STEVEN SAYLOR
ZAGADKA KATYLINY
Przełożył Janusz Szczepański
Wydanie oryginalne: 1993
Wydanie polskie: 2002
Cieniom mojej Matki
NAZEWNICTWO
W powieści zastosowano spolszczoną pisownię rzymskich imion i nazwisk rodowych oraz przydomków. W ślad za autorem nazwy miejscowości, poza nielicznymi wyjątkami, jak Baje, Kurne, Aleksandria i sam Rzym, zachowano w oryginalnym łacińskim brzmieniu, jak na przykład Faesulae (dzisiejsze Fiesole), Arretium (Arezzo), Massilia (Marsylia), Florentia (Florencja).
Daty również podane są zgodnie z kalendarzem rzymskim sprzed reformy Juliusza Cezara. Rok (tzw. rok księżycowy) dzielił się w nim na dwanaście miesięcy, których nazwy również użyte są w brzmieniu polskim, lecz ich długość jest inna: styczeń (Ianuarius) miał 29 dni, luty (Februarius) 28 dni, marzec (Martius) 31 dni, kwiecień (Aprilis) 29 dni, maj (Maius) 31 dni, czerwiec (Iunius) 29 dni, lipiec (Quitictilis) 31 dni, sierpień (Sextilis) 29 dni, wrzesień (September) 29 dni, październik (October) 31 dni, listopad (November) 29 dni i grudzień (December) 29 dni. Rzymianie nie oznaczali dni miesiąca kolejnymi liczbami, jak my; daty dzienne w kalendarzu rzymskim określano według trzech stałych terminów w każdym miesiącu: kalendy – przypadały na pierwszy dzień miesiąca, nony – w marcu, maju, lipcu i październiku przypadały na siódmy, a w pozostałych miesiącach na piąty dzień, idy – w marcu, maju, lipcu i październiku był to piętnasty, a w pozostałych miesiącach trzynasty dzień. Pozostałe dni liczono wstecz od jednej z tych dat. Autor w większości wypadków dostosował się do tego systemu.
Akcja powieści rozpoczyna się w kalendy czerwcowe w 63 r. p.n.e.
Na tarczy wycięte ujrzał Eneasz
Kamienne mury Podziemia, królestwa potępionych i cierpień za winy.
Tam, zgrozą przeniknięty, nad skrajem otchłani drżał cień Katyliny,
A furie go biły skrzydłami swoimi...
Wergiliusz, Eneida,
ks. VIII, 666-669
Jakaż to zaszła w nas zmiana
I w mieście tym,
Odkąd ów zły Katylina
Opuścił Rzym?
Niewinnym, było, nam się zdał,
A Konsul złym,
Że w złości go pokrzywdzić chciał
Urzędem swym.
A dziś, gdy zbrojny grozi nam,
Wrogiem się stał,
Konsula wini gniewny tłum,
Że ujść mu dał.
W krytyce szybki bywa Rzym,
A chociaż błąd
Popełnia często w gniewie swym,
Kto winien? Rząd!
Ben Jonson, Catiline,
akt IV, 863-878
Czym jest prawda?
Poncjusz Piłat
CZĘŚĆ I
NEMO
ROZDZIAŁ I
– Według Katona*[1] – powiedziałem i przerwałem, patrząc na trzymany w ręku zwój spod zmrużonych powiek. Jaskrawe słońce odbijało się od pergaminu, utrudniając czytanie wyblakłych czarnych liter. No, poza tym, gdy się ma czterdzieści siedem lat, wzrok już nie dopisuje... Mogę policzyć liście na drzewie oliwnym o trzydzieści kroków, ale różnica między O i U, a nawet I i L nie jest już tak oczywista jak kiedyś. – Według Katona... – zacząłem znowu, trzymając zwój na odległość wyciągniętej ręki i czytając po cichu. – No, to jest po prostu śmiechu warte. Kato wyraźnie pisze, że siano powinno już być skoszone, tymczasem mamy już kalendy czerwcowe, a my nawet nie zaczęliśmy.
– Jeśli wolno mi się wtrącić, panie...
Niewolnik Aratus, stojący u mego boku, odchrząknął cicho. Nie miał jeszcze pięćdziesięciu lat i na długo przed moim przybyciem ubiegłej jesieni był w gospodarstwie zarządcą.
– Tak?
– Panie, trawy jeszcze nie przekwitły. Opóźnienie zbioru nie jest niczym wyjątkowym. Przecież i w ubiegłym roku było tak samo. Nie zebraliśmy siana prawie do końca czerwca...
– Tak, i widziałem potem, ile go zgniło w stodole. Przez zimę psuła się bela za belą i wiosną ledwo było czym karmić woły przy orce.
– Ale to przez to, że burza uszkodziła dach tej zimy i deszczówka ciekła do środka. Nie miało to nic wspólnego z późnym zbiorem. – Aratus spuścił wzrok i zacisnął usta. Jego cierpliwość była na wyczerpaniu, choć zachowywał postawę posłusznego sługi.
– A jednak u Katona stoi czarno na białym: „Ścinaj trawę o czasie, a bacz, byś się z tym nie spóźnił”. Oczywiście Marek Porcjusz Kato żył przed stu laty, ale nie sądzę, aby zwyczaje przyrody zmieniły się od tego czasu. – Spojrzałem na Aratusa, którego usta przypominały teraz cienką kreskę. – I jeszcze jedno... – Przewinąłem pergaminowy zwój, szukając ustępu, który uderzył mnie poprzedniego wieczoru. – Ach, tutaj... Posłuchaj: „Ciecierzyca jest trująca dla bydła i dlatego należy ją wyrwać, gdyby wyrosła wśród zboża na paszę”. A tu zaledwie wczoraj na własne oczy widziałem, jak jeden z niewolników zabierał przypalone ziarna ciecierzycy z kuchni i dodawał je wołom do paszy.
Czy naprawdę kątem oka dostrzegłem, jak Aratus przewraca oczami, czy mi się tylko zdawało?
– Ziele ciecierzycy – podkreślił słowo „ziele” – jest trujące dla inwentarza, panie, a nie ziarno. Dla ludzi zresztą też, podejrzewam – dodał sucho.
– Ach, dobrze. W takim razie sprawa wyjaśniona. – Zamknąłem oczy i ścisnąłem palcami nasadę nosa. – Skoro mówisz, że trawy jeszcze kwitną, przyjdzie nam zaczekać z koszeniem. Czy winorośl zaczyna puszczać liście?
– Tak, panie. Zaczęliśmy już przycinać pędy i przywiązywać je do kołków. Tak, jak nakazuje Kato. A ponieważ, jak mówi Kato, tylko najlepiej przygotowani i doświadczeni niewolnicy powinni się tym zajmować, może powinienem pójść do winnicy i dopilnować wszystkiego osobiście.
Skinąłem głową i Aratus odszedł. W pokoju nagle wydało mi się duszno i gorąco, choć nie było jeszcze południa. Czułem w skroniach lekkie, bolesne pulsowanie i powiedziałem sobie, że to z upału, choć pewnie przyczyną było wytężanie oczu nad tekstem Katona i spór z Aratusem. Wyszedłem do zielnika, gdzie powietrze było chłodniejsze. Z domu doleciał mnie pisk – to krzyczała Diana, a Meto, karcony przez Bethesdę, zarzekał się, że nawet jej nie dotknął. Westchnąłem i poszedłem dalej, na ścieżkę do kozich zagród, gdzie dwaj niewolnicy pracowali przy naprawie uszkodzonego płotu. Nawet nie spojrzeli w moją stronę, gdy ich mijałem.
Ścieżka prowadziła wzdłuż winnic, gdzie Aratus już nadzorował mocowanie młodych winorośli do podpór. Zatrzymałem się dopiero w gaju oliwnym, by odpocząć w cieniu. Koło głowy bzyknęła mi pszczoła, zawisając na chwilę w powietrzu, po czym uleciała między drzewa. Poszedłem za nią w górę zbocza, na skraj gaju, gdzie zaczynało się porastające grzbiet wzgórza pasmo dziewiczego lasu. Kilka wystających z ziemi ściętych pni świadczyło o podjętej bez przekonania i szybko zarzuconej próbie wykarczowania go. Cieszyło mnie, że wzgórze pozostawiono w dzikim stanie, choć Kato zaleciłby pozyskanie go pod uprawę; on zawsze przedkładał wyżej położone grunty nad doliny, gdzie mogła zbierać się mgła, od której niszczałyby zbiory.
Usiadłem na pniu i odetchnąłem w cieniu powykręcanego, starego dębu. Pszczoła znów zabrzęczała mi koło ucha – może przyciągała ją migdałowa woń olejku, którym Bethesda natarła mi wczoraj włosy. Jakże one mi siwiały! Już chyba więcej było srebrnych niż czarnych. Żyjąc na wsi, nie przejmowałem się zbytnio fryzurą i nie ścinałem włosów tak często jak w mieście. Luźne kędziory spływały mi na kark i uszy, po raz pierwszy w życiu zapuściłem też brodę. I ona była gęsto przetykana siwizną, zwłaszcza na podbródku.
Bethesdzie też z wolna bielały włosy, aż w końcu zaczęła je barwić henną. Farba, którą sobie sporządzała, dawała mocny i głęboki odcień czerwieni, niemal krwisty. Jej gęste i miękkie włosy wciąż były piękne; ale trzeba przyznać, że o ile ja z wiekiem przestawałem dbać o swoje, ona poświęcała im teraz znacznie więcej czasu niż kiedyś. Na przykład już ich nie rozpuszczała, chyba że na noc. W dzień zwijała je w kok, upięty na czubku głowy, co nadawało jej tak wyniosły wygląd, jakby była rzymską matroną... choć akcent zdradzał od razu, że pochodzi z Egiptu.
Roześmiałem się na tę myśl i stwierdziłem nagle, że ból w skroniach ustąpił. Spojrzałem na ścielącą się u mych stóp dolinę i głęboko wdychałem aromat wiejskiego lata: zapach zwierząt, woń szumiącej na wietrze trawy i spieczonej gorącym słońcem ziemi. Wpatrywałem się w widoczną stąd jak na dłoni swą posiadłość: pokryty czerwoną dachówką dom, nieco wyższy dach łaźni, tuż za głównym wejściem urządzony starannie dziedziniec z sadzawką i kwietnikami, inny, gdzie wyrabiano wino, zastawiony kotłami i beczkami. Był i trzeci, służący za klepisko do młocki, a do biblioteki przylegał ogród zielny. Tuż przy domu stały szopy, stajnie i studnia, a także mały murowany budynek z tłocznią oliwy. Dalej ciągnęły się: łany zbóż, winnice, gaje oliwne. Granice gospodarstwa wyznaczała po prawej droga z Rzymu – szeroka brukowana via Cassia, po lewej strumień o brzegach porośniętych drzewami; daleko za zagrodą i pasem uprawnej ziemi, od drogi do samego strumienia biegł niski mur, a czwartym bokiem granicznego czworokąta był grzbiet wzgórza, na którym siedziałem. Widok sielankowy, wart wiersza, a nawet pochwały samego staruszka Katona, pomyślałem. To marzenie każdego Rzymianina, nieważne, biednego czy bogatego – mieć gospodarstwo na wsi, do którego można by uciec od zgiełku i szaleństwa miasta. Wbrew wszelkim przewidywaniom mnie się to wreszcie udało. Dlaczego więc nie byłem szczęśliwy?
– Tu nie jest twoje miejsce, Gordianusie.
Poruszyłem się zaskoczony i odwróciłem w stronę, skąd dobiegał głos.
– Klaudia! Przestraszyłaś mnie.
– To dobrze! Lepiej być przestraszonym niż znudzonym i nieszczęśliwym.
– A po czym, widząc mnie z tyłu, możesz poznać, że jestem znudzony i nieszczęśliwy?
Moja sąsiadka wsparła ręce na wydatnych biodrach i spojrzała na mnie z ukosa.
– Stopy i kolana rozsunięte, łokcie na kolanach, splecione dłonie podpierają podbródek, głowa przechylona, plecy zgarbione – wyliczyła. – Gdybyś był o trzydzieści lat młodszy, Gordianusie, powiedziałabym, że jesteś nieszczęśliwie i po uszy zakochany. Tobie po prostu wieś nie służy. Pozwól, że usiądę obok i pokażę ci, jak ktoś, kto naprawdę kocha te okolice, rozkoszuje się tym wspaniałym widokiem.
Usiadła na pniu, który najwyraźniej był niższy, niż się spodziewała, bo opadła nań swym dobrze nabitym zadkiem z klaśnięciem, kwitując to wesołym śmiechem. Wyprostowała nogi, dłonie złożyła na kolanach i z rozpromienioną miną patrzyła na rozpościerające się poniżej kolorowe pola i łąki. Nie mogłaby być w radośniejszym nastroju, nawet gdybyśmy siedzieli po drugiej stronie wzgórza i oglądali jej gospodarstwo.
Klaudia była kuzynką mojego zmarłego przyjaciela, po którym odziedziczyłem tę ziemię. Była tak do niego podobna, że mogła być jego siostrą. W ogóle zresztą pod wieloma względami mogła uchodzić za kobiece wcielenie Lucjusza, dlatego polubiłem ją od pierwszego dnia, kiedy przyszła do mnie zza wzgórza, by się przedstawić. Tak jak on miała palce jak serdelki, rumiane policzki i czerwony nos. Włosy miała gęstsze (Lucjusz przed śmiercią był prawie łysy), ale były tej samej jasnorudej barwy, poprzetykane siwizną i tak samo zwijały się w strzępiaste pasma; nosiła je upięte wysoko w niedbały kok, z którego na wszystkie strony wymykały się niesforne kosmyki, powiewające na wietrze wokół jej okrągłej, miłej twarzy. W przeciwieństwie do swego kuzyna nie przykładała wagi do ozdób i jedyną biżuterią, jaką u niej widywałem, był prosty złoty łańcuszek na szyi. Uznawała kobiece stole za niepraktyczne i nosiła długie wełniane tuniki w barwach ziemi; przy jej tuszy wyglądała przez to z daleka jak mężczyzna, i to niewolnik. Ironia losu – w jej żyłach płynęła przecież szlachetna patrycjuszowska krew.
Jej posiadłość leżała po drugiej stronie wzgórza granicznego. Kiedy mówię: „jej”, rozumiem to dosłownie, ponieważ to ona sama dzierżyła tytuł własności, bez pośrednictwa ojca, brata czy męża. Klaudia, podobnie jak Lucjusz, nigdy nie wstąpiła w związek małżeński, ale radziła sobie sama, żyjąc niezależnie i na własnych warunkach. Byłoby to godne uwagi osiągnięcie nawet w wypadku bogatej miejskiej matrony, ale tu, na przywiązanej do tradycji prowincji, było wyjątkowe i świadczyło o sile charakteru i inteligencji, których nie zdradzały jej miękkie, okrągłe rysy. Jakim cudem wyrwała dla siebie ten kawałek ziemi z fortuny Klaudiuszów, nie miałem pojęcia. Jej gospodarstwo stanowiło tylko znikomą część rodzinnych majętności. W samej rzeczy moje ziemie otoczone były przez Klaudiuszów ze wszystkich stron. Od południa stykały się na szczycie wzgórza z ziemią Klaudii, uważaną za jedną z uboższych ze względu na kamienistą glebę na zboczu i niskie położenie reszty posiadłości w dolinie nawiedzanej zimą przez owe mgły, których tak się obawiał Kato. Za strumieniem leżały włości jej kuzyna Publiusza Klaudiusza. Z mojego punktu obserwacyjnego widziałem ponad drzewami wierzchołek czerwonego dachu jego domostwa. Pola za niskim murem granicznym od północy należały do drugiego kuzyna, Maniusza Klaudiusza. Z powodu dużej odległości niewiele mogłem zobaczyć z jego ziem, a domu już wcale. Po drugiej stronie via Cassia, na wschód ode mnie, teren stawał się stromy i skalisty – było to podnóże góry zwanej przez miejscowych Argentum, zwieńczonej koroną ciemnych połaci lasu. Ziemie na jej stokach należały do kolejnego z kuzynów Klaudii, Gnejusza Klaudiusza. Mówiono, że to świetne tereny łowieckie, pełne dzików i jeleni. Znajdowała się tam też wydrążona gdzieś we wnętrzu góry sztolnia, z której niegdyś wydobywano srebro; podobno jednak złoże dawno się wyczerpało. Widać było jeszcze krętą drogę, wspinającą się zboczem i niknącą w porastającym je lesie. Wtedy wielu niewolników musiało wędrować nią podczas niekończącej się pracy, dziś zarosła i bardziej przypominała kozią ścieżkę.
Z wszystkich posiadłości rodowych ta należąca do mojego dobroczyńcy Lucjusza Klaudiusza uważana była powszechnie za najlepszą, a on pozostawił ją w spadku mnie. Klaudiusze, a formalnie młody Gnejusz reprezentowany przez istny legion adwokatów, usiłowali podważyć testament, ale bez skutku. Miałem swój dzień w rzymskim sądzie i gospodarstwo przeszło w moje ręce. Dlaczego mi to nie wystarczało?
– To piękne miejsce. – Klaudia patrzyła na lśniącą czerwień dachówki i na starannie uprawiane pola. – Kiedy byłam dziewczynką, było zaniedbane. Kuzyn Lucjusz wcale się gospodarstwem nie interesował i pozwolił mu popaść w ruinę. A potem... z piętnaście lat temu, gdy poznał ciebie i przeżyliście razem pierwszą przygodę... nagle sobie o nim przypomniał i zaczął tu przyjeżdżać. Kupił Aratusa i uczynił go zarządcą, posadził nowe winnice i gaje oliwne, sprowadził niewolników i przebudował dom. Zmienił gospodarstwo w całkiem dochodowe przedsięwzięcie, a przy tym mógł tutaj uciekać od miejskiego zgiełku. Wszyscy byliśmy zdumieni jego osiągnięciami. No i poruszeni jego nagłym zgonem, niestety – westchnęła.
– I rozczarowani jego wyborem spadkobiercy – dodałem cicho.
– No, Gordianusie, nie powinieneś chować urazy. Nie możesz winić mojego kuzyna Gnejusza za wytoczenie ci procesu. Wszyscy się spodziewaliśmy, że to on otrzyma spadek, skoro jego ziemie nadają się tylko do polowań, a nie do uprawy, a kopalnia srebra od dawna jest zamknięta. Niestety, Cycero poprowadził twoją sprawę błyskotliwie, jak zwykle. Masz szczęście, że go znasz, i wszyscy ci tego zazdrościmy. Pod wpływem jego argumentacji sąd uznał, że ostatnia wola Lucjusza jest ważna, i na tym się skończyło. Jego majątek nie był mały; miał on wiele innych pięknych posiadłości, które rozdzielił pomiędzy krewnych. Mnie samej przypadła biżuteria po matce Lucjusza i jego miejski dom na Palatynie. Tobie dał tę etruską ziemię i wszyscy się z tym pogodziliśmy.
– Wiem, że ty się pogodziłaś, Klaudio. Ale co do twych kuzynów, to nie mam takiej pewności.
– Dlaczego? Czyżby ci w jakiś sposób dokuczali?
– Niezupełnie. Nie widziałem się ani z Gnejuszem, ani z Maniuszem od tamtej rozprawy, ale każdy z nich przysłał posłańca z wiadomością, by mój zarządca trzymał niewolników z dala od ich włości, bo inaczej będą mi ich odsyłać z brakującą kończyną.
Klaudia zmarszczyła czoło i pokręciła głową.
– Godne pożałowania – powiedziała. – A co z Publiuszem? Jest najstarszy z nich i zawsze okazywał rozsądek.
– Z Publiuszem być może wkrótce spotkamy się w sądzie.
– Niemożliwe! Ale dlaczego?
– Wygląda na to, że nie możemy się porozumieć co do strumienia, który oddziela nasze włości. Testament Lucjusza wyraźnie stwierdza, że mam prawo swobodnie z niego korzystać, jak też z wszystkiego, co się w nim znajduje, ale Publiusz ostatnio przysłał mi list, w którym rości sobie prawo do wyłączności.
– A niech to...
– Prawnicy w końcu to rozwikłają. Tymczasem wczoraj kilka moich niewolnic prało ubrania w strumieniu, a powyżej niewolnice Publiusza celowo mąciły wodę, aż była pełna mułu. Na to moje kobiety zaczęły obrzucać je inwektywami, a w końcu zaczęło fruwać w powietrzu coś więcej. Obaj zarządcy przybyli wreszcie, by przerwać tę zwadę, ale jedna z moich niewolnic została uderzona kamieniem w czoło.
– Poważnie ją zraniono?
– Nie, ale krew się lała ostro, a na czole pozostanie blizna. Gdybym miał naturę pieniacza, zażądałbym, aby Publiusz kupił mi w zamian nową niewolnicę.
Klaudia uderzyła dłonią w kolano.
– To niedopuszczalne! – zakrzyknęła. – Nie miałam pojęcia o tych prowokacjach, Gordianusie. Doprawdy, to zagrożenie dobrosąsiedzkich stosunków, nie mówiąc o prawie i porządku! Będę musiała trochę wygarnąć moim drogim kuzynom!
Była tak wzburzona, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
– Będę szczerze zobowiązany, Klaudio.
– Chociaż tyle mogę zrobić. Doprawdy, takie wieczne użeranie się, włóczenie po sądach i złość między sąsiadami może jest powszechna w mieście, ale tu, na wsi, powinien panować spokój, zgoda i urodzaj, jak sam Lucjusz zwykł mawiać.
– Tak, pamiętam, jak raz użył tych samych słów, kiedy szykował się do wyjazdu na wieś. – Spojrzałem ku strumieniowi, a potem ponad wierzchołkami drzew na czubek Publiuszowego dachu i poczułem się nagle nieswojo. Odwróciłem wzrok i zmusiłem się, by pomyśleć o czymś innym. – Często widywałaś się z Lucjuszem, kiedy odwiedzał gospodarstwo?
– Och, nie omieszkałam go odwiedzić za każdą jego bytnością. To był taki miły człowiek... ale ty sam wiesz. Przychodziliśmy często na to wzgórze, siadaliśmy na tych samych pniach i patrzyliśmy na dolinę, a on snuł plany na przyszłość. Wiedziałeś, że zamierzał postawić nad strumieniem niewielki młyn?
– Nie.
– Chciał zainstalować wielkie koło wodne i dwa zestawy przekładni. Jeden do mielenia mąki, drugi do kruszenia kamieni z Gnejuszowej kopalni. Wyglądało to na skomplikowane i ambitne zadanie, ale Lucjusz był zdania, że sam potrafi zaprojektować te urządzenia. Wielka szkoda, że zmarł tak nagle.
– Nagła śmierć jest chyba najlepsza. Znałem wiele osób, które nie miały takiego szczęścia.
– Tak, zapewne gorzej umierać powoli albo w samotności...
– Lucjusz zaś umarł bardzo szybko i w obecności setek ludzi. Przechodził akurat przez Forum Romanum, gdzie był powszechnie znany i lubiany. Jak mi później opowiadano, śmiał się i dowcipkował ze swym towarzystwem, gdy nagłe złapał się za serce i upadł. Śmierć była natychmiastowa; cierpiał tylko przez moment. Jego pogrzeb był wielkim wydarzeniem... zgromadził przyjaciół z tak wielu dróg życia... – Uśmiechnąłem się, przypominając sobie ten dzień. – W testamencie przewidział dar na utrzymanie westalek, jak czyni to wielu zamożnych mężczyzn. Ja sam, dopóki mnie nie wezwano, nie miałem zielonego pojęcia, że zostawił coś i dla mnie. A tu nagle spada mi jak z nieba gospodarstwo w Etrurii wraz z zaczytaną kopią O gospodarstwie wiejskim Katona. Przypuszczam, że musiał słyszeć, jak sobie głośno marzę od czasu do czasu o wyjeździe na wieś i ucieczce od całego rzymskiego szaleństwa. Oczywiście były to tylko czcze marzenia... kto z ludzi o moich zasobach mógł sobie kiedykolwiek pozwolić na zakup porządnego gospodarstwa i utrzymanie rzeszy niewolników?
– I oto w rok później twoje czcze marzenia się ziściły.
– Tak, dzięki Lucjuszowi.
– A mimo to zastaję cię zmartwionego na wzgórzu, jakbyś był Jowiszem spoglądającym z Olimpu na płonącą Troję.
– Wiń za to niektórych moich sąsiadów – odrzekłem ponuro.
– Zgoda, ale jest jeszcze coś, co cię nurtuje.
Wzruszyłem ramionami.
– Dziś rano o mało nie pokłóciłem się z Aratusem. Uważa mnie za niemożliwego, pompatycznego miejskiego osła, który nie ma pojęcia o gospodarce i tylko mu przeszkadza. Przypuszczam, że muszę wyglądać w jego oczach śmiesznie, robiąc wiele szumu wokół szczegółów, które ledwie rozumiem, i cytując mu Katona.
– A jak on wygląda w twoich?
– ...
jakomaz