Yann Queffelec - BARBARZYŃSKIE ZAŚLUBINY - KIK.rtf

(1503 KB) Pobierz

Yann Queffelec

BARBARZYŃSKIE ZAŚLUBINY

 

 

Kąpiel stygła, Nicole wynurzyła się. Ociekała wodą, zdjęła ręcznik i długo wycierała się. Przemieszane zapachy wsi i ciepłego chleba rozbu­ dzały w niej tęsknotę, która ją kołysała. Ukradkiem przymierzyła czarne mamine pantofle i wydęła wargi. Trochę w nich pływa, ale za to jest wyższa. Wtedy ujrzała swoje odbicie w zaparowanym, owalnym lustrze i uśmiech­ nęła się. Ma trzynaście lat, niedługo już czternaście, a wygląda na osiem­ naście: to ciało, już dojrzałe, te krwiste usta, niebieskie oczy w kształcie migdałów i te długie, pozłacane włosy jak ogień na ramionach. Codziennie poświęcała godzinę na ujarzmienie tego pożaru.

Na dole trzasnęły drzwi, mama wyszła. Rodzice nieczęsto kończyli pracę w piekarni przed północą. Nicole drżała na myśl o tym, jaki numer im wykręci pewnej niedzieli, przeklętego dnia. Jutro pójdzie do spowiedzi, i tyle! Ale co wyzna?... Tylko trochę skłamała. To prawda, że dziś śpi u Nanette, u swojej starszej kuzynki, która teraz, jak Bernard ją opuścił, jest zupełnie sama.

Oczywiście, przedtem ma randkę...

Okłamała też Nanette, ale nie złośliwie!... Mówiła o prywatce z dziećmi i z rodzicami, u paryżan, o urodzinach, na które Will, — wiesz, ten Ame­ rykanin z Arzac! — też jest zaproszony. Zresztą odprowadzi ją jeszcze przed północą.

Nicole przeciągnęła się. Jak dobrze jest marzyć o Willu. O jego zielonych oczach, w których tańczy złoty pyłek. Jak dobrze jest tak szykować się, gdy wyobraźnia gdzieś sobie błądąi. Will na balu czternastego lipca, pod różnokolorowymi lampionami, zapraszający ją do tańca, do slow-l'oxa, „najpiękniejszego ze wszystkich tang świata”. Will na wydmie, pewnego wieczoru, ich pierwszy pocałunek; za nimi szept wiatru w sosnach: słodka noc i mrugające do morza rozszalałe gwiazdy i latarnie morskie.

Ileż emocji, żeby zrobić się na bóstwo! Poprzedniego dnia, tłumacząc

się upałem, spała na strychu, na materacu. A tak naprawdę, to chciała już się przygotować. Sprawdzić szminkę, starą maminą pomadkę, wyło­ wioną 7 kubła ze śmieciami. Co za szczęście! W internacie, żeby pomalować sobie usta. trzeba było przyklejać mokre wargi do dalii na tapetach. Nie mogła usnąć, bo zielone spojrzenie rozświetlało jej marzenia niczym latarnia morska, więc się wystroiła, wyperfumowała oddech lukrecją, powiększyła źrenico cytryną, wyczyściła zęby — za radą Nanette — węglem drzewnym. Wreszcie wykrochmaliła. a potem wyprasowała falbanki białej, atłasowej sukienki z dekoltem w karo.

Willa poznała w Chenalu, portowym barze, w którym po południu odbywały się dancingi. To było dwa miesiące temu, w Saint-Jean, rodzice myśleli, że poszła na plażę. Jestem amerykańskim żołnierzem, pilotem, czy mogę usiąść? Miał bardzo ciemne włosy, zaczesane do tyłu, bez prze­ działka. Ona wzięła chłodzący napój cytrynowy, on piwo, uśmiechał się i wpatrywał w nią, ignorując Marie-Jo, która odeszła obrażona. Powie­ dział: ..Jesteś bardzo ładna, jeśli chcesz, to będziemy przyjaciółmi." Spłoszona jego zielonymi oczami, wybełkotała: „Jest późno, muszę wra­ cać." Will podwiózł ją jeepem i zostawił w połowie drogi do piekarni. Dopiero nazajutrz ją pocałował.

Po tygodniu przyszedł do sklepu i przedstawił się rodzicom — miał przejąć codzienne dostawy setki chlebów dla obozu w Arzac, na wybrzeżu.

I tak co drugi dzień stawiał się punktualnie, tuż przed zamknięciem, i co drugi dzień był nieskazitelny i tak promieniejący, jakby w tym łado­ waniu chleba do jeepa widział całe swoje szczęście. Gawędził z panią Blanchard, wesoło przekomarzał się z Nicole, szedł powiedzieć dzień dobry do piekarni i, od słowa do słowa, zostawał nieraz na kolacji. Nicole pozwolono nawet odprowadzać go do szosy, pod górę, skąd o zachodzie słońca widać było latarnie morskie. I rodzice nie wyobrażali sobie, że ten chłopiec, taki wesoły, tak przyjacielski, co najmniej dwudziestoletni, mógł okrywać namiętnymi pocałunkami ich córeczkę, w której przecież widzieli tylko dziecko.

Nazywał ją Love, nazywał ją Amour, nazywał ją Lovamour, rysował serca na piasku, łącząc ich imiona. Patrzył w oczy i mówił: „Nie bój się, przytul się do mnie.” A Nicole, przerażona jego wielkimi rękami: „Nie, Will, przysięgałam, nie przed ślubem." Pewnego wieczoru był nerwowy, prawie zły, kiedy się zaniepokoiła, odpowiedział: „Skończone, Lovamour,

wracam do Ameryki w poniedziałek rano. — Ale to dopiero za dwa dni!             

Chcę się ożenić, Lovamour, ożenić się z tobą." Skłamała: „Jestem za

młoda... mam dopiero piętnaście lat. — Nie szkodzi, przyjadę po ciebie później."

Nicole płakała całą noc. Will odjeżdża, to zbyt straszne. Will, którego kocha na całe życie. To wszystko dlatego, że likwidują bazę amerykańską, co za idiotyzm! Oczywiście, przyrzekł, że ją poślubi... Następnego dnia przyszedł obładowany kwiatami i winem musującym pożegnać się z Blan- chardami. „Chcę pomówić z panią, a także z panem.” Piekarz, cały w mące. pojawił się na zapleczu. „Chcę porozmawiać, ale to trudno po francusku." Ma rancho w Michigan, niedaleko jeziora, trzeba ciężko pracować, są pory roku, gdy ziemia nie rodzi albo bydło choruje, albo małe, latające zwierzątka pustoszą kukurydzę, a zresztą, wojsko już skończone, wraca do domu, tylko właśnie chce się żenić, ma nadzieję, że za jakiś czas poślubi Nicole. Rodzice patrzyli na siebie, w osłupieniu, nie wiedząc, czy należy śmiać się, czy wzruszyć. Nicole spurpurowiała jak papryka, która suszyła się na ścianie. Pani Blanchard rozważała sobie: mała jest bardzo młoda, prawie dziecko, ale to Amerykanin... I do tego bogaty, trzeba by po­ myśleć!... A ojciec, po długim westchnieniu, poparł jej ciche życzenia: ,.No tak... zobaczy się z czasem... Trzeba by pomyśleć."

Piekarzowa otworzyła paczkę ciastek. Rodzice i Will trącili się kieliszka­ mi z winem musującym. Nicole dostała tylko trochę na dnie, rozcieńczo­ nego wodą, a potem napój cytrynowy.

Po kolacji młodzi poszli ostatni raz popatrzeć na latarnie morskie. Nicole znała je wszystkie. „Tu jest Saint-Nicolas.... a ta czerwona, w dali, to Cordouan. A tam to błyszczy boja wraku." Ale tego wieczoru nie to jej było w głowie, wielkie ręce szukały jej ciała i musiała walczyć z tymi wszystkimi palcami, z tymi wszystkimi pocałunkami, które ją odurzały. „Jutro, Lovamour, jest wieczór pożegnalny. W moim obozie jest zabawa. Chcesz przyjść? — Nie wiem. Will. Muszę powiedzieć mamie. — Nie. tylko nic nie mów mamie. Przyjadę po ciebie o dziewiątej. A potem, w przyszłym roku, żenimy się, ja i ty, na moim rancho..."

*

Dlaczego mama trzyma swoje perfumy pod kluczem? To oburzające! Na półeczce można znaleźć, oprócz butelki zwykłego, jajecznego szamponu, waniliowego talku i pomady do włosów, tylko sodę kaustyczną i codzien­ ne pachnidło ojca: jaśminową esencję, rozpuszczoną w spirytusie. Przy­ stawiła nos. Ostra, ale na jej skórze, może... I wyperfumowa wszy się za

V.u. fc

uchom, skropiła tym w końcu całe ciało, nic zapominając o stopach i ba­ wełnianej chusteczce. Do połowy opróżnioną butelkę napełniła wodą z kranu i przeraziła się, ujrzawszy jaśmin wypływający na powierzchnię.

Na dole zegar wybił kwadrans po ósmej, nie można już marudzić. A jednak z lekkim sercem zwlekała przy wyborze bielizny. Tyle tego ma, i wszystko takie ładne i skromne. Potem przyszła kolej na sukienkę i o mało co nie straciła głowy: sukienka była trochę za wąska i cisnęła w talii. Poza tym wygląda prześlicznie. Will będzie dumny, przedstawiając ją swoim przyjaciołom. Pożyczy sobie ukradkiem maminą torebkę, to dodaje elegancji.

Wymknęła się przez podwórze i biegnąc wzdłuż pozornie opustoszałej piekarni nie spotkała nikogo. Słońce było jeszcze wysoko, niebieskie powietrze błyszczało. Poszła przez zaoraną ziemię i przesadziła płot, żeby nie natknąć się przypadkiem na ciągle szpiegujące Simone i Marie-Jo. Te dwie jędze są po prostu chore, odkąd afiszuje się na plaży z amerykańskim pilotem. A teraz, jak powiedziała o ślubie, to trzeba było widzieć, zupełnie zzieleniały! „Ależ napiszę do was z Michigan”, obiecała.

Z bijącym sercem Nicole zatrzymała się w cieniu, przed skrzyżowaniem dróg, wyjęła z maminej torebki pomadkę do ust i ostatni raz poprawiła makijaż. Małe lusterko upadło i pękło.

Will już czekał w swoim jeepie, patrzył na.nią chytrze. Ani jednego słowa o sukience, ani jednego komplementu. Nicole dostrzegła butelkę między jego kolanami.

              Dziś — ogłosił ruszając jak wariat — jest zabawa!

Jechał na złamanie karku po grząskiej drodze, celując w kałuże, ocie­ rając się o sosny, przecinając w poprzek wydmy, pękając ze śmiechu.

              Ależ, Will, ty piłeś! — wykrzyknęła przerażona Nicole.

Silnik ryczał, błoto chlapało i te bryzgi zaraz zniszczą jej śliczną sukienkę, a ona się rozchoruje, trzymała się kurczowo siedzenia, błagając:

              Wolniej, Will, wolniej!

              Nie, szybciej, darling, szybciej! — odpowiadał wskazując na zachód, na groźne, czarne niebo i puszczał kierownicę, żeby pociągnąć sobie z butelki.

Na ich powitanie zagubione krople dalekiej burzy wprawiły parzącą ziemię w drżenie. Szlaban podniósł wesoły ordynans, a potem wystawił głowę, by dalej połykać deszcz.

Co do rancha i Eldorado, to William Schneider był stróżem nocnym na parkingu w Bronxie. Został wpakowany do aresztu, bo nie zapłacił za posiłek w barze. Jego żona myła okna u ludzi. Terry, ich syn. miał dwa lata.

*

Obóz w Arzac: za kolczastym ogrodzeniem kilka zwróconych ku morzu baraków, antena radiowa, maszt dźwigający barwy amerykańskie i zagnież­ dżony pod stromym brzegiem kurnik, skąd unosiło się czasem przygłuszo­ ne gdakanie. Ani żywej duszy, większość wojska repatriowano już po­ przedniego dnia. Została tylko garstka mężczyzn, którzy mieli posprawdzać ostatnie rachunki z francuskimi dostawcami.

              Oto mój pokój...

Znajdowali się w kwadratowej sali, wychodzącej na ocean. Podłoga i ściany były z nieheblowanego drewna. Pofałdowana blacha dachu dzwoniła na wietrze. W głębi na sznurku suszyły się podkoszulki i slipy, zasłaniając ustawiony na balach piecyk gazowy, pojemniki po piwie otaczały szarą, żelazną szafę. Z sufitu zwisała naga żarówka nad pozna­ czonym petami i usłanym butelkami lakierowanym stołem. Skrzynki na pociski służyły za taborety. Słychać było, jak morze dręczy stromy brzeg.

Will włączył adapter, którego rączka już czekała, zawczasu ułożona na rzewnej skardze Franka Sinatry.

Zielone oczy prześlizgiwały się łapczywie po dziewczynce, wyrażając pragnienie tak jawne, że aż skrzyżowała ręce na piersiach. Wtedy wydał z siebie łobuzerski gwizd; przebijając się przez burzę, ostatni promień czerwonego słońca ocierał się o okno, pokrywając purpurą rozrzucone włosy blond.

              Siadaj, darling, nie bój się.

Oszołomiona Nicole stanęła niepewnie przed skrzynkami i pociskami, obawiając się o sukienkę, już i tak wygniecioną.

              Siadaj na łóżku. Trzeba iść na łóżko, darling. Chcesz się napić?

              Nie, Will, dziękuję... A twoi przyjaciele, gdzież oni są?

Przycupnęła na rogu materaca, panicznym lękiem napawał ją widok

ściany wytapetowanej nagimi kobietami.

              Moi przyjaciele przyjdą, honey, jest zabawa! Wszyscy przyjdą.

Will wyjął z szafy butelkę whisky i pił głośno, wielkimi haustami.

              Ach nie, Will, nie będziesz już pić!

              .\leż będę pić, i iy także, darling, będziesz pić razem ze mną.

Zaśnual się obleśnie i zaczął kręcić biodrami.

              A potem będziemy się rżnąć. Boisz się?

Siłą wziął ¡ą w ramiona, gdy mówił, pluł śliną na jej twarz, oczy stanęły mu w słup.

              Pij! — rozkazał.

Nagle chwycił ją za kark. chciał wepchnąć szyjkę butelki w usta. Wściekła i przerażona, podskoczyła tak. że strumień alkoholu oblał sukienkę. Z krzykiem rzuciła się do drzwi. Gdy przekręcała klamkę, złapał ją za włosy i ciągnąc do tyłu. z całej siły rzucił na łóżko. Sukienka była zadarta aż do pępka. Nicole wyła coraz głośniej, uderzył ją w twarz. ,,Zamkniesz się i będziesz pić." Oblał ją whisky — od stóp do głowy. Dławiąc się, usiło­ wała drapać i uciekać. „Przestaniesz się drzeć, bo jak nie...” Zapalił za­ palniczkę. Przed wytrzeszczonymi oczami Nicole ukazał się płomień rozświetlający jej ociekające kroplami whisky włosy. Will chichotał. Wolną ręką macał przerażone ciało. „Zrobiłaś siusiu w majteczki, darling — wymamrotał mrugając słodko okiem. — Zabiorę je do Nowego Jorku... Na pamiątkę.” W jego zielonych oczach spojrzenie stawało się ołowiane. „Zdejmuj majtki!”

Ani drgnęła, odrętwiała ze wstydu.

              No. zdejmuj! — zagrzmiał, wyrywając garść włosów blond, które zaraz podpali).

Uśmiechnął się błogo, łapał oddech, patrząc na posłuszną mu dziew­ czynkę. Ściągnął majtki spomiędzy czarnych pantofli, powywijał nimi jak skalpem pod światłem i wetknął do swojego kufra.

              Teraz można się rżnąć, darling! Moja żona ciągle chce się rżnąć.

Przyniósł z szafy jeszcze jedną butelkę whisky i otworzył zębami. Znowu

chciała uciekać, ale dygotała z przerażenia i upadając zdarła sobie skórę na kolanach. Popchnął ją kopniakiem, po czym ciężko dysząc zwalił się na nią. Znęcając się nad zaciśniętymi wargami, poił ją, uderzając butelką w zęby, błaznował, gdy się dusiła.

              Nie, Will, nie — udało jej się jeszcze zaskomleć, to były ostatnie słowa, jakie wymówiła tej nocy. Mężczyzna rozpiął swój drelich i rozdarł ją jednym ruchem, głuchy na krzyki bólu i szlochanie. Jakoś nie mógł sobie dogodzić, więc bił ją i dobijał przekleństwami. Nicole kwiliła pod nim, miękka i prawie nieżywa; usta i ciało krwawiły. Zaciągnął ją na łóżko, spodnie dyndały mu na łydkach — „Mała, kochana Francuzecz- ka” — doszedł do drzwi i wydarł się ku zapadającej nocy: „Come on.

guys, she is ready.” Potem podeptał z wściekłością drelich, musiał w końcu go zrzucić, pociągnął whisky i znowu zwalił się na nią.

Na zewnątrz trzasnęły drzwi. Z sąsiedniego baraku przybywali Aldo i Sam, którzy, popijając, czekali na sygnał Willa i od czasu do czasu, przychodzili podglądać pod oknem.

Aldo był brzuchatym kolosem, pochodzenia chilijskiego. Sam — rudym młodzieniaszkiem, synem pastora.

              My friends — oświadczył Will. — Jest zabawa, darling.

Postawił ją; Nicole przewracała się i jęczała. Sam podtrzymał ją w talii

jedną ręką. a drugą wsadził pod sukienkę, wybuchając gromkim śmiechem. Will chwycił za haftowane falbanki i brutalnie szarpnął, przedzierając pasek i urywając guziki. Ostały się zaciśnięte rękawy i kołnierzyk. „Exactly like football”, zachichotał i jakby obdzierał ją ze skóry z głupkowatym, tygrysim rykiem, ściągnął sukienkę i cisnął na podłogę.

Zapanowała cisza. Trzej mężczyźni lustrowali swoją drżącą i nagą ofiarę jak łup zdobyty w zajadłej walce. Odpięty stanik zwisał, jedno ramiączko było zerwane. Jeden z czarnych, maminych pantofli poleciał pod łóżko. Stała zapłakana i skulona, z rękami skrzyżowanymi na piersiach.

              Lovely — powiedział Aldo ochrypłym głosem i wielką, owłosioną ręką delikatnie zsunął po posiniaczonym ramieniu psujący widok strzęp stanika. — Lovely. — Odpinał pas. — There — powiedział do Sama. wska­ zując stół.

Zgwałcił ją między kartami do gry i petami; ona leżała, on — na stojąco — a kiedy odruchowo walczyła, potrząsając głową i próbując gryźć, nie posiadał się z radości; „Yes, come on, girl, come on." Za każdym razem, gdy otwierała usta. Will wlewał w nie whisky. Od czasu do czasu wyrywał kosmyki jej włosów, żeby popatrzeć, jak płoną.

Hańbili ją po kolei, kłócąc się o przywilej zoperowania cnoty. Aldo wziął ją od tyłu, szarpiąc za włosy blond jak za grzywę narowistej klaczy. Jego lśniący tors pokryty był gajem włosów, wśród których, między czarnymi gwoździami sutek, drgał jak wahadło złoty krzyżyk, gubiąc wielkie krople potu, które rozbijały się na zemdlonej dziewczynce. Sam bawił się w podglądacza. Na początku, jak tylko tamci dwaj odchodzili, żeby się napić i odetchnąć, zastępował ich gorliwie. Później, zbyt podnie­ cony, musiał się zadowolić zazdrością o niszczycielskie ataki Chilijczyka. który, ciągle na stojąco, zabawiał się podnoszeniem stołu, do którego przygwoździł dziewczynkę, i maszerował tak po pokoju. Bardziej nerwowy

Will podlewa! Nicole piwem i domagał się, by wzięli ją we dwóch „like a sandwich",

              Slecp. my baby — powiedział w końcu Aldo — we are tired. — I. schwyciwszy ją wpół. przerzucił na obozowe łóżko. Potem pozbierał rozrzucone karty i, mimo wszystko, trochę ogłuszony, usiadł przy stole, poprawiając spodnie.

Will osunął się w'kącie, między poprzewracane butelki. Szarzało już, kiedy noc rozcięło „kukuryku”. „Ten pieprzony kogut” — wycedził pukając się w czoło-i na golasa opuścił barak.

Po chwili przyniósł żyjątko, zagniewane niewiniątko, o obciętych skrzy­ dłach. bijące powietrze łapami i wrzeszczące swoje „kukuryku”, pomimo pięści, która wykręcała mu szyję. „No” — powiedział Aldo, kiedy Will chciał posadzić stworzenie na leżącej nieruchomo w poprzek łóżka Nicole. Więc odwrócił się i spokojnie udusił ptaka, patrząc, jak wibruje różowy język, jak, pod opuszczonym na znak żałoby grzebieniem, gaśnie wzrok; nie ptiszczał go czekając, aż czerwony strumień zaleje rozdziawiony dziób. Potem, uzbrojony w rondel, wyszedł znów na dwór i tym razem przyniósł jajka. Jedno rozbił kciukiem między piersiami Nicole, przyrządził omlet, którym podzielił się z Aldem; jedli w milczeniu, z jednej patelni bez rączki. Chilijczyk wytarł tłuszcz palcami.

O              świcie cała przemoc znikła; pozostawała już tylko niejasna hipnoza, jednocząca tych trzech mężczyzn z ich ofiarą. Morze umilkło. Słychać było zgrzytanie rączki adapteru, u kresu drogi. Zapach zsiadłej uczty psuł powietrze. W chwili tej, dotkniętej zapomnieniem, wirującej poza czasem, każdy z nich jakby rodził się na nowo, w gwiezdnych odrętwieniach, poprzedzających narodziny, pamięć, szaleństwo: Aldo, wyciągnięty na stole, ze zwisającą ręką, Will, rozwalony na ziemi, obok zwiniętego w kłębek Sama.

Nicole, ciągle jeszcze z jednym pantoflem na nodze, z półotwartymi ustami i oczami, wpatrywała się, nic nie widząc, w zardzewiały zygzak dachu.

Później Sam przyszedł ją popieścić. „Blood!” — wyszeptał ogłupiałym głosem. „Blood!” — powtórzył. Był jakby w ekstazie i obracał rękę pod światłem, jak gdyby krew z gwałtu była ze szczerego złota. Ucałował swoje palce, pokręcił głową w zachwyceni wyszeptał znowu: „Blood”, po czym zaczął malować sobie twarz na Indianina tym opatrznościowym

eliksirem. Spostrzegł w kufrze majtki i założył je na głowę, naciągając aż na uszy i niczym jakiś Siuks w delirium, w rytm tam-tamów, jął paradować wokół stołu, skandując przez nos: „Whisky... Beer... Sandwich... Blood...” I za każdym razem, kiedy wymawiał słowo „blood”. Aldo zawodził po cichu: „Coca cola hu-hu!" Will wyciągnął organki, żeby im akom­ paniować.

Kiedy cierpka jutrzenka otoczyła mury, nerwy Sama nie wytrzymały: złapał butelkę whisky i walnął dnem w palącą się jeszcze żarówkę. Nastą­ piła krótka eksplozja, której towarzyszył wystrzał ognia wirującego aż do podłogi.

              It is not possible — zaczął szlochać Sam, łapiąc się za głowę — no. no — i gorączkowo na chybił trafił ubierał się w porozrzucane rzeczy. Wyszedł na dwór, powtarzając: „no, no, not possible. no”; Will odtwarzał na organkach jego skamlący lament.

Sam wrócił z miską słodkiej wody, ręcznikiem i termosem kawy; nie­ śmiało zaczął myć dziecko, które złapało ręcznik i naciągnęło na siebie. Przyjęła kawę, chciała pić i zaczęła wymiotować małymi, gorzkimi spaz­ mami, które nie mogły ulżyć zablokowanemu żołądkowi. Sam szukał rzeczy Nicole, torebki, brakującego pantofla, majtek, które miał na głowie, pomagał dziewczynce ukryć się w sukience z porwanymi falbankami, w sukience, z której nie ocalał ani jeden guzik i którą zawiązał na ordynarny supeł.

              Odwiozę cię, come on...

Miała błędny wzrok, wybuchnęła suchym szlochem, a jej usta poruszały się, nie wydając ani jednego dźwięku. Chwiejąc się na nogach, przylgnęła do Sama, który — już trzeźwy — otoczył ją murem szalenie surowych zasad moralnych. Właśnie mieli wyjść, gdy nagle za nimi rozległ się wrzask.

              She is mine — wymamrotał Will ze spuszczoną głową.

Podniósł trupa zaduszonego koguta, walnął nim Sama w^ twarz i ogłuszył kopniakiem w podbrzusze. Potem natarł na Nicole, przycisnął ją gwał­ townie do ściany. Zielone spojrzenie było już teraz tylko błotem. „Money — wybełkotał, otwierając jej torebkę — money for you, my little slut!” Z torebki wypadła fotografia Nicole w kostiumie kąpielowym, z dedykacją: „Willa na całe życie.”

Odeszła pieszo, w niemą mżawkę, nie zauważyła nikogo przy szlabanie i ruszyła mechanicznym krokiem przez zamglone wydmy. To niedaleko.

to tam. na końcu. Trochę po piasku, trochę po s/osie, i już. Mokry kosmyk włosów wisiał jej na nosie. Dr>ała / zimna, krwawiła, nic nie czuła. Na­ prawdę. te ma minę pantofle spadają z nóg. Dochodząc do domu Nanette, pomyślała. że jest śpiąca i ciepły rogalik sprawiłby jej przyjemność. Prze­ wiem ła cichy ogródek, okrążyła dom, znalazła klucz we wnęce, otworzyła drzwi, zdjęła buty i na palcach poszła do pokoju. Przezroczysty dzień obmywał sypialnię. Położyła torebkę na pyzatej pierzyni...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin