Mieville China Ambasadoria A5.doc

(2059 KB) Pobierz
Ambasadoria




China Miéville

Ambasadoria

 

 

Przełożyła Krystyna Chodorowska

Tytuł oryginału Embassytown

Wydanie oryginalne 2011

Wydanie polskie 2013

 

 

Ambasadoria to miasto sprzeczności położone na krańcach zbadanego wszechświata. Avice Benner Cho jest nawigatorką na statku podróżującym w „wiecznym nurcie”, morzu czasoprzestrzeni rozciągającym się pod dnem codziennej rzeczywistości. Po wielu latach powraca na swoją rodzinną planetę. Ludzie nie są tu jedyną inteligentną rasą, a Avice nawiązuje niewytłumaczalną więź z Gospodarzami – tajemniczymi istotami niezdolnymi do kłamstwa. Jedynie niewielka grupka genetycznie zmodyfikowanych Ambasadorów włada ich językiem, umożliwiając kontakt pomiędzy dwoma społecznościami. Jednak gdy na planetę przebywa nowy Ambasador, krucha równowaga zawisa na włosku. By zapobiec tragedii i nieuchronnej wojnie ras, Avice musi osobiście porozumieć się z Ariekenami, dobrze wiedząc, że to niemożliwe...


Spis treści:

Prolog. Zanurzaczka.              9

Część pierwsza. Przybycie.              52

Część druga. Festiwale.              116

Część trzecia. Takie samo jak coś innego.              173

Część czwarta. Nałogowcy.              205

Część piąta. Notatki.              251

Część szósta. Nowi królowie.              279

Część siódma. Bezjęzykowi.              307

Część ósma. Negocjacje.              371

Część dziewiąta. Statek.              417

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Jessego

 

 


Jestem bardzo wdzięczny Markowi Bouldowi, Mikowi Cheethamowi, Julie Crisp, Andrei Gibbons, Chloe Healy, Deannie Hoak, Simonowi Kavanaghowi, Peterowi Laveryemu, Amy Lines, Farah Mendlesohn, Davisowi Moenchowi, Tomowi Pennowi, Maksowi Schaeferowi, Chrisowi Schluepowi, Jesseemu Soodalterowi, Karen Traviss, Jeremyemu Trevathanowi oraz pracownikom wydawnictwa Macmillan i Del Rey

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Słowo powinno komunikować coś (poza samym sobą)

Walter Benjamin

O języku w ogóle i o języku człowieka[1]

 

 


Wszystkie dzieci z Ambasady obserwowały lądującą łódź. Nauczyciele i rodzice zmianowi kazali im malować tę scenę już od wielu dni - ich wizje zajmowały teraz całą ścianę. Już od wielu wieków żaden próżniokręt nie buchał ogniem z dysz, jak to sobie wyobrażali nasi mali artyści, ale tradycja nakazywała przedstawiać statki z takimi smugami. Gdy byłam w ich wieku, rysowałam je identycznie.

Spojrzałam na obrazki; stojący obok mężczyzna także się pochylił.

- Proszę zobaczyć - wskazałam. - To właśnie pan. - W oknie statku widniała jakaś sylwetka. Mężczyzna uśmiechnął się i rozłożył ręce, jakby trzymał niewidzialny ster. - Proszę nam wybaczyć - dodałam, wskazując głową na te dekoracje. - Jesteśmy trochę prowincjonalni.

- Nie, nic podobnego - zaprotestował pilot. Byłam od niego starsza, elegancko ubrana i opowiadałam anegdoty, sypiąc żargonem. Z przyjemnością pozwalał mi się wprawiać w zakłopotanie. – A w każdym razie nie o to mi... To niezwykłe uczucie. Przybyć tutaj, aż na krawędź świata. Bóg jeden wie, co może tam dalej być. - Spojrzał w stronę sali balowej.

 

* * *

 

Urządzaliśmy także inne przyjęcia: bale sezonowe, bale dorosłości, absolwenckie i noworoczne, a także trzy przyjęcia gwiazdkowe w grudniu, ale to Bale Powitalne zawsze były najważniejsze. Ich termin zależał od zmiennych wiatrów nurtowych, odbywały się więc rzadko i nieregularnie. Nie urządzaliśmy ich już od wielu lat.

W Sali Dyplomatycznej panował tłok. Prócz pracowników Ambasady kręcili się tu ochroniarze, nauczyciele, lekarze i miejscowi artyści. Przybyły także delegacje z odległych, odizolowanych społeczności, z samotnych farm. Zauważyłam bardzo niewielu przybyszów z zewnątrz, których styl ubierania już niedługo mieli podchwycić miejscowi. Odlot statku zaplanowano nazajutrz albo za dwa dni; Bale Powitalne zawsze odbywały się pod koniec wizyty, tak jakby jednocześnie świętowano zarówno przybycie, jak i odejście.

Przygrywał septet smyczkowy. Jedna z artystek, moja koleżanka Gharda, napotkała moje spojrzenie i lekko zmarszczyła brwi, jakby próbując przeprosić za nieco prostacką gigę, którą akurat wygrywała. Wokół wirowali młodzi ludzie, dając oficjalne powody do zakłopotania swoim szefom i przełożonym, którzy, ku uciesze młodzieży, od czasu do czasu także wykręcali jakiś teatralny piruet.

Nieopodal tymczasowej wystawy rysunków znajdowała się stała kolekcja malowideł zdobiących Salę Dyplomatyczną. Płótna olejne, rysunki gwaszem, płaskie i trójwymiarowe zdjęcia przedstawiające pracowników, Ambasadorów i attaché, a nawet Gospodarzy. Pnącza sięgały dekoracyjnego gzymsu, tworząc gęste sklepienie roślinne (drewno specjalnie dobrano tak, by zdołały utrzymać jego wagę). Pomiędzy liśćmi uwijały się osavidy, drobne urządzenia wielkości kciuka, szukając obrazów do przesłania.

Ochroniarz, z którym przyjaźniłam się przed laty, zamachał mi na powitanie protezą. Jego sylwetka rysowała się na tle wysokiego okna wychodzącego na miasto i Lilypad Hill, gdzie stała łódź załadowana już do pełna. Dalej ciągnęły się kilometry dachów, a daleko na horyzoncie, za wirującymi latarniami kościołów, wznosiły się stacje zasilania. Lądowanie musiało je wystraszyć, bo od tego czasu poruszały się niespokojnie, nawet teraz. Widziałam, jak tupią.

- To wszystko przez was - stwierdziłam, wskazując je sternikowi. - To pańska wina.

Mężczyzna zaśmiał się, ale słuchał tylko jednym uchem, wszystko go dekoncentrowało. To było jego pierwsze zejście.

Przez chwilę wydawało mi się, że poznaję jednego z oficerów z poprzedniego balu. Gdy przybył tu kilka lat temu, w Ambasadzie mieliśmy akurat łagodną jesień. Przeszedł wraz ze mną po liściach zaścielających podłogi w ogrodzie na wyższych piętrach i spojrzał na miasto, gdzie nie panowała jesień ani żadna inna pora, jaką mógłby znać.

 

* * *

 

Przeszłam przez dym bijący znad tac zawierających żywice stymulacyjne i pożegnałam się ze wszystkimi. Kilku zewnętrzowców, którzy właśnie zakończyli kontrakty, a wraz z nimi garstka miejscowych, którym zezwolono na wyjście.

- Kochanie, ty płaczesz? - zapytała Kayliegh.

Nie płakałam.

- Zobaczymy się jutro, a może nawet pojutrze. Będziesz mogła... - Ale sama wiedziała, że po opuszczeniu Ambasadorii komunikacja stanie się tak trudna, że prawdopodobnie zaniknie. Uściskałyśmy się, aż w końcu łzy napłynęły jej do oczu i ze śmiechem wykrzyknęła: - Ty chyba powinnaś najlepiej wiedzieć, czemu stąd wyjeżdżam!

A ja odparłam:

- Wiem, ty małpo! Tak ci zazdroszczę!

Milczała, ale wiedziałam, co pomyślała w odpowiedzi: „Sama wybrałaś” - i miała rację. Zamierzałam stąd wyjechać, aż nagle półtora roku temu zszedł ostatni wiab, niosąc szokujące wiadomości - o tym, kto i co miało nadejść później. Nawet wtedy obiecałam sobie, że będę się trzymać ustalonego planu i odejdę, gdy dotrze do nas następny transport. Ale gdy ostatni jol przemknął z wyciem po niebie, zdałam sobie sprawę, że jednak zostanę. Scile, mój mąż, prawdopodobnie domyślił się tego już wcześniej.

- Kiedy tu dotrą? - zapytał pilot. Miał na myśli Gospodarzy.

- Już niedługo - odparłam, choć w sumie nie miałam pojęcia. Nie przyszłam tu dla nich.

Potem zjawili się Ambasadorzy. Ludzie podchodzili do nich blisko, ale nikt ich nie potrącał. Wyglądali, jakby otaczała ich niewidzialna bariera, fosa ludzkiego szacunku. Na zewnątrz deszcz zabębnił w szyby. Dotąd nie zdołałam ustalić, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami, nie miałam żadnych informacji: ani od moich przyjaciół, ani z jakichkolwiek innych źródeł. Tylko najwyżsi urzędnicy mieli szansę zobaczyć naszych najważniejszych, kontrowersyjnych gości, a ja nie należałam do tego kręgu.

Ludzie zerkali w stronę wejścia, więc uśmiechnęłam się do pilota. Weszli kolejni Ambasadorzy. Do nich też się uśmiechałam, póki nie odpowiedzieli.

Już niedługo mieli się zjawić Gospodarze z miasta i ostatni przybysze: kapitan, reszta załogi, attaché, konsulowie, naukowcy, może kilku spóźnionych imigrantów i, oczywiście, gwóźdź programu - nasz nowy, nieprawdopodobny Ambasador.


Prolog. Zanurzaczka.

0,1.

Gdy byłam mała, graliśmy w pewną grę, do której potrzeba było kilku monet i drobnych, półkolistych ścinków z warsztatu. Zawsze robiliśmy to w tym samym miejscu, obok jednego konkretnego domu, za rialto, w uliczce na zboczu, pomiędzy kamienicami, gdzie tablice reklamowe migotały różnymi kolorami pod osłoną bluszczu. Bawiliśmy się w przyćmionym świetle tych starych tablic, przy murze, który nazwaliśmy „monetowym”, od żetonów używanych w grze. Pamiętam, jak wprawiałam ciężką monetę - dwa sou - w ruch wirowy, recytując przy tym śpiewnie „ukłon, kółeczko, świński ryj, słoneczko”, aż w końcu pieniądz zaczynał się chwiać i upadał. Widoczny na nim rysunek i słowo, do którego dotarłam, gdy krążek przestał się kręcić, decydowały o rodzaju nagrody albo fantu.

Do dziś widzę się w myślach, jak stoję w wilgotnym wiosennym powietrzu, z dwójką w ręce, zaciekle dyskutując z kolegami na temat interpretacji. Nigdy nie graliśmy w tę grę nigdzie indziej, choć na temat pobliskiego domu krążyły różne opowieści i czuliśmy się trochę nieswojo.

Jak wszystkie dzieci, kreśliliśmy sobie szczegółowe mapy miasta. Na targu bardziej od stoisk interesowała nas skrytka w murze, w miejscu gdzie odpadły cegły, i oczywiście nikt z nas tam nie sięgał. Pamiętam, że nie lubiłam wielkiego głazu, który ustawiono na skraju miasta - był pęknięty i spojony zaprawą (wtedy jeszcze nie wiedziałam dlaczego); biblioteka, jej blanki i uzbrojenia zdawały mi się niebezpieczne. Wszyscy lubiliśmy uniwersytet za jego gładki plastynowy dziedziniec, po którym tak doskonale jeździły nasze zabawki.

Byliśmy niespokojnym małym plemieniem i konstable często próbowali nas zatrzymać, ale odkryliśmy, że wystarczy powiedzieć: „Wszystko w porządku, proszę pani, proszę pana, muszę tylko...”, i można było iść dalej. Zbiegaliśmy szybko po zboczu, mknąc poprzez splątaną sieć zaułków, mijając bezdomne automy, nie przejmując się zwierzętami biegnącymi obok po bruku albo po niższych dachach. Czasem przystawaliśmy, by wspiąć się na drzewo lub pnącze, ale zawsze docieraliśmy do międzystrefy.

Na skraju miasta kończyły się ostre, prostopadłe kąty i placyki, powoli przechodząc w geometrycznie niepokojące budynki Gospodarzy, aż w końcu nie pozostawało już ani śladu naszych. Oczywiście próbowaliśmy wejść do tamtej części, gdzie ulice tak bardzo zmieniały wygląd, a mury budynków - ceglane, betonowe i plazmowe - ustępowały innym, bardziej ożywionym materiałom. Za każdym razem dawałam z siebie wszystko, ale w duchu pocieszałam się świadomością, że i tak nie dam rady.

Rywalizowaliśmy ze sobą, podpuszczając się nawzajem, by wejść jak najdalej, wciąż przesuwając granicę. Mówiliśmy na przykład: „Gonią nas wilki i musimy uciekać”. Albo: „Kto dojdzie najdalej, zostanie wezyrem”. Byłam trzecim najlepszym długodystansowcem w naszej paczce. Od naszego miejsca spotkań ciągnęły się gniazda Gospodarzy mieniące się dziwnymi, obcymi kolorami, przywiązane skrzypiącymi linami do palisady, którą budowniczowie, w jakimś porywie sympatii, skonstruowali na wzór naszych wiklinowych płotów. Podkradałam się do niej, podczas gdy koledzy dopingowali mnie ze skrzyżowania.

Patrzę na te obrazy i nic mnie nie dziwi: moja twarz wygląda identycznie jak teraz, tyle że jest delikatniejsza, jakby nie do końca uformowana. Ten sam podejrzliwy uśmieszek, zaciśnięcie ust, to samo mrużenie powiek w skupieniu. Byłam niespokojna i miałam duszę włóczęgi, zupełnie jak teraz. Brałam głęboki wdech i rzucałam się naprzód, poprzez wąski pas, gdzie powietrza mieszały się ze sobą; mijałam granicę, która nie była fizycznie wytyczona, ale i tak odczuwałam ją bardzo wyraźnie. Mieszanka gazów zmieniała się gwałtownie - omiatał mnie powiew bryzy wyrzeźbionej za pomocą drobnych nanomaszyn - a ja podchodziłam do płotu, by napisać „Avice” na białym drewnie. Kiedyś raz, w przypływie brawury, poklepałam cielesną więź gniazda przeplecioną między żerdziami. Była jędrna i napięta jak tykwa. Pobiegłam z powrotem i zatrzymałam się dopiero przy reszcie, z wysiłkiem łapiąc oddech.

- Dotknęłaś go - szepnęli z uznaniem.

Spojrzałam w osłupieniu na swoją rękę.

Ruszyliśmy potem na północ, gdzie wiały wiatry aeoli, by porównać swoje osiągnięcia.

 

* * *

 

W budynku, koło którego graliśmy w monety, mieszkał elegancki, małomówny mężczyzna. Stanowił źródło miejscowych plotek. Czasem wychodził z domu, spoglądał na nas, zaciskał usta, jakby chciał się przywitać albo wyrazić dezaprobatę. Potem odchodził.

Byliśmy przekonani, że wiemy, co go spotkało. Oczywiście nie mieliśmy racji, ale kierowaliśmy się głównie strzępkami zasłyszanych rozmów. Uważaliśmy go za kalekę, i sama jego obecność zdawała nam się nieprzyzwoita.

- Hej! - wykrzykiwałam do kolegów za każdym razem, gdy się pojawił, i wskazywałam za nim. - Hej!

Jeśli czuliśmy się dość odważni, szliśmy jego śladem, gdy zmierzał wzdłuż żywopłotu w stronę rzeki albo też do ruin archiwum czy do Ambasady. Dwa razy któreś z nas nerwowo wykrzyknęło jakieś szyderstwo. Przechodnie uciszali nas natychmiast.

- Okażcie trochę szacunku! - powiedział stanowczo sprzedawca altostryg. Odstawił kosz skorupiaków i trzepnął Yohna w potylicę. Potem odwrócił się i spojrzał za odchodzącym.

Pamiętam, że wtedy nagle zdałam sobie sprawę - choć nie potrafiłam tego wyrazić słowami - że jego gniew nie jest wymierzony tylko przeciw nam. Że mitygujący nas dorośli okazują dezaprobatę także temu dziwnemu człowiekowi.

- Nie podoba im się, że tam mieszka - wyjaśnił mi tego wieczoru mój ojciec zmianowy, Tata Berdan, gdy opowiedziałam mu o całym zajściu. Oczywiście natychmiast chciałam wiedzieć, co właściwie przeszkadza sąsiadom, ale wtedy tata tylko uśmiechnął się z zakłopotaniem i pocałował mnie na dobranoc. Wpatrywałam się w okno, nie mogąc spać. Patrzyłam na gwiazdy i księżyc, na lśniący Wrak.

 

* * *

 

Zapamiętałam datę tych wydarzeń bardzo dokładnie, ponieważ miały miejsce dzień po moich urodzinach. Spędziłam go pogrążona w melancholii, która teraz wydaje mi się zabawna. Było późne popołudnie, szesnasty dzień trzeciego miesiączka września, domińdzień. Siedziałam samotnie, medytując nad swoim podeszłym wiekiem - absurdalny, mały Budda - i kręcąc kółka monetami, które dostałam w prezencie. Usłyszałam odgłos otwieranych drzwi, ale nie podniosłam wzroku, więc dopiero za chwilę, gdy właściciel domu stanął przede mną, zrozumiałam, że coś się dzieje.

- Chodź tu, dziewczyno - oznajmił, przyzywając mnie gestem. - Chodź ze mną.

Nie pamiętam, żebym rozważała ucieczkę. Wydawało mi się, że nie mam wyboru.

Jego dom okazał się niesamowity. Obszerny, podłużny pokój był urządzony w ciemnych barwach, pełen mebli i zastawiony przepierzeniami i figurynkami. Wokół uwijały się automaty, wykonując swoje zadania. Na ścianach naszego przedszkola też znajdowały się pnącza, ale zupełnie nie przypominały tych lśniących, czarnolistnych pędów, zwijających się w tak piękne spirale, że wyglądały niemal jak nadruki. Ściany obwieszone były malowidłami i plazmatami, których powierzchnia poruszyła się, gdy tylko weszliśmy. Dane wyświetlone na ekranach oprawionych w staroświeckie ramki zmieniły się gwałtownie. Drobne duchy wielkości dłoni poruszały się między roślinami doniczkowymi na tridzie przedstawiającym perłowobiałą planszę do gry.

- To twój kolega. - Mężczyzna wskazał na kanapę i zobaczyłam, że leży tam Yohn. Stopy miał oparte na poręczy, oczy zamknięte. Był czerwony, oddychał z trudem.

Zawołałam go po imieniu i z przerażeniem spojrzałam na mężczyznę, zastanawiając się, co zrobił Yohnowi i czy to samo zrobi teraz ze mną. Nie spojrzał mi w oczy, mocował się z butelką.

- Przynieśli go do mnie - wyjaśnił. Rozejrzał się wokół, jakby szukając wskazówek, co ma powiedzieć. - Wezwałem konstabli.

Posadził mnie na stołku obok Yohna, który ledwie oddychał, i podał mi szklankę jakiegoś napoju. Wpatrywałam się w nią podejrzliwie, aż w końcu sam upił z niej łyk, przełknął i pokazał otwarte usta. Potem znowu wręczył mi naczynie. Spojrzałam na jego szyję, ale nie widziałam złącza.

Powoli sączyłam napój.

- Niedługo powinni przyjść konstable - dodał mężczyzna. - Pomyślałem, że chłopiec poczuje się lepiej, jeśli przy nim będziesz. Możesz potrzymać go za rękę. - Odstawiłam szklankę i zrobiłam, o co prosił. - Powiedz mu, że tu jesteś. Powiedz, że wszystko będzie dobrze.

- Yohn, to ja, Avice - szepnęłam. Po chwili ciszy poklepałam go po ramieniu. - Jestem tutaj. Wszystko będzie dobrze.

Naprawdę się o niego martwiłam, ale nie wiedziałam, co jeszcze mogłabym powiedzieć. Uniosłam wzrok w poszukiwaniu dalszych wskazówek. Mężczyzna potrząsnął głową.

- Po prostu trzymaj go za rękę.

- Co się stało, proszę pana?

- Znaleźli go na ziemi. Poszedł za daleko.

Biedny Yohn, wyglądał naprawdę źle. Od razu domyśliłam się, co zrobił.

Był drugim najlepszym długodystansowcem w naszej paczce. Oczywiście nie mógł się równać z Simmonem, który z łatwością pokonywał nas wszystkich, ale i tak był w stanie napisać swoje imię o kilka desek dalej niż ja. Przez ostatnich parę tygodni uparcie ćwiczyłam wstrzymywanie oddechu i moje znaki powoli zaczęły się zbliżać do jego. Prawdopodobnie on także ćwiczył w tajemnicy i za daleko odszedł od strefy aeoli. Wyobraziłam sobie, jak chwyta powietrze, otwiera usta, wciągając do płuc kwaśną mieszankę w międzystrefie. Próbuje wrócić do miasta, ale zatacza się, zamroczony.

- Przynieśli go do mnie - wyjaśnił mężczyzna, a ja za-tchnęłam się z wrażenia, bo dopiero wtedy dostrzegłam coś wielkiego za fikusem. Nie wiem, jakim cudem nie zauważyłam go wcześniej.

To był Gospodarz. Wyszedł na środek pokoju, a ja natychmiast zerwałam się z miejsca, zarówno z szacunku wpajanego mi od dzieciństwa, jak i ze zwykłego strachu. Gospodarz zbliżył się do mnie, kołysząc się z wdziękiem. Wydawało mi się, że mierzy mnie spojrzeniem: skórzaste szypułki służące mu za oczy przyglądały mi się uważnie. Istota wyciągnęła i zacisnęła kończynę. Miałam wrażenie, że sięga po mnie.

- Zaczeka tutaj, aż konstable zabiorą chłopca - wyjaśnił mężczyzna. - Jeśli twój kolega wyzdrowieje, to tylko dzięki niemu. Powinnaś podziękować.

Podziękowałam, a mężczyzna uśmiechnął się z uznaniem. Przykucnął koło mnie i położył mi dłoń na ramieniu. Razem spojrzeliśmy na dziwną, górującą nad nami istotę.

- Moja mała... - powiedział życzliwie mężczyzna. - Wiesz, że on cię nie słyszy, prawda? To znaczy... słyszy, ale tylko jako hałas. Ale jesteś grzeczną dziewczynką, to dobrze.

Poczęstował mnie jakimś niedostatecznie słodkim cukierkiem, dobrym dla dorosłych. Pochyliłam się nad Yohnem, paplając coś uspokajająco, i to nie tylko dlatego, że mężczyzna mi kazał. Cera mojego przyjaciela nabrała dziwnej tekstury, a jego ruchy były niepokojące. Gospodarz kołysał się na krępych nogach. Wokół nich uwijała się jakaś psia istota, jego towarzysz. Mężczyzna spojrzał w miejsce, które u Gospodarzy uchodziło za twarz. Wyglądał, jakby czegoś żałował, ale może dopowiedziałam to sobie później, gdy już dowiedziałam się wszystkiego.

Potem Gospodarz przemówił.

Oczywiście widywałam ich już wielokrotnie. Niektórzy mieszkali w szczelinie, gdzie przychodziliśmy się bawić. Czasem natykaliśmy się na nich, jak sunęli naprzód z krabią precyzją albo nawet biegli, a wtedy zdawało się, że zaraz upadną, ale oczywiście nic takiego się nie działo. Widzieliśmy, jak doglądają cielesnych ścian swoich gniazd albo istot, które uważaliśmy za ich zwierzęta domowe - tych małych, szepczących towarzyszy. Ilekroć zjawili się w pobliżu, zawsze milkliśmy i odsuwaliśmy się na bok, naśladując zachowawczą grzeczność naszych rodziców zmianowych. Wyuczone zakłopotanie, przejęte od dorosłych, przeważało w nas nad wszelką ciekawością.

Słyszeliśmy, jak rozmawiają ze sobą w swym precyzyjnym języku, niemal przypominającym nasze głosy. W późniejszych latach niektórzy z nas nauczyli się go rozumieć. Niestety, nie mogłam tego powiedzieć o sobie.

Jeszcze nigdy nie znalazłam się tak blisko jednego z Gospodarzy. Strach o Yohna przyćmiewał nawet zaskoczenie, ale przez cały czas zerkałam na wielkiego stwora kątem oka, żeby nie mógł mnie niespodziewanie podejść. Gdy kołysząc się, podszedł bliżej, cofnęłam się gwałtownie i przestałam szeptać.

Nie byli to pierwsi obcy, jakich widziałam w życiu. W Ambasadorii żyło kilkoro Kedisów, grupka Shurasi i paru innych, ale w ich przypadku nie czuło się tej całkowitej abstrakcji i obcości, jaka zawsze towarzyszyła Gospodarzom. Jeden ze sprzedawców Shurasi lubił nawet z nami pożartować. Mówił z dziwnym akcentem, ale rozumieliśmy jego dowcipy.

Dopiero później zdałam sobie sprawę, że wszyscy ci imigranci należeli do gatunków, z którymi łączyły nas wspólne modele koncepcyjne. Gospodarze, rdzenni mieszkańcy tej planety, którzy zezwolili nam na wybudowanie w swoim mieście Ambasadorii, stanowili chłodne, niezrozumiałe byty. Emanowali mocą, niczym pomniejsi bogowie, przyglądając się nam, jakbyśmy byli wyjątkowo interesującymi drobinkami pyłu, i zsyłając nam cenne biodyfikaty; bogowie, z którymi rozmawiać mogli tylko Ambasadorzy. Często przypominano nam, że winniśmy okazywać im szacunek. Mijając ich na ulicy, wykonywaliśmy wymagane gesty, a potem uciekaliśmy ze śmiechem. Pozbawiona wsparcia kolegów, nie mogłam nawet ukryć strachu wygłupami.

- Pyta, czy z chłopcem wszystko w porządku. - Mężczyzna potarł usta. - Dosłownie, coś w stylu: „Czy będzie biegał, czy też ostygnie?”. Chce pomóc. Zrobił już wiele. Prawdopodobnie uważa, że jestem niegrzeczny... - westchnął - ...albo chory psychicznie, bo mu nie odpowiadam. Widzi, że jestem okaleczony. Jeśli twój przyjaciel przeżyje, to tylko dlatego, że on go tu przyniósł. Gospodarze go znaleźli. - Widziałam, że mężczyzna bardzo stara się mówić łagodnie.

- Sami mogą tu przychodzić, ale wiedzą, że my nie możemy wejść do nich. Wiedzą, czego nam potrzeba. - Wskazał na zwierzątko. - Jego silniki podały mu tlen. Yohn prawdopodobnie wyzdrowieje. Nazywasz się Avice, prawda? Gdzie mieszkasz, Avice?

Odpowiedziałam.

- Wiesz, jak się nazywam?

Oczywiście - słyszałam jego imię, ale nie miałam pojęcia, jak się do niego zwracać.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin