DESMOND BAGLEY
Fetysz
(Przełożył Jerzy Żebrowski)
1
Poproszono mnie do telefonu, gdy flirtowałem przy dużym, okrągłym basenie z dwiema młodymi Niemkami, które udało mi się oderwać od stadka. Nie miałem zbyt wielkich szans. Dziewczyny w tym wieku uważają, że mężczyzna powyżej trzydziestu pięciu lat rozłazi się w szwach. Ale co tam, ćwiczyłem przynajmniej mój niemiecki.
Spojrzawszy na opaloną twarz kelnera zapytałem z niedowierzaniem:
- Telefon do mnie?
- Tak, sir. Z Londynu. - Zdaje się, że zrobiło to na nim wrażenie.
Westchnąłem biorąc do ręki płaszcz kąpielowy.
- Zaraz wrócę - obiecałem, podążając za kelnerem po schodach w kierunku hotelu. Przystanąłem u góry. - Odbiorę w swoim pokoju - oznajmiłem, mijając po drodze do wynajętego bungalowu fronton hotelu.
Wewnątrz było chłodno, niemal zimno, a klimatyzator wydawał cichy pomruk. Wyjąłem z lodówki puszkę piwa i otworzywszy ją podniosłem słuchawkę telefonu. Tak jak przypuszczałem, dzwonił Geddes.
- Co robisz w Kenii? - zapytał. Połączenie było dobre, jakby siedział w sąsiednim pokoju.
Wypiłem łyk piwa.
- Co cię obchodzi, gdzie spędzam urlop?
- Jesteś na właściwym kontynencie. Szkoda, że musisz wracać do Londynu. Jaką tam macie pogodę?
- Upalną. A czego spodziewałbyś się na równiku?
- U nas leje - stwierdził. -I jest trochę zimno.
Przywykłem już do Brytyjczyków. Podobnie jak Arabowie wymieniają zawsze nieistotne uwagi, zanim przejdą do poważnych spraw, tyle że u Brytyjczyków zaczyna się zwyczajowo od pogody.
Trudno mi to czasem znieść.
- Nie zadzwoniłeś do mnie w sprawie pogody. O co chodzi z tym Londynem?
- Obawiam się, że koniec rozrywek. Mamy dla ciebie robotę.
Chciałbym pojutrze widzieć cię w moim biurze.
Zacząłem liczyć. Pół godziny na opuszczenie hotelu, godzina jazdy do Mombasy żeby oddać wypożyczony wóz. Po południu lot do Nairobi, a o północy samolot do Londynu. Reszta dnia na dojście do siebie.
- Może mi się uda - stwierdziłem. - Ale chciałbym znać powody.
- Za wiele trzeba by wyjaśniać. Do zobaczenia w Londynie.
- W porządku - odparłem gderliwym tonem. - A tak przy okazji, skąd wiedziałeś, że tu jestem?
Geddes roześmiał się radośnie.
- Mamy swoje metody, Watsonie. Mamy swoje metody.
Rozległ się trzask i na linii zapadła cisza.
Odłożyłem z niechęcią słuchawkę. To także było typowe dla Brytyjczyków: zawsze rzucali w człowieka cytatami, zwłaszcza z "Sherlocka Holmesa" i "Alicji w Krainie Czarów". Albo, do diabła, z "Kubusia Puchatka"!
Wyszedłem z bungalowu i stałem na tarasie, kończąc piwo. Ocean Indyjski był spokojny, liście palm trzepotały na lekkim wietrze.
Dziewczyny pluskały się w basenie, udając, że ze sobą walczą, a ich piskliwy śmiech przeszywał rozgrzane powietrze. Dwaj młodzi mężczyźni obserwowali je z zainteresowaniem. Pomyślałem, że obejdzie się bez pożegnań. Skończyłem piwo i wszedłem do pokoju, żeby się spakować.
Parę słów na temat firmy, dla której pracuję. British Electric jest spółką mniej więcej tak samo brytyjską, jak Shell Oil holenderską.
Nabrała międzynarodowego charakteru i dlatego byłem jednym z wielu zatrudnionych w niej Amerykanów. Od British Electric nie kupuje się dwukilowatowego grzejnika elektrycznego, ani nawet lodówki o pojemności stu czterdziestu litrów, jeśli jednak potrzebujesz ekonomicznej wersji gigantycznego urządzenia do produkcji prądu mierzonego w megawatach, zwróć się do nas. Zajmujemy się w branży sprawami najcięższego kalibru.
Formalnie jestem inżynierem, ale minęło już z dziesięć lat, odkąd naprawdę coś budowałem albo konstruowałem. Im wyżej człowiek awansuje w spółce takiej jak nasza, tym mniej zajmuje się czysto technicznymi problemami. Oczywiście, żargon współczesnego zarządzania sprawia, że wszędzie pełno jest fachowej terminologii i w pokojach podkomisji pobrzmiewają określenia zaczerpnięte z analizy drogi krytycznej, badań operacyjnych i dynamiki przedsiębiorstw, ale wszystkie te bzdury okazują się zbyteczne przy wielkim stole konferencyjnym, gdzie poważne decyzje podejmują ludzie, którzy wiedzą, że zarządzanie to o wiele więcej niż mechanika.
Takich jak ja różnie się określa. W niektórych spółkach nazwano by mnie "jednoosobowym korpusem ekspedycyjnym", w innych "specem od kłopotów". Działam w mglistym obszarze, ograniczonym od północy problemami technicznymi, od wschodu finansami, od zachodu polityką, a od południa zwykłymi dziwactwami ludzkiej natury. Gdybym musiał znaleźć określenie dla mojego zawodu, nazwałbym siebie specjalistą od inżynierii politycznej.
Geddes nie mylił się co do Londynu: było tam zimno i mokro.
Wiał silny wiatr, pędząc krople deszczu, które bębniły o szyby w jego gabinecie. W porównaniu z Afryką wyglądało to ponuro.
Wstał, kiedy wszedłem.
- Masz ładną opaleniznę - powiedział z uznaniem.
- Byłaby lepsza, gdybym mógł dokończyć urlop. O co chodzi?
- Wam, jankesom, zawsze tak się spieszy - powiedział Geddes tonem skargi. Zabrzmiało to zabawnie z dwóch powodów. Nie zarządza się firmą taką jak British Electric siedząc na tyłku i Geddes, jak wielu Brytyjczyków na kierowniczych stanowiskach, robił złudne wrażenie człowieka powolnego, a jednak okazywał się szybszy od innych. Klasyczna definicja Węgra jako faceta, który wchodzi za tobą w obrotowe drzwi, a wychodzi pierwszy, znakomicie by do Geddesa pasowała.
Drugą zabawną sprawą był fakt, że nie potrafiłem oduczyć Anglików nazywania mnie jankesem. Nazwałem kiedyś Geddesa "liverpulcem", a potem próbowałem mu wykazać, że z Liverpoolu jest bliżej do Londynu niż z Wyoming do Nowej Anglii, ale jakoś to do niego nie dotarło.
- Tędy - powiedział. - W sali konferencyjnej mam całą ekipę.
Spotkałem już większość obecnych tam osób i gdy Geddes rzekł:
"Znacie wszyscy Neila Mannixa", rozległ się potwierdzający jego słowa pomruk. W sali był tylko jeden nie znany mi chłopak, którego Geddes przedstawił:
- To John Sutherland, nasz człowiek w terenie.
- To znaczy gdzie?
- Mówiłem ci, że byłeś na właściwym kontynencie. Tyle że po niewłaściwej stronie. - Geddes odciągnął zasłonę, która zakrywała tablicę z mapą. - Nyala.
- Mamy tam kontrakt na budowę elektrowni - stwierdziłem.
- Zgadza się. - Geddes wziął do ręki wskaźnik i postukał nim w mapę. - Mniej więcej tutaj, na północy. W miejscu zwanym Bir Oassa.
Ktoś wbił igłę w skórę ziemi i ta zaczęła obficie krwawić. Stało się to zachętą do kolejnego ukłucia, po którym wypłynęła ropa, wyrzucana podciśnieniem gazu ziemnego. Jego obecność, choć nie całkiem nieoczekiwana, stanowiła dodatkową gratyfikację. Wypływ ropy powitali z wielką radością i zadowoleniem ludzie dzierżący ster rządów w niestabilnym politycznie kraju. W obecnych czasach duże zasoby nafty oznaczają posiadanie władzy na światową skalę i Nyala uzyskiwała szansę zaznaczenia swej obecności wśród innych państw, co dotychczas wyraźnie się temu krajowi nie udawało. Ropa oznaczała również pieniądze - dużo pieniędzy.
- To dobra nafta - mówił Geddes. - Zawiera mało siarki i dzięki odpowiedniej lepkości nadaje się bez rafinacji na paliwo dla statków. Nyalańczycy zbudowali właśnie rurociąg z Bir Oassa do Port Luard, tu, na wybrzeżu. To jakieś tysiąc trzysta kilometrów. Uważają, że będą mogli oferować tanią ropę statkom płynącym wokół Afryki do Azji. Mają też nadzieję wejść na rynek południowoamerykański. Ale to wszystko przyszłość.
Wskaźnik pokazywał ponownie Bir Oassa.
- Pozostaje sprawa gazu ziemnego. Rozważano możliwość poprowadzenia równolegle gazociągu i ropociągu, budowy zakładów skraplania gazu w Port Luard i przesyłania go statkami do Europy, ale z powodu odkryć na Morzu Północnym pomysł ten okazał się nieekonomiczny.
Geddes przesunął wskaźnik dalej na północ, trzymając go, na wysokości wyciągniętego ramienia.
- Tutaj, między najprawdziwszą pustynią a obszarem lasów tropikalnych, rząd Nyali zamierza zbudować elektrownię.
Wszyscy obecni już o tym słyszeli, a jednak w sali rozległ się szmer i nerwowe poruszenie. Nie starczyłoby palców u obu rąk, żeby wyliczyć wynikające z tego oczywiste problemy. Wybrałem pierwszy z brzegu.
- Co z wodą do chłodzenia? Na Saharze panuje susza.
McCahill poruszył się.
- Nie ma problemu. Zrobiliśmy odwierty i trafiliśmy na duże zasoby wody na głębokości tysiąca ośmiuset metrów. - Skrzywił się. - Na tym poziomie jest dość ciepło, ale dodatkowe chłodnie kominowe powinny załatwić sprawę. - McCahill należał do zespołu konstruktorów.
- A przy okazji będziemy mieli wystarczające ilości wody dla potrzeb irygacji i konsumpcji, co pozwoli nam być w dobrych stosunkach z miejscową ludnością. - To, oczywiście, głos człowieka odpowiedzialnego za kontakty firmy ze światem zewnętrznym.
- Susza na Saharze potrwa jeszcze przez długi czas - stwierdził Geddes. - Jeśli Nyalańczycy będą mogli wykorzystywać gaz do zasilania elektrowni, uzyskają więcej energii do pompowania dostępnej im wody i do irygacji. Mogą również sprzedawać nadwyżki gazu sąsiednim krajom. Niger już okazuje zainteresowanie.
Miało to pewien sens, ale zanim zaczną zarabiać fortuny na ropie i gazie, muszą najpierw rozpocząć wydobycie. Podszedłem do mapy i przyjrzałem się jej.
- Będziecie mieli problemy z transportem. Dużych urządzeń, jak kotły czy transformatory, nie da się montować na miejscu. Ile jest tych transformatorów?
- Pięć - odparł McCahill. - Po pięćset megawatów każdy. Cztery do zainstalowania i jeden zapasowy.
- I każdy waży trzysta ton - zauważyłem.
- Myślę, że pan Milner wziął to pod uwagę - stwierdził Geddes.
Milner był naszym głównym kwatermistrzem. Musiał dbać o to, by wszystko znajdowało się o właściwej porze we właściwym miejscu, a jego wydział blokował dość skutecznie dostęp do wszystkich komputerów. Milner podszedł do mnie i stanął przy mapie.
- To proste - oznajmił. - Jest tam parę dobrych dróg.
Nie ukrywałem sceptycyzmu.
- Tu, w Nyali?
Pokiwał głową w zamyśleniu.
- Oczywiście nie byłeś tam, prawda, Neil? Zaczekaj, aż przeczytasz pełne sprawozdanie. Ale streszczę je dla ciebie i pozostałych.
Pierwszym prezydentem kraju po rządach kolonialnych był Maro Ofanwe. Pamiętacie go?
Ktoś przeciągnął ręką po gardle i rozległ się krótki, nerwowy śmiech. Nikomu z rządzących nie jest w smak przypominanie o zamachach stanu.
- Ofanwe miał typowe, złudne przekonanie o własnej wielkości.
Jednym z pierwszych jego posunięć była budowa nowoczesnej superautostrady wzdłuż wybrzeża z Port Luard do Hazi. W połowie długości, w pobliżu Lasulu, rozgałęzia się ona na północ, prowadząc do Bir Oassa, a nawet dalej - donikąd. Nie powinniśmy mieć tutaj żadnych problemów.
- Uwierzę w istnienie tej drogi, kiedy ją zobaczę.
Milner był rozdrażniony i nie ukrywał tego.
- Dokonałem osobiście jej inspekcji z szefem firmy transportowej. Spójrz na te fotografie.
Sterczał przy moim łokciu, gdy oglądałem odbitki - błyszczące, czarno-białe zdjęcia lotnicze. Faktycznie, była tam autostrada, wyglądająca tak, jakby wyrwano ją w całości z Los Angeles i rzucono w sam środek zarośniętego krzakami pustkowia.
- Kto z niej korzysta?
- Na drodze wzdłuż wybrzeża panuje spory ruch. Odnoga prowadząca w głąb lądu jest mało używana i źle utrzymana. Od południa zarastają ją lasy tropikalne, a na północy będą problemy z lotnymi piaskami. Pojawiają się wyrwy w nawierzchni. Miejscami są nadwerężone pobocza. - Było to typowe dla większości asfaltowych dróg w Afryce i wcale mnie nie zaskakiwało. Milner ciągnął dalej: - Parę mostów może być trochę niebezpiecznych, ale damy sobie z nimi radę.
- Czy kontrahentowi z firmy transportowej to odpowiada?
- Całkowicie.
Miałem co do tego wątpliwości. Zadowolony kontrahent jest jak zadowolony farmer: w zasadzie nie istnieje. Ale to ja wysłuchiwałem skarg, nie ludzie, którzy zatrudniali i zwalniali personel. Udobruchałem Milnera podziwiając jego fotografie, po czym skoncentrowałem znowu uwagę na Geddesie.
- Sądzę, że pan Shelford może mieć coś do powiedzenia - zachęcał Geddes.
Shelford zajmował się kontaktami politycznymi. Pracował w wydziale, który stanowił w British Electric najbliższy odpowiednik Departamentu Stanu albo brytyjskiego MSZ. Spojrzał porozumiewawczo na Geddesa.
- Rozumiem, że pan Mannix chciałby usłyszeć raport o sytuacji politycznej kraju?
- A cóż by innego? - zapytał Geddes z lekkim przekąsem.
Nie bardzo lubiłem Shelforda. Był jednym z tych facetów w prążkowanych spodniach, od których roi się w Whitehall i w Waszyngtonie. Lubią uważać się za decydentów i grube ryby, są jednak daleko od wierzchołka drabiny i dobrze o tym wiedzą.
Sądząc z tonu głosu Geddesa, on także za Shelfordem nie przepadał.
Shelford był najwyraźniej przyzwyczajony do tego, że jego osoba wzbudza rozdrażnienie i nie zwracał na to uwagi. Rozłożył ręce na stole, mówiąc dobitnie:
- Uważam, że Nyala to jeden z niewielu krajów w Afryce, które wykazują obecnie polityczną stabilność. Oczywiście, nie zawsze tak było. Po obaleniu Maro Ofanwe doszło do poważnych zamieszek i armia była zmuszona przejąć władzę, co w państwie afrykańskim nie jest rzeczą niezwykłą. Nietypowe było natomiast to, że wojsko oddało dobrowolnie ster rządów, utworzonej legalnie i pochodzącej z wyboru, cywilnej administracji, która jak dotąd zdaje się zapewniać krajowi stabilny rozwój.
Niektórzy z obecnych zareagowali zniecierpliwieniem na słowa Shelforda i Geddes przerwał jego przemowę, wyglądającą na wstęp do dłuższego wykładu.
- No i dobrze - stwierdził. - Nie będziemy przynajmniej narażeni na upór wojskowych.
- Tylko na przewrotność polityków - zauważyłem drwiąco.
Shelford zamierzał najwyraźniej kontynuować wykład i tym razem ja mu przerwałem.
- Czy był pan tam ostatnio, panie Shelford?
- Nie.
- A kiedykolwiek przedtem?
- Nie - odparł sztywno. Zauważyłem parę skrywanych uśmiechów.
- Rozumiem - stwierdziłem, przenosząc uwagę na Sutherlanda. - Proponuję, żebyśmy wysłuchali człowieka znającego teren.
Jak mają się tam sprawy, John?
Sutherland spojrzał na Geddesa, i widząc jego przyzwalające skinienie, zaczął mówić.
- Cóż, najogólniej biorąc pan Shelford ma rację. Sytuacja w kraju jest wyraźnie ustabilizowana. Oczywiście, w określonych granicach.
Borykają się z brakiem pieniędzy, niedoborem wody, starciami granicznymi, z typowymi problemami krajów afrykańskich. Ale podczas naszego pobytu nie zetknąłem się z poważniejszymi konfliktami w sferach rządowych.
Shelford uśmiechnął się triumfująco.
- Czy sądzisz, że rząd Nyali dotrzyma gwarancji, gdyby doszło do sytuacji kryzysowej? - zapytał Geddes.
Będąc pod presją, Sutherland odparł śmiało i bez zbytniego wahania:
- Myślę, że tak, o ile nie zostanie obcięty fundusz dyspozycyjny.
Chciał przez to powiedzieć, że wyciągnięte po łapówki ręce należało hojnie posmarować, co nie było sytuacją wyjątkową.
- Mówiłeś najogólniej, John - stwierdziłem. - A gdybyś musiał przejść do konkretów?
Wydawał się teraz trochę zaniepokojony i rzuciwszy okiem na Geddesa i Shelforda odparł:
- Podobno dochodzi tam do waśni plemiennych.
Po sali ponownie przeszedł szmer. Dla przeciętnego Europejczyka, który rozumie rywalizację między państwami, okręgami czy nawet miastami, wymogi lojalności wobec własnego plemienia nie mają często żadnego sensu. W swoim czasie próbowałem szukać analogii do sytuacji walczących ze sobą klubów piłkarskich i ich co bardziej agresywnych kibiców, ale ludzie nie należący do kultury plemiennej mieli najwyraźniej ogromne trudności ze zrozumieniem istniejących w niej konfliktów. Widziałem nawet uniesione brwi, oznakę pełnej świętego oburzenia nietolerancji, na którą nikt z obecnych przy stole nie mógł sobie pozwolić. Shelford próbował zaprotestować.
- Bzdura - stwierdził. - Jeśli widziałem kiedykolwiek zjednoczony kraj, to Nyala na pewno nim jest. Konflikty plemienne zostały tam przezwyciężone.
Postanowiłem wypuścić z niego trochę powietrza.
- Najwyraźniej pan jednak tego nie widział, panie Shelford.
Podobne konflikty nigdy się nie kończą. Proszę przypomnieć sobie Nigerię. Tam też miały miejsce, a to prawie sąsiedni kraj. Zdarzają się w Kenii. I w całej Afryce. Wiemy, że trudno oddzielić fakty od fikcji, ale nie możemy niczego ignorować. John, kto rządzi w Nyali, które plemię dysponuje większością?
- Kinguru.
- A więc prezydent i prawie wszyscy ministrowie są z plemienia Kinguru? Pracownicy administracji? Czołowi kupcy i biznesmeni? - John przytakiwał mi po każdym pytaniu. - Wojsko?
Tym razem pokręcił głową.
- To dziwne, ale chyba nie. Zdaje się, że Kinguru nie są dobrymi wojownikami. W armii rządzą ludzie z plemienia Wabi, tak czy inaczej skoligaceni jakoś z Kinguru. Jeśli chce pan znać szczegóły, będzie panu potrzebny raport socjologa.
- Skoro Kinguru nie potrafią walczyć, może będą zmuszeni się tego nauczyć - zauważyłem. - Tak jak plemię Ibo w Nigerii albo Kikuyu w Kenii.
- Zakładasz, Neil, że dojdzie do konfliktu - stwierdził ktoś z obecnych.
Geddes poparł mnie.
- Nie brak w tym sensu. Mamy tu jeszcze pewne informacje w aktach, Neil. To zadanie dla ciebie. - Poklepał leżącą na stole pękatą teczkę i zręcznie rozładował napięcie. - Myślę, że możemy odłożyć na razie na bok kwestie polityczne. Jak wygląda aktualnie postęp prac, Bob?
- Wszystko dokładnie według planu - stwierdził z satysfakcją Milner. Cierpiałby, gdyby były opóźnienia, ale z nie mniejszym bólem przyjąłby wyprzedzenie harmonogramu. Oznaczałoby to, że jego komputery nie dostarczają absolutnie optymalnych rozwiązań, co byłoby nie do pomyślenia. Po chwili jednak pochylił się i z jego twarzy zniknął wyraz zadowolenia. - Możemy wszakże mieć mały problem.
W tej robocie małe problemy nie istniały. Wszystkie były wielkie, bez względu na to, jak drobne wydawały się na początku.
- Budowa jest mocno zaawansowana i możemy już w zasadzie przewozić duże ładunki - stwierdził Milner. - Analiza wskazuje, że należałoby najpierw dostarczyć jeden z dwóch kotłów, ale rząd nalega na dostawę transformatora. Oznacza to, że instalatorzy kotła będą siedzieć bezczynnie na tyłkach, a transformator poleży sobie odłogiem, ponieważ elektrycy nie są jeszcze gotowi do jego montażu. - Wydawał się urażony i doskonale rozumiałem dlaczego. Marnowano w ten sposób duże pieniądze.
- Czemu im na tym zależy? - zapytałem.
- Chodzi o efekt propagandowy. Transformator to największy element, jaki będziemy przewozić. Chcą nadać sprawie rozgłos, zanim ludność przywyknie do widoku toczącej się przez kraj ogromnej platformy.
Geddes uśmiechnął się.
- Płacą za to. Myślę, że na tyle możemy im pozwolić.
- Poniesiemy większe koszty - ostrzegł Milner.
- Wydają na to przedsięwzięcie sto pięćdziesiąt milionów funtów - oznajmił Geddes. - Jestem pewien, że tę zmianę w planie da się wprowadzić. I będę bardzo zadowolony, jeśli nie zechcą zmieniać niczego więcej. Z pewnością możesz tak przerobić harmonogram, żeby skompensować straty. - Jego głos działał kojąco jak balsam i wywarł pożądany wpływ na Milnera, który wydawał się teraz o wiele spokojniejszy. Powiedział, co należało, a byłem przekonany, że ma przewidziane w programie rezerwy na wypadek takich awaryjnych sytuacji.
Spotkanie ciągnęło się cały ranek. Finansiści wystąpili ze sprawą płatności zaliczkowych w powiązaniu z przepływem pieniądza, omawiano też oferty na zakładanie sieci energetycznej, która miała powstać po ukończeniu budowy elektrowni. W końcu Geddes zakończył zebranie, pochylił się ku mnie i powiedział cicho:
- Zjedz ze mną lunch, Neil.
Nie było to zaproszenie, lecz rozkaz.
- Z przyjemnością - odparłem. Najwyraźniej nie wszystko zostało powiedziane.
Wychodząc zaczepiłem Milnera.
- Nie poruszyliśmy pewnej sprawy. Dlaczego mamy dokonywać wyładunku w Port Luard? Czemu nie w Lasulu? Stamtąd odchodzi odnoga autostrady w głąb kraju.
Milner pokręcił głową.
- Tylko w Port Luard jest dość głęboka woda i odpowiednie nabrzeża. W Lasulu ładunek trafia na stare galery. Chciałbyś przeładowywać na nie przy silnej fali trzystutonowy transformator?
- Zdecydowanie nie - odparłem i to był koniec rozmowy.
Spodziewałem się jeść lunch z Geddesem w kantynie zarządu, zaprosił mnie jednak do restauracji. Wypiliśmy drinka przy barze, gawędząc o problemach Afryki, sytuacji na rynku pieniężnym i nadchodzących wyborach uzupełniających. Dopiero gdy zasiedliśmy przy stole do posiłku, powrócił do zasadniczego tematu.
- Chcemy, żebyś tam pojechał, Neil.
Wcale mnie to nie zaskoczyło, tyle że na razie nie widziałem żadnego powodu.
- Powinienem być teraz w Leopard Rock, na południe od Mombasy i podrywać dziewczyny - stwierdziłem. - Przypuszczam, że na zachodnim wybrzeżu słońce grzeje równie mocno. Nie wiem tylko, jak jest z panienkami.
- Powinieneś się ożenić - stwierdził Geddes, nie całkiem mimochodem.
- Już to kiedyś zrobiłem.
Kontynuowaliśmy posiłek. Nie miałem nic do powiedzenia i pozwoliłem mu prowadzić rozmowę.
- Więc podejmiesz się rozwiązania problemu - stwierdził w końcu.
- Ale jakiego? Dzięki Milnerowi wszystko działa lepiej niż w szwajcarskim zegarku.
- Nie mam pojęcia, o co chodzi - oznajmił po prostu Geddes. Ale wiem, że pojawił się jakiś problem i chcę, żebyś zbadał sprawę. - Podniósł rękę, bym mu nie przerywał. - To wszystko nie jest takie proste, jak się wydaje i słusznie przypuszczałeś, że w Nyali tylko pozornie panuje spokój. Sir Tom dostał stamtąd cynk od zaufanego informatora.
Geddes mówił o naszym prezesie, właścicielu spółki i naczelnym dyrektorze. W tej potrójnej roli występował sir Thomas Buckler.
Nogami stąpał twardo po ziemi, głowę trzymał na Olimpie, a wielkie jak u królika uszy nasłuchiwały stale, skąd może zagrażać niebezpieczeństwo jego ukochanej firmie. Ze spostrzeżeniami szefa należało zawsze się liczyć, więc moja czujnoś...
jakomaz