarzenie przypominać mogło, nieco źle wyostrzoną i prześwietloną, scenę filmową.

Usłyszał za sobą ruch, zdołał obrócić głowę na tyle, by zobaczyć, jak mężczyzna się podnosi na chwiejnych nogach i mierzy wolno z pistoletu. Błysk był dziwnie przyćmiony, zaraz po nim nastąpiło uderzenie w plecy. Al Fayed upadł ciężko twarzą w piach.

Dziewczyna już się nie ruszała. Nie była martwa, ale patrzyła w niebo i czekała na śmierć. Dziwne, ale najbardziej ze wszystkiego bolał teraz uśmiech, który rozszerzył jego spękane wargi. Oczywiście, wykazał się nadmierną pewnością siebie, zakładając, że dziewczyna jest niedojdą. To była pułapka mająca zwabić go do alejki, gdzie napastnicy chcieli mu odebrać to, co posiadał, i wykorzystać do przetrwania kilku kolejnych dni życia. Było głupotą dać się tak łatwo podejść, a w tym rejonie świata głupoty nic nie wynagradza.

Nie można oszukać Karola Darwina.


Rozdział pierwszy.

- Roy Buckner.

- Nie.

Hillel Strand zaczął przeglądać akta, które trzymał w rękach, a odległość między jego brwiami a oprawką okularów do czytania rosła z każdą chwilą.

- Jezu Chryste, Matt. Teraz znowu co? Przecież ten facet to były członek Delty, ma na koncie mnóstwo udanych misji na terytorium wroga, w miarę czystą kartotekę...

- Znam Roya doskonale - odpowiedział Matt Egan. - Szukamy skalpela, a ten człowiek to młot kowalski. Gwałtowny, arogancki i bezczelny... młot.

- Jeśli w takim tempie będziemy budować zespół, to będzie się składał z ciebie i grupy sekretarek, Matt. Nie stawiasz czasem poprzeczki zbyt wysoko? Ci ludzie to siły specjalne. Chyba możemy się spodziewać, że są aroganccy i trochę gwałtowni.

- Racja - zgodził się Egan. - Ale Roy ma jeden poważny problem. Przecenia własne umiejętności, owszem, imponujące, a do tego za bardzo upodobał sobie zabijanie. Coś ci powiem o Royu. Kilka lat temu został wysłany do Syrii na wspólną misję z komandosem z jednostki SEAL, najlepszym agentem, jakiego znałem, sam kiedyś z nim współpracowałem. Przez cały czas Roy ostentacyjnie się popisywał i próbował dowieść, że jest najlepszy. O mały włos całą misję doprowadziłby do zguby. Roy o tym nie wie, ale brakowało trzech sekund, żeby ten komandos wpakował mu kulę w plecy, a gdyby tak zrobił, broniłbym tej decyzji.

Strand rzucił akta na coraz większy stos być może i zaczął się przekopywać przez te, do których jeszcze nie zajrzał, wyciągając coś wreszcie z samego dna.

- Oto i twój komandos z SEAL - powiedział, otwierając tekturową teczkę. - Salam al Fayed. Rozumiem, że dyskusja niepotrzebna? Bierzemy, tak?

Egan westchnął cicho i odchylił się w krześle, nie spuszczając wzroku z fotografii przypiętej do akt w rękach Stranda. Minęło wiele czasu, odkąd ostatni raz patrzył na tę twarz. Ale nigdy wystarczająco wiele.

Departament Bezpieczeństwa Krajowego utworzył wreszcie struktury organizacyjne, a Egan został sprowadzony, by wspomóc budowę sekcji mającej bardziej namacalnie angażować się w kwestie zapewnienia bezpieczeństwa amerykańskim obywatelom. Rzeczywista misja sekcji, eufemistycznie nazwanej Biurem Planowania Strategicznego i Naboru, wciąż była niejasna, ale ogólnie chodziło o to, żeby rząd zaczął zmierzać w kierunku rozwiązań, jak zgrabnie to ujmowali politycy, bardziej chirurgicznych.

Najwidoczniej doszli wreszcie do konkluzji, że Stany Zjednoczone nie mogą wszczynać wojny z każdym krajem, który ich nienawidzi lub zaczyna rozwijać program nuklearny, i znaleźli takie wyjście z sytuacji.

Matt Egan został zarekomendowany do pracy w BPSiN jako prawa ręka Hillela Stranda. Darren Crenshaw, nowy szef Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego, charakteryzując program działania wydziału, powiedział podczas rozmowy kwalifikacyjnej, że biuro ma się opierać na modelu Mosadu. Egan zakładał, że jego reakcja na taką charakterystykę - mniej więcej w słowach: Taak, a cóż dobrego on przyniósł Izraelczykom? - szybko skreśli jego kandydaturę. Ale to przekonanie okazało się mylne. Generał Crenshaw szukał głosu rozsądku w czymś, co stawało się coraz bardziej paranoicznym i reakcyjnym chórem.

- Sądzę, że najlepiej zrobimy, jeśli będziemy się trzymać z dala od al Fayeda.

Jak się można było spodziewać, Strand rzucił wściekle aktami o biurko.

- Wiesz, za co nam płacą, Matt? Powiem ci. Za utworzenie grupy, która będzie umiała wykonać zadanie. Nie za to, żeby upierdzielać każdego kolejnego kandydata. - Wskazał palcem teczki na biurku. - Do dyspozycji mamy ich wszystkich. Potrzebujemy ośmiu. Jak na razie nie mamy ani jednego.

BPSiN dysponował obecnymi i dawnymi agentami sił specjalnych, z różnych formacji wojskowych, ale nawet przy szerokim wachlarzu tego rodzaju talentów nabór był nader delikatną sprawą. Na domiar złego Strand został nominowany z klucza politycznego, brakowało mu doświadczenia polowego i od razu się rzucała w oczy jego nieumiejętność pokonania całej złożoności problemów przy tworzeniu takiego zespołu.

- Kiedy kilka lat temu był w drodze do punktu zbornego, po zakończeniu...

- Czytałem akta, Matt. Wdał się w jakąś burdę uliczną i został postrzelony.

Egan skinął powoli głową.

- Niemal zginął, Hillel. Właściwie to cud, że żyje. Znalazł go jakiś muzułmański radykał, zabrał do domu i ocalił od śmierci. Odszukanie al Fayeda i wyciągnięcie go stamtąd zajęło nam pół roku.

- Więc myślisz, że co? Znalazł sobie nową ojczyznę? Jakiś facet mu pomógł i zaraz się stał sympatykiem terrorystów?

Egan się zastanawiał, czy po prostu nie przytaknąć i mieć problem z głowy, ale nie chciał ryzykować, żeby do teczki al Fayeda trafiła potem jakaś negatywna opinia.

- Daj spokój. Czytałeś, co się stało. Kiedy ściągnęliśmy go do Stanów, okazało się, że kula utkwiła tuż przy kręgosłupie. W Kalifornii znalazł się lekarz gotów ją usunąć, ale cała procedura, jako eksperymentalna, okazała się zbyt kosztowna. Lekarz wykorzystywał nowe techniki, operacja nie mieściła się w standardach żadnego z rządowych formularzy, zdecydowano więc, że rząd nie pokryje kosztów. Nieuchronnie zbliża się dzień, kiedy ta kula sparaliżuje go całkowicie, Hillel, a my nie kiwnęliśmy palcem w jego sprawie. Trzeba uczciwie powiedzieć, jak sądzę, że kiedy odchodził ze służby, nie zachował wobec nas ciepłych uczuć.

Strand usiadł na chwilę zamyślony, potem otworzył akta i zaczął je streszczać.

- Urodzony w Nowym Jorku, w rodzinie arabskich chrześcijan, emigrantów w pierwszym pokoleniu. Wygląda jak Arab, niemal perfekcyjnie włada arabskim, bez problemu biorą go za swego. Nie ma rodzeństwa, rodzice nie żyją, nieżonaty, w Stanach nie ma krewnych. Do CIA trafił z marynarki. - Strand podniósł na chwilę wzrok. - Osobiście go werbowałeś.

- To równie dobrze mogło być tysiąc lat temu - odpowiedział Egan.

- Sprawdziłem nieco więcej. Aktualnie bez pracy. Bez pieniędzy. Bez przyjaciół. Naszemu panu al Fayedowi nie układa się dobrze. Może gotów jest wrócić do zagrody?

- Hillel... Znam tego człowieka od lat, właściwie to był mój najlepszy przyjaciel. Uwierz mi, jeśli mówię, że nie tędy droga. Cały ten dziwaczny miszmasz historii, polityki i Darwina zaczął układać sobie w głowie, zanim jeszcze go ugotowaliśmy. Można powiedzieć, że już dawno jedną nogą był poza grą. Poza tym ma poważny uraz, do tego stopnia, że już się nie kwalifikuje.

- Nie bardzo mi się podoba twoja defetystyczna postawa, Matt. Mam wrażenie, że bardziej się skupiasz na po co, zamiast na Jak. Jeśli twój wywód uczy czegokolwiek, to tylko tego, że nie ma idealnego kandydata. Ale al Fayed jest cholernie blisko ideału. Nie mamy w tej chwili facetów takich jak on. Przyglądamy się różnym ludziom z arabskimi korzeniami, ale od kogoś takiego dzielą nas lata świetlne. Nie mamy ani jednego kandydata, który mógłby się poruszać po arabskim kraju, nie przyciągając uwagi. Ten człowiek może się tu stawić i w ciągu tygodnia być gotowy do akcji. Nie mówiąc już, ile pożytku może przynieść później na szkoleniach.

- Hillel...

- Co? Wiesz, w jakim jestem położeniu. Sukinsyny z Kongresu besztają wywiad, że nie wykorzystuje szans, cholernie dobrze wiemy, że chodzi im tylko o to, żebyśmy za każdym razem podejmowali ryzyko i zawsze wygrywali, a jeśli sprawy się spieprzą, to będą się cisnąć jeden przez drugiego, żeby własnymi rękami przybić nas do krzyża. Musimy mieć najlepszych z najlepszych i wydaje mi się, że al Fayed, mimo minusów, bije innych na głowę.

- Ale...

Strand machnął tylko ręką, żeby się już nie odzywał.

- Nie chcę wysłuchiwać argumentów, że nie możemy go brać, Matt. Chcę usłyszeć, jak możemy go zdobyć.


Rozdział drugi.

Ściany były tak wypaczone i wykrzywione, że gdyby pomalowano je w jaskrawe kolory podstawowe, a nie w odłażący płatami szary, to dom wyglądałby jak lunaparkowy dom uciech. Od Waszyngtonu dzieliły go dwie godziny jazdy samochodem, stał w samym środku dwuhektarowej parceli, porosłej starymi drzewami i usianej nierównymi kamieniami. Jak ustalili, al Fayed wynajmował tę nieruchomość od ponad roku i zalegał z czynszem za dwa ostatnie miesiące.

Pięćdziesiąt metrów przed domem Egan zjechał z szutrowej drogi, zatrzymał auto i przyjrzał się posesji. Po prawej stronie od domu stał duży blaszak, może mniej wykrzywiony, ale za to mocno przerdzewiały, a plamy rdzy układały się w takie wzory, jakby ktoś rozlał po ścianach brązową farbę z dachu. Przed budynkiem, na czterech podgniłych klocach drewna, stał nie mniej zardzewiały stary samochód. Egan stwierdził, że to chyba thunderbird, choć znajomość klasycznych marek była u niego, w najlepszym razie, wyrywkowa. Całą - niewielką - wiedzę, jaką posiadł w tej dziedzinie, zdobył od samego al Fayeda, który, po kilku piwach, godzinami potrafił rozprawiać o starych samochodach.

- Będziemy tak stali? - zapytał Strand, pochylając się nad dachem auta i uderzając w niego otwartą dłonią.

Chyba że przyjdzie nam uciekać, pomyślał Egan i zmusił się do pierwszego kroku przez kobierzec piasku, żwiru i zarastających ziemię chwastów. Strand szybko do niego dołączył, ale zaraz zrobił kwaśną minę, gdy musiał zwolnić i zrównać się z nienaturalnie wolnym krokiem Egana. W jakimś stopniu Strand prawdopodobnie wiedział, że nie jest to najlepszy pomysł, i wolał nie wychodzić na szpicę.

Kiedy przechodzili obok starego samochodu, Egan zwolnił jeszcze bardziej. Przyjrzał się pełnym wdzięku liniom, ledwie widocznym pod patyną czasu i skutkami działań pogody. Trud...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin