Władysław Zdanowicz - Misjonarze z Dywanowa. Polski Szwejk na misji w Iraku cz.II - Jonasz.pdf

(2158 KB) Pobierz
Władysław Zdanowicz
Misjonarze
z Dywanowa
czyli
Polski Szwejk na misji w Iraku
Stronic kilka z dziejów plutonu rotacyjno-dyspozycyjnego, z ogólnym
zastrzeżeniem, że wszystkie opisane tu osoby oraz wydarzenia miały tak
naprawdę niewiele wspólnego z rzeczywistością. Ta była o wiele, wiele
gorsza.
ISBN 978-83-63850-02-9
© Copyright by Władysław Zdanowicz
Tom drugi
Jonasz
Rozdział pierwszy.
Zgodnie
z przykazaniem szeregowy Leńczyk nie wsadzał nosa w nieswoje
sprawy i nie próbował robić porządku w kontenerze-sypialni, w którym miał
teraz mieszkać. Po prawdzie nie widział takiej potrzeby. W środku nie było
aż tak źle, żeby od razu brać się za sprzątanie. Wystarczyło przesunąć kilka
par skarpet i innej odzieży z podłogi pod łóżko, otworzyć okno, żeby
odpowiednio wywietrzyć pomieszczenie – i od biedy można było mieszkać.
Służąc w wojsku przestał być tak wrażliwy na męskie zapachy, jak kiedyś.
Poczuł się niemal jak u siebie w domu. Mógłby nawet zasnąć, choć nie czuł
takiej potrzeby, bo swoje już odespał w szpitalu. Musiał się czymś zająć, a
pranie wydawało mu się czynnością, która pozwoli mu nie myśleć o
przyszłości.
Po dziesięciu minutach stwierdził, że był jednak zbytnim optymistą.
Zdążył wyciągnąć z różnych dziwnych miejsc około trzydziestu starych i
raczej niepamiętających wody skarpet, z których nie umiał złożyć par.
Najwyraźniej ich właściciel lub właściciele (były różnych rozmiarów)
zgodnie z wojskową filozofią dobierali do siebie najmniej zabrudzone, inne
zostawiając w kupce pod łóżkiem, żeby zająć się nimi w wolnym czasie.
Sądząc po zapachu jaki dał się poczuć, tego czasu zawsze brakowało.
Na swoje nieszczęście pamiętał zasadę, jaką wpajano w niego podczas
podstawowego szkolenia w wojsku: „Jeśli chcesz, aby koń i żołnierz
funkcjonowali jak najdłużej, musisz zadbać przede wszystkim o ich kopyta”.
W ciągu godziny, bo tyle mniej więcej spędził na przepierce, wymieniając
pięć razy wodę w misce i wieszając uprane rzeczy, stwierdził, że zrobił
wszystko, co mógł. Po czym zamiótł jeszcze podłogę, aby można było
spokojnie przejść. Wreszcie stwierdził, że pora odpocząć, bo wszystko
zostało w miarę ogarnięte, więc rozparł się na jednym z łóżek i przeleżał tak
z kwadrans, zastanawiając się, jak zareagują jego nowi koledzy, gdy wejdą i
zobaczą, że nie siedzi jak jakiś wygodnicki głupek, tylko wziął się od razu za
porządki. Po kolejnej godzinie miał dość samotności i wyszedł na zewnątrz,
aby rozejrzeć się po najbliższej okolicy. Tuż za drzwiami natknął się na
wartownika, który siedział nieporuszony na swoim fotelu, jakby to było jego
najważniejsze zajęcie.
Leńczyk zauważył jednak jego czujne spojrzenie, jakim go obrzucił. Od
razu też doszedł do wniosku, że sprawdzał go czy zgodnie z rozkazem
szeregowy ma na sobie kamizelkę, włożył hełm na głowę i trzyma broń.
Zapewne, gdyby było inaczej, zwróciłby mu uwagę, ale w tej chwili nie miał
się do czego przyczepić.
– Długo tu siedzisz? – Leńczyk wytrzymał pięć minut w milczeniu. Miał
trudności w zbyt długim zachowaniu ciszy.
– Niemnożko… – tamten nawet na niego nie spojrzał, wpatrując się w
przestrzeń.
– A… może chcesz pić? – zaproponował nieoczekiwanie szeregowy.
Azjata spojrzał na niego z zaciekawieniem i skinął głową.
– A czaj ty imiejesz? – spytał z nadzieją w głosie.
– Jak się poszuka, to się znajdzie… – zapewnił Leńczyk, podrywając się z
miejsca i znikając w środku. Chwilę trwało, nim na półce znalazł paczkę z
herbatą i włączył wodę w czajniku. Przygotował czystą szklankę, chwaląc się
w duchu, że wcześniej ją umył i postawił przy niej puszkę z herbatą i cukier.
Skontrolował spojrzeniem, jak to się prezentuje i po chwili namysłu wyszedł
na zewnątrz. Usiadł obok fotela i wskazał dłonią za siebie.
– Idź i zrób sobie taką, jaką lubisz. Teraz ja popilnuję.
– Szto? – zdziwił się Azjata, patrząc na niego. – Szto ty gawarił?
– Idi sam – Leńczyk ponownie wskazał dłonią w stronę kontenera. – Zrób
sobie czaj, jaki lubisz… kak lubisz… luboj…
Starał sobie przypomnieć słowa, które kiedyś wkuwał w szkole. Może
gdyby nie było wtedy przymusu, sam by się czegoś nauczył, a tak, wszyscy
wiedzą, że z niewolnika nie ma dobrego pracownika. Owszem, swoje zrobi,
ale bardziej na zasadzie „Chcecie – proszę bardzo, zrobię, czego ode mnie
wymagacie i dajcie mi spokój”. Choć teraz żałował, że nie przykładał się
wtedy do nauki języka… I pomyślał nie tylko o rosyjskim, teraz angielski
także by mu się przydał. Ale póki co, musiał dogadać się po rosyjsku.
– A, luboj czaj? – upewnił się Azjata, wstając z miejsca i nie czekając na
jego ponaglenia, zniknął w środku. Po dwóch minutach pojawił się na tarasie,
trzymając dwie szklanki z płynem, który podobno był herbatą, choć z koloru
bardziej przypominał czarną esencję. Nie było w tym nic dziwnego, bo
Leńczyk szybko zauważył, że Azjata wsypał do szklanek tyle liści
herbacianych, że sięgały prawie dwóch trzecich wysokości naczynia. I tak
miał szczęście, że wszystko zostało jednak zalane wrzątkiem, o czym
świadczyła smużka pary unosząca się nad krawędzią szklanek. To nie był
mądry pomysł, pozwolić Azjacie na własnoręczne zrobienie picia. Jak nic,
wykorzystał całą zawartość pojemnika, w którym była przechowywana i
pozostali mieszkańcy kontenera mogą mieć do Leńczyka pretensje, że
pozwolił na takie marnotrawstwo.
Ponieważ jednak już to nastąpiło, nie widział powodu aby teraz się tym
przejmować. Zastanawiał się tylko czy zdoła ją wypić, bo do tej pory był
zwolennikiem płynu słomkowej barwy, a płyn w szklance był wręcz czarny.
Wiedział, że jeśli nie chce aby nowy przyjaciel się na niego obraził, nie
wypada mu odmawiać, bo tamten zrobił to z serca. Przyjął z głębokim
westchnieniem szklankę, przez długą chwilę podziwiał jej barwę oraz
intensywny zapach, obserwując jak jego nowy kolega z wyraźnym
zadowoleniem i rozkoszą sączy powoli gorący napój.
– Niet choroszaja? – zdziwił się Azjata, dostrzegając, jak szeregowy
krzywi się po pierwszym łyku.
– Niet, nie – zaprzeczył. – Mocna… kriepkaja… – przypomniał sobie
odpowiednie słowo. – Ja nie zwyczajny pić taki kriepkij czaj.
– Kriepkij czaj eto dobry czaj… wyzdorowiet – wyjaśnił z powagą
Mongoł. – Słaboj czaj, to… – zawahał się, po czym z determinacją
stwierdził: – Gawnyj czaj. Żal czaju… – rozłożył bezradnie dłonie.
– Gówniany czaj – podpowiedział mu Leńczyk, biorąc drugi łyk i
podziwiając Mongoła, który prawie wyssał pozostałości esencji ze swojej
szklanki i cały czas wyglądał na zadowolonego. – Do dupy…
– Ot, do dupy… – powtórzył z przejęciem Mongoł, odstawiając szklankę
na stolik obok i przyglądając mu się z powagą. – Ja Uzaji Bator… – wskazał
na siebie dłonią. – Ja gawari niemnożko pa ruski, ale ja nie kacap, ja Mongoł.
– Wiem… – wyciągnął dłoń i uścisnął mu w miarę silnie, ale na tamtym
nie zrobiło to większego wrażenia niż lądowanie komara na jego karku. –
Piotr Leńczyk…
– Darujsia, Len cyk. Ty uże Rover. – Mongoł wiedział swoje i nie miał
Zgłoś jeśli naruszono regulamin