Maczek S. - Od podwody do czołga.doc

(1093 KB) Pobierz

Stanisław Maczek

 

     Od podwody do czołga

 

      Wspomnienia wojenne

          1918_#1945

 

           Tom

 

      Całość w tomach

 

  Zakład Nagrań i Wydawnictw

     Związku Niewidomych

       Warszawa 1996

  `pa

 

  Tłoczono pismem punktowym

  dla niewidomych w Drukarni

  Związku Niewidomych,

  Warszawa ul. Konwiktorska 9

 

  Przedruk z wydawnictwa "Orbis Books (London) L$t$d", Londyn

1984

 

  Pisał A. Galbarski,

  korekty dokonały

  K. Markiewicz

  i E. Chmielewska

  `st

  Żołnierzom moim z lotnej, szturmowego, kawalerii i 1 dywizji pancernej książkę tę poświęcam

  `rp

  Autor

  `rp

 

  "Bo kto siedzi w Ojczyźnie i cierpi niewolę, aby zachował życie, ten straci Ojczyznę i życie; a kto opuści Ojczyznę, aby bronił Wolność z narażeniem życia swego, ten obroni Ojczyznę, i będzie żyć wiecznie."

  `rp

  Mickiewicz

  "Księgi

  Pielgrzymstwa Polskiego"

  `rp

  `pa

  `ty

  Przedmowa Autora

  do drugiego wydania

  `ty

 

  W pierwszym wydaniu "Od podwody do czołga" podałem żołnierskie sprawozdanie z działań naszych tak w kraju, jak i na obczyźnie.

  Nakład pierwszego wydania przez firmę "Tomar" w Edynburgu i jej wydawcę śp. Antoniego Herbicha jest już od dawna wyczerpany.

  Obecne drugie wydanie nakładem

"Orbisu" dotrze do rąk czytelników w czterdziestą rocznicę walk Pierwszej Dywizji Pancernej o wyzwolenie Europy.

  Wdzięczny jestem "Orbisowi", że dzięki niemu moje wspomnienia znajdą znów chętnych czytelników w kraju i na Zachodzie. Chciałbym, by młode pokolenie Polaków znało prawdziwą historię walki wojsk polskich na obczyźnie o wolność i niepodległość narodu polskiego, która, mimo że nie ma "ostrego strzelania", trwa nadal.

  `rp

  Stanisław Maczek

  `rp

  `pa

  `tc

  Przedmowa

  `tc+

 

  Wydarzeniem są te wspomnienia wojenne jednego z najtęższych polskich dowódców drugiej wojny światowej, twórcy i dowódcy pierwszej "lotnej" kompanii na podwodach w zaraniu naszej niepodległości, pierwszego dowódcy jednostki pancerno_motorowej w wojsku polskim w przededniu ostatniej wojny, w kampanii wrześniowej i francuskiej, pierwszego dowódcy naszej pierwszej dywizji pancernej w wyzwoleńczej kampanii we Francji, Belgii, Holandii, w zwycięskiej ofensywie końcowej na Wilhelmshaven. Jakże bogaty ten zawód wojskowy młodego Polaka chorwackiego pochodzenia, akademika lwowskiego, polonisty

"filozofa" (ze szkoły Twardowskiego), którego mobilizacja austriacka wyrwała z szeregów naszego Związku Strzeleckiego i zamieniła w

"strzelca tyrolskiego" z doborowego pułku

"Kaiser_Jaeger". Dała mu w wyniku znakomitą choć twardą szkołę przez lata wojny górskiej, wymagającej w najwyższym stopniu energii fizycznej i moralnej, zręczności, wytrzymałości, przytomności umysłu, sztuki wyzyskania terenu, rzutkości, odwagi osobistej i dowódczej, inicjatywy na każdym szczeblu. A tej inicjatywy, od razu poważnie wykraczającej poza zwykłe ramy jego stopnia nigdy nie zabraknie młodemu oficerowi_intelektualiście, gdy z upadkiem Austrii znajdzie się błyskawicznie w szeregach powstającego wojska polskiego, poszukując od razu okazji, by bić się za ukochany Lwów. Co uderza w jego życiu wojskowym, to niestrudzona praca myśli wciąż złączona z wolą walki, nie słabnącą w najkrytyczniejszych sytuacjach, w których niejednokrotnie natchnienie przychodziło mu z pomocą.

  Ale książka ta to nie tylko pamiętnik świetnego i szczęśliwego żołnierza, który nigdy humanistą być nie przestał. Jest od początku do końca relacją doskonałego znawcy wojskowego rzemiosła, który zagadnienia nowoczesnej wojny nie tylko do gruntu przemyślał, ale i eksperymentował od młodości. Sam tytuzł: "Od podwody do czołga" zawiera w sobie pewną syntezę: poszukiwanie uparte jedynej drogi do zwycięstwa w nowoczesnej wojnie, zaskoczenia przez połączenie szybkości z potęgą działania - zatem w warunkach polskich 1918 r. z siłą ogniową broni samoczynnej przy osłonie strzelców. Wtedy z braku motorów improwizuje por. Maczek "lotną" swą kompanię na podwodach i pokazuje, czym może być taka jednostka przez zwiększoną szybkość ruchów i spotęgowaną energię bojową, skoro wchodzi w walkę nie utrudzona marszami. Po tej kompanii przychodzi jego

"batalion szturmowy" także na wozach, w ramach 1. dywizji kawalerii. Myśl ta sama, która się w tejże kampanii zaznaczy w zagonie samochodowym na Kowel; ale będzie to improwizacja doraźna. Idzie o stworzenie jednostek szybkich stałych, o wielkiej sile działania. Przyszłość w tym wskazują Liddell Hart (1927Ň), Fuller (1928Ň), de Gaulle (1934Ň), Sikorski (1935Ň). Wyrastają wielkie jednostki szybkie i pancerne w Niemczech i w Sowietach. A gdy wreszcie utorowała sobie i u nas drogę myśl powiększenia szybkości kawalerii przez jej zmotoryzowanie a jej potęgi działania przez czołgi i stworzenia kawalerii pancernej, na tego świetnego piechura pada wybór jako dowódcy pierwszej takiej jednostki zmorotyzowanej z przydaniem czołgów; jemu przypadło zademonstrować stawiając czoło całemu XXIII korpusowi pancerno_motorowemu nieprzyjaciela, jak wielką rolę, niewspółmierną ze stosunkiem sił obustronnych mogła była odegrać w tej kampanii nasza bitna i liczna kawaleria, gdyby obok tej

10 brygady kilka innych zdołano w porę zmotoryzować i upancernić. A już była jakby ostrzegawcza książka Guderiana:

"Achtung, Panzers". Swoim i obcym mówiła: tej potędze nic się nie oprze. Maczek pokazał, że można szczupłymi siłami skutecznie ją szachować.

  Cudownym był zbieg okoliczności, dzięki któremu gros brygady Maczka znalazło się po przejściu granicy na Węgrzech, stamtąd wywędrowało szczęśliwie do Francji, tutaj łącznie z wyewakuowanymi oficerami i szeregowymi formacyj czołgowych stanowiło mocną podstawę do sformowania dywizji pancerno_motorowej. W samych początkach jej tworzenia, gdy ostatnia wielka bitwa o Francję brała obrót krytyczny i żądano od nas wprowadzenia tej dywizji w akcję z alternatywą: oddania świeżo otrzymanego sprzętu i broni dla jednostki francuskiej, gen. Maczek z nieomylnym swym instynktem żołnierskim znalazł wyjście - sam poszedł do walki z reprezentacyjnym niejako, kombinowanym oddziałem i zaznaczył krwawo udział swej brygady. Jej gros i trzy bataliony czołgów zostały na tyłach i choć bez sprzętu znalazły się w Wielkiej Brytanii. A później, pojedynczo czy grupkami dołączać zaczęli ci spod Montbard, i cudem prawdziwym sam generał po nowym epizodzie swej Odyssei, o którym daje pasjonującą opowieść.

  Grunt że było z kogo stworzyć mocne kadry dywizji pancernej w W. Brytanii. Brakowało dwóch rzeczy dość istotnych: ludzi i sprzętu. Tymczasem wobec grożącej inwazji trzeba było wejść jako pełnowartościowe jednostki bojowe w skład sił mających bronić tej wyspy. Wszystko musiało się zamienić w brygady i bataliony przewożonej piechoty, w składzie I Korpusu W.$p., zanim napływ sprzętu nie pozwolił na przejście do pierwszej fazy motoryzacji, a wreszcie, zimą 1941, ukazały się pierwsze czołgi, dosłownie jako nagroda dla naszych spieszonych czołgistów za doskonałą postawę żołnierską. Odtąd szybko dojrzewa koncepcja naszej dywizji pancernej - i dowódca korpusu patrzył na postępy w tym kierunku z uczuciem, że to się dokonuje rzecz wielka a zarazem i z niepokojem, że ten żarłoczny noworodek cały korpus pochłonie. Pochłaniał istotnie zgodnie z etatami gros elementu kadrowego i specjalistów, a gdy zawiodły rachuby na wydobycie z Rosji niezbędnego żołnierza na uzupełnienie, pochłonął w końcu i same bratnie oddziały. Ale dojrzała w ciągu trzech lat dywizja tak wyćwiczona, zżyta i zgrana, jakby się składała nie z żołnierzy tułaczy cudem tu pozbieranych, ale ze starego, zawodowego regularnego wojska, wyposażona w sprzęt tak potężny, jak marzył sobie przed laty w odważnej książce "Vers l'arm~ee du m~etier" pułkownik de Gaulle. I taki był na jej czele dowódca, jakiego wyobrażał sobie wtedy - nie w odległym, głębokim schronie przy lampce naftowej czekający na zestawienie wiadomości, ale sam na polu walki, bezpośrednio, osobiście ją prowadzący - dodajmy, że jak Maczek pod Falaise z czołgu dowodzenia, głosem - a w nocy śpiący w wygrzebanym pod czołgiem dole.

  Całość książki napisana jest porywająco. Ale kampania w Normandii przedstawiona przez gen. Maczka to fragment epopei. Tylko że roi się on od tak rzeczowego, prozaicznego pozornie materiału jak numery korpusów i dywizyj niemieckich, z którymi nasza pancerna musiała przez trzy dni prowadzić samotnie walki na wszystkie strony, liczby czołgów i dział zniszczonych, jeńców wziętych  - i liczby strat własnych, ciężkich, wielokrotnie mniejsze od niemieckich; za każdego żołnierza polskiego zabitego lub rannego pod Falaise paru Niemców było w niewoli, a drugie tyle zabitych czy rannych. Był w tym zadziwiający zbieg okoliczności, że to polskiej dywizji przypadło być - jak wyraził się marsz. Montgomery - korkiem zatykającym butelkę z Niemcami - ale było może i przewidywanie, że ten polski korek cały ich napór wytrzyma. A był i inny zbieg okoliczności: że wśród dywizji niemieckich, potrzaskanych tu przez naszą dywizję pancerną - była 2 dywizja pancerna, z którą biła się brygada Maczka pod Wysoką w pierwszych dniach kampanii wrześniowej. Odwet był jednak nie tylko na niej i na kilku innych - elicie niemieckiej broni pancernej. To był punkt, w którym rozstrzygały się losy kampanii na Zachodzie. I w tym właśnie punkcie broń polska odniosła druzgocące zwycięstwo.

  Podobnie jak generałowi Andersowi, zwycięzcy spod Monte Cassino, tak i generałowi Maczkowi, zwycięzcy spod Falaise, zarzucają niektórzy w Kraju i na emigracji, że wojska swego nie szczędzili w tych i innych bitwach. Straty w dywizji gen. Maczka były duże, bolesne, ale nie większe niż w dywizjach sprzymierzonych, a pomszczone sowicie. A na teorię wojny bez narażania się na straty daje on dobitną odpowiedź. Istotnie, nie wolno cofać się przed perspektywą strat, gdy nie tylko honor narodu naszego w grze, ale sprawa nasza, którą tylko czyn żołnierski utrzymywał na powierzchni. A nie wypełnienie zadania aby strat nie ponieść byłoby zatraceniem tych ogromnych wartości moralno_politycznych, które wytworzyła Polska walcząca w Kraju i na obczyźnie. Generał Maczek widział to z przedziwną jasnością i szedł po tej linii bez wahania - jak tego Kraj od nas oczekiwał i żądał. Aż do uroczystej chwili, gdy uczestniczył w akcie bezwarunkowej kapitulacji Niemców, a dywizja jego została wyznaczona do zajęcia Wilhelmshaven.

  Ten triumf żołnierza nie był triumfem sprawy polskiej. Pierwsza dywizja pancerna przestała niebawem istnieć. Ale żyć będzie zawsze w miłującym wspomnieniu narodu. I nie tylko Polaków. Wraz z jej dowódcą, przy końcu jego książki, odbywamy dwukrotnie jej drogę przez Francję, Flandrię, Holandię - raz wśród walk, drugi raz szlakiem cmentarzy żołnierskich i wiernej pamięci ludności miast i miasteczek przez tę dywizję kiedyś oswobodzonych - i wdzięczności przekazywanej tam już następnym pokoleniom.

  Jest to wspaniała karta naszych dziejów, nie tylko wojskowych. Pamiętnik ten jest cennym źródłem historycznym i historyczną powieścią

"niekłamaną w niczym". Tym więcej, że jest pisany z głęboką miłością tej swojej dywizji, z prawdziwie bratnim uczuciem dla swych towarzyszy broni każdego szczebla, wdzięcznością dla każdego kto dopełnił powinności, uznaniem każdej zasługi, wyrozumiałością dla błędów, szczerą sympatią dla sprzymierzonych, przełożonych i kolegów brytyjskich i kanadyjskich. Raz tylko znajdzie się tu zgrzytnięcie zębami. Bardzo zrozumiałe. Pisał to żołnierz z duszą dowódcy, kochany przez swych żołnierzy, gorący Polak i dobry, szlachetny człowiek. Niechże ten raport z jego żołnierskiego zawodu złożony narodowi znajdzie się w ręku tysięcy Polaków.

  `rp

  Gen. M. Kukiel

  `rp

  `pa

  `tc+

  Część Iă

  Lata sielskie_anielskie

  `tc

 

  `tc

  Rozdział 1ă

  Wstępă

  i kilka słów o sobie

  `tc

 

  Od podwody do czołga! - Tak!

  Od wozu drabiniastego, zaprzęgniętego w silne konie w latach 1919ż8ş#20Ň, przewożącego

6_ciu do 8_miu morowych chłopaków, uzbrojonych w kb i granaty ręczne - ponad wszystko w ochotę do walki.

  Poprzez półciężarówki i ciężarówki samochodowe, przewożące każda kilkunastu niemniej morowych ułanów czy strzelców konnych w roku 1939 - ale już z bogatym dodatkiem broni przeciwpancernej i lekką okrasą czołgów lekkich i artylerii - aż do ciężkiej, ale jak szybkiej i zwrotnej dywizji pancernej w latach 1944ż8ş#45 z jej Cromwellami i Shermanami, niszczycielami czołgów i sextonami artylerii samobieżnej!

  Oto na przestrzeni jednego ćwierćwiecza od 1919 do 1945 roku przeżycia wojenne żołnierza polskiego w jednostkach, które można by objąć wspólną nazwą jednostek szybkich, w których szybkość i ruchliwość była założeniem, a siła dezyderatem i dążeniem, zanim się zrealizowała w ostatnim etapie.

  Czy naprawdę była taka prosta linia rozwojowa - podwoda - samochód - czołg?

  Chyba nie!

  Na taką jednak linię najłatwiej mi nawiązać moje wspomnienia osobiste, które tak często stają się wspomnieniami oddziału przeze mnie dowodzonego, że nieraz trudno je rozgraniczyć.

  Może nie najbardziej błahym szczegółem dla mych wspomnień jest, że urodziłem się w Małopolsce Wschodniej, w powiecie lwowskim, fakt, który nadał dużo kolorytu moim przeżyciom wojennym w latach

1918ż8ş#20 i 1939 r. Kształtowała mnie, mój charakter, moją mentalność, a nawet poniekąd i moją sylwetkę żołnierską ta sama rzeczywistość przedwojenna przed rokiem 1914 i potem lata wojny do 1920 roku. Ta sama rzeczywistość w Małopolsce, która urabiała równolegle typ akademika lwowskiego i krakowskiego, typ przyszłego legionisty i typ oficera rezerwy armii austriackiej. Z tej samej ławy szkolnej czy uniwersyteckiej - jeden znalazł się w legionach - drugi w c.k. austriackim pułku. Wychowała nas ta sama wielce patriotyczna i prężna atmosfera uczelni wyższych i średnich zakładów naukowych w Małopolsce, to samo rozczytywanie się najpierw w Sienkiewiczu, a potem w mistrzach "Młodej Polski": Kasprowiczu, Wyspiańskim, Żeromskim i innych. I jak przez chorobę wieku dziecinnego przechodziliśmy wszyscy od Skrzetuskiego do Kmicica, od Judyma do Rozłuckiego itd.

  Żeby jeszcze bardziej zagmatwać obraz mej sylwetki, oto jako student "uniwerku" lwowskiego (mówiliśmy

"słuchacz") odbyłem przeszkolenie i pierwsze ćwiczenia w Związku Strzeleckim i tylko z powodu przedwczesnego powołania mnie do armii austriackiej nie dostałem się do legionów, ale zostałem

"strzelcem tyrolskim". 4 lata studiowałem na Uniwersytecie Lwowskim filozofię ścisłą pod kierownictwem dużej miary pedagoga prof. Twardowskiego i polonistykę u profesorów Bruchnalskiego i Kallenbacha. Dla polonisty pracowałem nad filozofią Sebastiana Petrycego, filozofa XVII wieku, który przekładając na język polski Platona i Arystotelesa, przekład opatrywał na marginesie obszernym komentarzem. I komentarz ten, mimo przemożnego wpływu Św. Tomasza z Akwinu, odsłaniał wiele oryginalnych myśli naszego polskiego filozofa. Ale, żeby wyłowić te błyski oryginalności, trzeba było dla porównania przedrzeć się przez grekę Platona i Arystotelesa i łacinę Tomasza z Akwinu. Ogrom benedyktyńskiej pracy! Gdy oddałem tę pracę w seminarium prof. Kallenbacha, podczas dyskusji nad nią, gdy tezy me były sprzeczne z poglądami jedynie wtedy drukowanej pracy prof. Stanisława Kota o Petrycym, miałem po mej stronie dwóch kolegów, późniejszego prof. Wacława Komarnickiego, zmarłego w Londynie po wojnie i dra Włodzimierza Jampolskiego, mego serdecznego przyjaciela, redaktora "Kuriera Lwowskiego", rozstrzelanego przez Niemców we Lwowie w 1943 roku.

  W roku 1913ż8ş#14 pracowałem głównie w seminarium prof. Twardowskiego nad tematem z zakresu psychologii uczuć:

"Wyraz uczuć w literaturze".

  Dość oryginalne przygotowanie dla przyszłego oficera i dowódcy różnych szczebli na wojnie jednej i drugiej?

  Pierwszą wojnę światową przetrwałem "sportowo" i z pewnym rozmachem w formacjach wysokogórskich i narciarskich pułku tyrolskiego, w którym w miarę postępu wojny, coraz mniej było Tyrolczyków, a coraz więcej bliskich mi pokrewieństwem krwi Kroatów. Dziadek mój był pochodzenia kroackiego. Byłem w moim batalionie jedynym oficerem Polakiem - nie wolno mi więc było być najgorszym - mnożyły się wstążeczki odznaczeń, ale i rosło doświadczenie w walkach górskich.

  Do końca mej służby wojskowej byłem szczęśliwym, gdy teren na mapie zaczynał się gmatwać i czernić warstwicami - najlepiej mi się wtedy wojowało. Przydało mi się to i na Podkarpaciu w

1918ż8ş#19 roku i na Podhalu w

1939, a nawet pod Falaise w

1944.

  A z polskim problemem, już nie abstrakcyjnym, zetknąłem się z powrotem dopiero na wiosnę 1918 r., podczas 3_miesięcznego urlopu na dokończenie mych studiów uniwersyteckich.

  Już zaczynała się rysować budowla, zwana monarchią austro_węgierską, i kilku młodych oficerów w mundurach legionistów i armii austriackiej zebrało się w jednej z kawiarń lwowskich z arcyważnym zagadnieniem, co i jak na wypadek załamania się Austrii. Był z nami por. Nitman i Felek Daszyński, Hofman i Stark i K. Schleyen i kilku innych, których nie pamiętam. Ale urlop mój wcześniej się skończył niż monarchia austro_węgierska. Do

"spisku" już nie dołączyłem, gdyż koniec wojny zastał mnie daleko i wysoko, bo ponad 3000 metrów w Alpach austriackich - w pułku, który wciąż chciał wygrać wojnę dla Austrii. Dzięki zupełnemu brakowi wiary w to zwycięstwo, a dobremu opanowaniu nart, jeszcze tego samego dnia, w którym przyszła wiadomość o załamaniu się frontu na dole, znalazłem się w Trydencie i dalej jakimś ewakuowanym pociągiem w Wiedniu. Mętne wiadomości o sytuacji w Małopolsce - pierwsze odgłosy walk we Lwowie - i przesadzone wieści o trudnościach wydostania się z Wiednia na wschód radziły przedzierzgnąć się w "cywila". To też zrobiłem i pożegnawszy się serdecznie z bardzo mi oddanym ordynansem osobistym, którego patriotyzm ukraiński wzywał do formacji "siczowych" - udałem się do Krakowa. W Krakowie chciano mnie wcielić do oficerskiego oddziału pilnującego magazynów, gdyż na razie nie formowano oddziałów frontowych - po prostu z braku szeregowych, gdy oficerów było pod dostatkiem.

  Chcę się dostać do walczącego Lwowa, do "mego" Lwowa, a gdy linia Przemyśl_Lwów jest przecięta przez Ukraińców - próbuję dostać się od południowej strony przez Podkarpacie. Toteż dzień 14 listopada zastaje mnie w długim ogonku oficerów do raportu dowódcy garnizonu Krosno. Wszyscy uszeregowani według rangi: kapitanowie, porucznicy, podporucznicy, podchorążowie - a na szarym końcu ja, wprawdzie już "oberleutnant" wedle ostatnich mianowań listopadowych, ale w cywilnym ubranku.

  Siwy pułkownik Swoboda przechodzi od jednego do drugiego, wysłuchując niekończącej się litanii; ten prosi o przydział do Krosna, tamten o urlop, o superrewizję itd., aż do mnie, proszącego o przydział do formacji odchodzącej najprędzej na odsiecz Lwowa. Na to z jowialnym uśmiechem chwyta mnie pułkownik w ramiona, mówiąc: "Wreszcie mam dowódcę kompanii odsieczy - gotowej do odmarszu, ale dotychczas bez dowódcy".

  Jeszcze tego samego dnia obejmuję dowództwo kompanii krośnieńskiej, bo tak się będzie nazywała. Co za pierwszorzędnych chłopaków w niej zastałem! Podporucznicy i podchorążowie: Kulczycki z Krosna i Bartosz z Jasła, obaj z armii austriackiej, legionista ze Szczypiórna, Czerniatowicz i legionista Szmidt ze Lwowa. A strzelcy? Pół na pół stary żołnierz z przeróżnych frontów i zdarzeń armii austriackiej czy legionów, i chłopcy nieletni, niedorostki, wprost z ławy szkolnej lub spod opiekuńczych skrzydeł matki. Chłopacy z Krosna i Odrzykonia, Potoka i Jasła. Był zapał, entuzjazm i gdy rano, witając się z kompanią, a nie znając dobrze polskich regulaminów i zwyczajów, rzucałem kompanii okrzyk "ochota jest - chłopcy?"

- to w gromkiej odpowiedzi

"ochota jest panie poruczniku" - było tyle kapitału zaufania, że na wszystko można było się odważyć z taką kompanią. Nic, że połowa nie umiała używać sprzętu bojowego - nawet ładować karabinu; nic, że taki student inteligent z Krosna, gdy w pierwszym boju wygarnął wręcz na kilka kroćcy z karabinu, to na widok osuwającego się ciała rozbeczał się na głos i trzeba było niemal bitwę przerwać, by go uspokoić; nic, że ubrane to było pożal się Boże, a uzbrojone jeszcze prymitywniej; nic to wobec tej ochoty, tego zapału, który zrozumie tylko ten, kto przeżywał podobne chwile w tym jedynym listopadzie 1918 roku w Polsce.

  A w kilka dni później, 20 listopada, ruszyła wyprawa na odsiecz Lwowa. Ruszyła na Sanok, gdzie złączyła się z kompanią porucznika Bolka Czajkowskiego, kompanią, która przebiła się z bronią z Borysławia, w której duszą i sercem był porucznik inżynier Szczepanowski, ze znanej polskiej rodziny pionierów przemysłu naftowego. Złączyła się też z kompanią sanocką, dowodzoną przez oberlejtnanta kawalerii Leszka Pragłowskiego, w czarnych salonowych spodniach, gdyż wypadki zaskoczyły go na jakimś five o'clock'u w okolicy Sanoka. Z kompaniami tymi przyszła cała paka pierwszorzędnych żołnierzy i dowódców, którzy znajdą się potem w mej kompanii lotnej, a potem w baonie szturmowym, jak podchorąży Zygmunt Zawadowski, wielkiej miary "zabijaka", wypadowiec o bujnej już przeszłości kawalerzysty w legionach, a przedtem wiertacz naftowy na Trynidadzie. Jak ppor. Tyszkiewicz. Jak podchorąży K. Michalewski, oddany mi żołnierz we wszystkich formacjach, którymi dowodziłem - dziś zamieszkały w Detroit, w Stanach Zjednoczonych.

  Jak podchorąży Mrówka z Krosna, jak podchorąży Stradin, Gruzin nie mówiący po polsku, jak wybitni podoficerowie z Haczowa: Kielar, Stepek Szajna, Szponar, Wojtun, Bienia i inni.

 

  `tc

  Rozdział 2ă

  Wyprawa na Chyrów

  `tc

 

  Szczęście żołnierskie jest od początku z nami.

  W nocy z 20 na 21 listopada na stację kolejową Ustrzyki Dolne na linii kolejowej Sanok_Chyrów z dwóch stron wjeżdżają 2 pociągi, jeden nasz, z improwizowanym opancerzeniem przednich wagonów, obsadzony przez mych chłopaków - drugi ukraiński z batalionem siczowników i baterią dział polowych. Chłopcy moi, ostrzeżeni przez polskich kolejarzy, są szybsi i po krótkiej utarczce, w której kb i ręczne granaty wzięły po raz pierwszy udział - pociąg ukraiński opanowany, a z nim pierwszy prezent - 4 działa polowe oddane naszej grupie. Telegraficznie wezwana obsada artyleryjska z Krakowa, złożona z samych oficerów i podchorążych, pozwala za trzy dni uruchomić pierwszą baterię polską w naszej grupie.

  Pierwszy sukces działa cuda i po szeregu potyczek już z końcem listopada zdobywamy węzeł kolejowy Chyrów. Grupa nasza, zasilona batalionem 20 p.p. (cwancygerzy z Matką Boską - jak nazywaliśmy we Lwowie ten pułk jeszcze austriacki) uderza w kierunku na Sambor, by jak najprędzej odciążyć Lwów, o który nam wszystkim tak chodzi.

"Główne natarcie" - jakby się to dziś nazywało - prowadzi ten świeży batalion, wsparty tą baterią i naszą pancerką, mocno już podciągniętą przez wmontowanie na lory dwóch dział i wzmocnienie częściowego opancerzenia w warsztatach kolejowych. Ale batalion z elementem rekruckim utyka w natarciu na Felsztyn, pierwszy przedmiot w drodze na Sambor. Zalega w ogniu artylerii ukraińskiej i dalekich ogni ckm.

  Coraz dalej do Lwowa - coraz dalej do Sambora, a nawet do tak bliskiego Felsztyna, którego kominy dymią poza wzgórzem.

  Temperament ponosi nas młodych dowódców, którym dotychczasowe sukcesy uderzyły jak woda sodowa do głowy. Zbieramy się razem i idziemy do dowódcy, płka Swobody, z nielada propozycją, a raczej niezwykłą prośbą, by powierzył dowództwo w ręce energiczne i młode. Ja jestem mówcą, a por. Pragłowski upatrzony na tego dowódcę.

  Płk Swoboda, starszy rangą i wiekiem, którego wypadki wyciągnęły z emerytury na jakieś stanowisko administracyjne w armii austriackiej - człowiek pełen patriotyzmu i dobrych chęci, ale wstrząśnięty teraz niepowodzeniem akcji, warunkuje swą zgodę od tego, jak większość oficerów grupy na to się zapatruje. Zwołana odprawa oficerska daje nieznaczną większość pułkownikowi Swobodzie. Przeważa duża ilość oficerów artylerii, użytych jako obsługa dział w baterii i ona decyduje. Wobec tego proszę pułkownika o energiczne rozkazy do dalszej akcji. Rozkaz jest energiczny, ale tylko w formie i trybie rozkazującym. Oto to, czego nie dokonał cały batalion

20 p.p. - ma wykonać treraz jedna kompania krośnieńska, dotychczas odwodowa. Ale cóż robić - po tej formie niemal buntu z powodu ślamazarskiej akcji - powiedzieć, że to przerasta zadanie jednej kompanii? Trzeba płacić za pierwszą chęć buntu choć z tak szlachetnych pobudek. Zabieram się do wykonania. Zbieram kompanię i dyrygując jeden pluton wzdłuż toru kolejowego, który będzie wsparty ogniem naszej pancerki, sam resztę kompanii prowadzę, już przesłonięty zapadającym zmrokiem, wijącą się dolinką między wzgórzami, z których ukraińskie ckm za dnia tak się nam dawały we znaki.

  Kierunek wybrany jest kompletnym zaskoczeniem dla Ukraińców - jak i natarcie nocne, bezpośrednio po utknięciu natarcia dziennego. Wychodzę łatwo na tyły stacji kolejowej przygotowanej do obrony, ale tylko w kierunku Chyrowa. Wzięci jeńcy, 3 ckm, jedno działo

75ż7şmm przygotowane do strzału na wprost wzdłuż toru kolejowego.

  Poszło naprawdę łatwo, jak bardzo często w kryzysach bitwy. Obie strony je przeżywają równocześnie i baon ukraiński był w takim samym stanie wyczerpania jak nasz baon 20 p.p.

  Ale na tym nasz zryw ofensywny skończył się. Na długie tygodnie zimowe zalegamy w Chyrowie, trzymając miasto i klasztor jezuitów na Bąkowicach, gdy Ukraińcy siedzą naokoło na wzgórzach, waląc w nas z dział i ckm.

  Tracimy nawet przejściowo Chyrów i znowu go odbijamy, już jako wzmocniona grupa brygadiera Minkiewicza.

  Chyrów miał się stać nie tylko punktem przejściowym w marszu na Lwów. Stał się dla nas na długie dni i noce - tygodnie i miesiące zimowe - naszym garnizonem, naszymi leżami zimowymi, jakby określił Sienkiewicz, Zbarażem, od czasu do czasu obleganym przez Ukraińców. Jedynie szosa i tor kolejowy na Ustrzyki_Sanok łączyła nas z polskim zapleczem.

  Ale często zapominało się, że to wojna. Szkoliło się naszych ochotników i doskonaliło w użyciu wszelkiej broni. Nieraz trzask rkm i ckm w wąwozie szkolnym zlewał się w jeden ton z seriami karabinów maszynowych w akcji. A gdy śniegi pokryły wzgórze, wśród ćwiczących na przeciwstoku narciarzy często wybuchał pocisk artyleryjski, przenoszący zabudowania klasztorne.

  Sielanka jeszcze bardziej łudząca wieczorami na

"kwaterach". Kompania borysławska, krośnieńska i sanocka nowo stworzona kompania ciężkich karabinów maszynowych, której byłem dowódcą - złączyły się w batalion strzelców sanockich, pod dowództwem por. Skiby, adwokata z Małopolski. Cały baon zakwaterowany był w klasztorze na Bąkowicach, na południowym skraju Chyrowa. Słynny zakład naukowy O$o. Jezuitów - dziwnych i nad wiek wyrosłych dostał wychowanków, rozmieszczonych plutonami po sypialniach. Oficerowie mieli swoje pokoje, w których pełno było i gwarno przy kartach i kieliszku, przy rozmowach głośnych, śpiewach, muzyce, bo był i fortepian, i skrzypce.

  Nieraz alarm nocny tak nie męczył jak te "nocne rodaków rozmowy". Piło się tęgo, wszystkie fasony akademickie na wzór korporacji i wojskowe z trzech armii, protegowały ten zwyczaj. Byliśmy młodzi - bardzo młodzi! Nie piłem tylko wtedy, gdy miałem na "oku" jakąś wyprawę, wypad czy rozpoznanie, albo gdy "w kościach" czułem, że coś się gotuje. Szanowano tę moją abstynencję, bo mimo oficjalnego dowodzenia komp. ckm byłem specjalistą od ciągłych wypadów i mir mój ustalił się wśród kolegów.

  Nie wiem, czy to ta atmosfera listopada 1918 r., która nas zlepiła, czy wspólne przejścia wojenne, które pachniały zawsze przygodą, nieraz pisaną przez wielkie "P", czy też życie w kupie, jak w domu akademickim, sprawiły, że koleżeństwo osiągnęło najwyższy poziom. Pamiętam, jak z nieudanej wyprawy, bo i takie się zdarzały, wróciłem ostatni i bardzo późno, gdyż trzeba było jakiegoś naszego rannego wyciągnąć z opresji - zastałem skonsternowanych kolegów. Oto jeden z nas, por. Zalewski, dostał nerwowego szoku i powtarzał w kółko "Maczek nie wrócił". I gdy przemawiałem do niego i uspokajałem jak dziecko, przez długi czas dostawałem odpowiedź - "nie - nie, to nie ty - Maczek nie wrócił".

  Ale były i godziny poważne, rozmów i dyskusji nie kończących się, które znowu przypominały mi dom akademicki we Lwowie na Łozińskiego 1. Problemy zawiłe roztrząsane przy syku lampki spirytusowej (primusem zwanej) - dla zagotowania wody na herbatę.

  I godziny artystyczne, gdy któryś z nas na fortepianie melodiami wyczarowywał Lwów, a por. Czerniatowicz, nasz skrzypek, targał strunami naszej uczuciowości. On to po wypadzie na Smereczną, skomponował jakiś zlepek kujawiaków, który nazwał

"Smereczna_marsz". Pozytywną stroną było, że poznawaliśmy się nawzajem - swe wartości i słabizny - co tak ułatwiało potem dobór ludzi do zadań i do specjalnych oddziałów.

  Jedyną formą ofensywną pozostały wypady. Raczej płytkie, dorywcze, z garstką mych dobranych, uzbrojonych w ręczne granaty, gdyż miałem słabość do tej broni, hukiem i efektem łatwo stwarzającej zaskoczenie. Wypady, by wziąć jeńca, usunąć jakiś dokuczliwy karabin maszynowy, by niepokoić, by udawać siły, których nie było. Pamiętam jeden z takich wypadów o formie i zasięgu głębszym, gdyż go szczegółowo wypracowałem.

  Oto Chyrów, obsadzony przez siły dwóch do trzech baonów z dwoma dyonami artylerii, broni się jako izolowany ośrodek oporu, wiszący zaopatrzeniem w żywność i amunicję na jednej linii kolejowej Chyrów_Zagórz. Ale na tyłach naszych, na wzgórzach wzdłuż linii kolejowej, siedzą luźne grupy ukraińskie, rwące nasze linie zaopatrzenia. Jedna z takich grup, kilkanaście ż7şkm na zachód od Chyrowa, podciągnęła baterię haubic tak, że tor kolejowy w tym miejscu znalazł się w zasięgu skutecznego ognia artylerii i systematyczne ostrzeliwanie zaczęło hamować nasze dostawy. Dostałem od bryg. Minkiewicza problem ten do rozgryzienia.

  Przez cały tydzień, noc w noc, w śniegu po pas brnąłem z patrolem na różne punkty górskie, godzinami leżałem na śniegu, gdy wysyłany przeze mnie oddział w innym miejscu starał się sprowokować ogień tej baterii, aby ustalić dokładnie stanowisko jej na tyłach ukraińskich. Wreszcie zafiksowałem ją ponad wszelką wątpliwość. Znajduje się w dolinie poza wsią Smereczną na skraju lasu, który zbiega stromym stokiem z grzbietu górskiego. Jest szansa wydostania się w nocy na ten grzbiet pomiędzy dwiema placówkami ukraińskimi i druga z rzędu dukta leśna sprowadzi wprost w dół na baterię.

  Korzystając z możliwości doboru ludzi, wybrałem ponad 100 z por. Szafranem jako moim pomocnikiem. Całość przebraną na wierzch na płaszcze w świeżo

"wyfasowaną" bieliznę, by nie odcinać się w nocy od tła śniegu, poprowadziłem gęsiego pomiędzy ubezpieczeniami ukraińskimi, sam na szpicy z kilkoma zgranymi ze mną chłopakami, by nikt mi zmyleniem trasy lub przedwczesnym strzałem nie sknocił planu.

  Ostrożny i uciążliwy marsz w głębokim śniegu po stokach zjadł większą część nocy i już prawie dniało, gdy z rozpaczą stwierdziłem, że musiałem minąć tę kierowniczą duktę leśną. Głęboki śnieg wypełnił przestrzeń dolną, w której odległość od pni wyraźnie zarysowuje duktę, a rozłożyste gałęzie w górze z okapami śniegu zamącają ten obraz.

  Trzeba było zawracać - na szczęście nie daleko - by wreszcie odkryć zawianą śniegiem duktę, którąśmy minęli.

  Dukta odnaleziona!

  W głębokim śniegu, potykając się o wykroty drzew powalonych, zbiegamy kupą w dół. Zanim dobiegliśmy do stanowisk dział, odezwał się jakiś ckm ukraińskich ubezpieczeń, wyraźnie waląc na ślepo, wprost przed siebie, nie orientując się jeszcze, skąd nadciąga zagrożenie.

  Zaalarmowana i zdezorientowana obsługa dział wybiega ze wsi, prowadząc konie do dział, by je wycofać w tył. Wpada wprost w nasze ręce. Zdobyte działa wraz z końmi uprowadzamy jako zdobycz.

  Nie obchodzi się jednak i bez strat. Mamy kilku rannych, między nimi por. Szafrana z przestrzeloną piersią. Jesteśmy głęboko na tyłach ukraińskich, ale ani dział, ani rannych powrotną drogą po stromych stokach nie przeprowadzimy.

  Decyduję się przebić główną drogą, wijącą się w wąwozie aż do doliny rz. Strwiąż i toru kolejowego. Liczę na szybkość i na ogólną dezorientację w szeregach ukraińskich. Jest pewne ryzyko, że się możemy postrzelać z wysłaną przeze mnie częścią oddziału, która miała nad ranem natarciem frontalnym na część stanowisk ukraińskich u wylotu wąwozu odwrócić uwagę od naszego zamierzonego powrotu poprzednią drogą grzbietem górskim. Mamy szczęście. Strzelanina, sprowokowana tym natarciem, milknie zanim dochodzimy do stanowisk ukraińskich. W dobrym czasie odwraca uwagę. Podch. Zawadowski ze szpicą zaskakuje od tyłu nie spodziewających się z tego kierunku uderzenia i bez straty bierze do niewoli pluton ukraiński z dwoma ckm i już bez trudu, triumfującą kolumną ze zdobytymi haubicami maszerujemy na Chyrów.

  A że na górach był głęboki śnieg, a w dole roztopy i błoto, więc nie wyglądamy całkiem na nieskalane duchy - w pobrudzonej bieliźnie, wdzianej na płaszcze.

  Tak to wojowali moi ochotnicy z Haczowa, Krosna i Odrzykonia, z każdym dniem wyrastając z amatorów_ochotników na otrzaskanych w boju wiarusów.

  Front pod Chyrowem w równej mierze zasilany nowymi oddziałami z obu stron, coraz bardziej sztywniał - dla Ukraińców jako ubezpieczenie południowego skrzydła - dla nas ubezpieczenie sił pod Lwowem i we Lwowie, a co najważniejsze odciążenie wciąż ciężko walczącego Lwowa.

  Jak to wyglądała ta nasza wyprawa ochotnicza na odsiecz Lwowa z punktu widzenia nieco szerszego, powiedzmy operacyjnego? Ale nie od stolika sztabowego wyższych dowództw, ale od nas, zapalonych młodych poruczników czy podchorążych, prących do uwolnienia Lwowa?

  Z początku bardzo naiwnie, niemal dziecinnie. Jak nie możemy dostać się do Lwowa wprost z zachodu przez Przemyśl_Gródek Jagielloński, to dostaniemy się od południa od Podkarpacia. Przecież jesteśmy odsieczą Lwowa. Potem gdy wleźliśmy do Chyrowa i utknęli, spoważnieliśmy, a z nami i nasze zadanie. Ubezpieczamy Lwów od południa, właśnie od Podkarpacia, i wiążemy poważne siły ukraińskie, które zwolnione mogłyby zaważyć w bitwie o Lwów. A potem gdy Lwów_miasto coraz bardziej dawał sobie radę sam, cel operacyjny komplikował się. Stanęliśmy na rozdrożu. Na lewo pierwotny cel Lwów - na prawo zagłębie naftowe z tysiącami uświadomionych narodowo robotników polskich, którym tylko rzucić broń i zorganizować i powstanie nowa siła.

  Na tyle lat przed Stali...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin