Clive Cussler - Złodziej.doc

(2395 KB) Pobierz

Clive Cussler

 

 

 

Złodziej

 

 

 

 

Część 1

 

Kino dźwiękowe

 

 

Rozdział 1

 

Transatlantyk Cunarda „Mauretania”

ujście rzeki Mersey

 



- Słyszysz to?

- Co takiego? - zdziwił się Archie.

- Wyścigową motorówkę.

- Masz słuch jak nietoperz, Isaac. Ja słyszę tylko jakiś statek.

Isaac Bell, szczupły, wysoki blondyn po trzydziestce z nieskazitelnie wypielęgnowanym wąsem, podszedł do relingu i wpatrzył się w nieprzeniknione ciemności. Miał na sobie typowy strój podróżny statecznego przedsiębiorcy ubezpieczeniowego z Hartford w stanie Connecticut: dzienny tweedowy garnitur, kapelusz z niską główką i szerokim rondem oraz robione na zamówienie buty. Wąską talię zdobiła mu złota dewizka od zegarka.

- To nie statek.

Wracali do Ameryki na pokładzie cunardowskiej „Mauretanii”, najszybszego pasażerskiego liniowca świata, zdążającego do Nowego Jorku z ponad dwoma tysiącami pasażerów, osiemsetosobową załogą i sześcioma tysiącami worków z pocztą. Na dole, w rozpalonym mroku kotłowni, kilkuset rozebranych do pasa ludzi przerzucało szuflami węgiel, aby utrzymać ciśnienie pary i dokonać trwającego cztery i pół doby skoku przez Atlantyk. Na razie jednak statek poruszał się powoli, płynąc torem wodnym przez Ławicę Mersey z niewielką warstwą wody pod stępką, prosto w czarną noc. Sześć pokładów powyżej palenisk i sto pięćdziesiąt metrów od najbliższej śruby napędowej Isaac Bell wyraźnie słyszał odgłos motorówki.

Dźwięk zupełnie nie pasował do otoczenia. Był to rasowy warkot płynącej z prędkością trzydziestu węzłów łodzi wyścigowej, napędzanej benzynowym silnikiem w układzie V-8, zapewne angielskiej firmy Wolseley-Siddeley, jak przypuszczał Bell. Energiczny odgłos motoru byłby na miejscu podczas regat rozgrywanych w słoneczny dzień na Lazurowym Wybrzeżu, ale nie w ciemną choć oko wykol noc na szlaku przeznaczonym dla parowców.

Obejrzał się do tyłu, ale nie dostrzegł świateł żadnej jednostki, jedynie przyćmioną łunę nad Liverpoolem, ostatnim skrawkiem angielskiej ziemi, jedenaście mil za rufą liniowca.

W pobliżu statku, na przecięciu atramentowej wody z zachmurzonym niebem, nie było żadnego ruchu. Daleko przed dziobem nieregularnie błyskała boja świetlna.

Odgłos motorówki ucichł. Podmuch wiatru wiejącego od Morza Irlandzkiego załopotał płachtami okrywającymi łodzie ratunkowe zawieszone za tekową poręczą relingu.

Archie uroczystym gestem otworzył złotą cygarnicę i wyciągnął dwie sztuki La Aroma de Cubas.

- Puścimy sobie dymka dla uczczenia sukcesu? - spytał, poklepując się po kieszeniach marynarki. - Chyba zapomniałem obcinacza. Masz nóż?

Błyskawicznym ruchem, krótszym niż mgnienie oka, Bell wyciągnął z buta nóż do rzucania i czysto jak gilotyną obciął końce hawańskich cygar.

Archie, czyli Archibald Angell Abbott IV, rudowłosy przedstawiciel nowojorskiej arystokracji, sprawiał wrażenie zamożnego dandysa. Była to jego typowa przykrywka, którą stosował, gdy podróżował ze swoją młodą żoną Lillian, córką najpotężniejszego amerykańskiego magnata kolejowego. W rzeczywistości pracował w Agencji Detektywistycznej Van Dorn, tej samej, w której głównym śledczym był Isaac Bell, ale o tym wiedzieli tylko kapitan statku i intendent.

Zapalili, kryjąc się przed wiatrem. Mieli co świętować. Udało im się pojmać hochsztaplera z Wall Street, którego machinacje spowodowały zamknięcie wielu fabryk i utratę pracy przez tysiące robotników. Oszust zbiegł do Europy, gdzie używał życia, opierając się na błędnym założeniu, że motto detektywów Van Dorna „Nigdy się nie poddajemy, nigdy!” traci moc za Wielką Wodą. Bell i Abbot dopadli go w kasynie w Nicei. Teraz, zamknięty w lwiej klatce wypożyczonej z cyrku - areszt na liniowcu był już zajęty - pod strażą konwojenta ze Służby Ochrony Van Dorn, wracał na Manhattan, gdzie czekał go proces.

Bell i Abbot, których łączyła długoletnia przyjaźń od czasu pamiętnego międzyuczelnianego meczu bokserskiego, kiedy to stoczyli zacięty pojedynek - Bell reprezentował Yale, a Archie Princeton - byli na pokładzie łodziowym zupełnie sami. Późna godzina, lodowaty wiatr i wilgotna mgła zagoniły pasażerów pierwszej, drugiej i trzeciej klasy odpowiednio do apartamentów, kabin i metalowych koi.

- Wracając do naszej rozmowy - zagaił Archie nie do końca żartobliwym tonem. - Twój nieuchronnie zbliżający się ożenek z panną Marion Morgan wciąż jakoś odsuwa się w czasie.

- Jesteśmy poślubieni w naszych sercach.

Narzeczona Isaaca Bella pracowała w branży filmowej. Po nakręceniu relacji z pogrzebu króla Edwarda VII dla Picture World News Reels zdołała złapać ostatni „transatlantycki” pociąg z Londynu, dowożący pasażerów liniowca. Negatywy z kamer, które rozstawiła na trasie konduktu, zostały błyskawicznie wywołane, wypłukane, wysuszone i skopiowane. Już wieczorem, zaledwie dziewięć godzin po złożeniu starego Bertiego do grobu, liczący sobie niecałe sto sześćdziesiąt metrów film był wyświetlany we wszystkich kinach na Piccadilly, a utrudzona pani reżyser zażywała gorącej kąpieli w apartamencie pierwszej klasy na pokładzie spacerowym „Mauretanii”.

- Nikt nie wątpi w żarliwość twych zalotów. - Archie mrugnął tak sugestywnie, że od kogoś innego od razu dostałby fangę w oko. - W dodatku tylko ślepiec mógłby przeoczyć olbrzymi szmaragd na jej palcu, świadczący o twoim wielkim zaangażowaniu. Jednak nie uszło uwagi przyjaciół, że od ogłoszenia zaręczyn minęło już sporo czasu... Czyżby brak śmiałości?

- Mnie jej na pewno nie brakuje - odparł Bell. - Zresztą Marion też nie - dodał pospiesznie. - Oboje jesteśmy tak zapracowani, że nawet nie mieliśmy kiedy ustalić daty.

- Wobec tego teraz masz doskonałą okazję. Cztery i pół dnia na otwartym morzu. Nie zdoła ci się wymknąć. - Archie machał cygarem w kierunku przyćmionego mostka „Mauretanii” i ostrożnie zadał pytanie, tak jakby już w dniu zakupu biletów na tę podróż nie postanowili wraz z żoną sprowokować tej rozmowy: - Co powiesz na to, aby kapitan udzielił wam ślubu?

- Spóźniłeś się Archie, i to bardzo.

- Co masz na myśli?

Bell błysnął zębami w szerokim uśmiechu.

- Już rozmawiałem o tym z kapitanem Turnerem.

- No to jesteśmy w domu! - wykrzyknął Archie i chwyciwszy dłoń Bella, potrząsnął nią energicznie. - Będę drużbą, a Lillian druhną. Mamy też cały statek gości weselnych. Zerknąłem na listę pasażerów. Na pokładzie znajduje się połowa nowojorskiej śmietanki towarzyskiej, a także silna reprezentacja parów i baronetów Zjednoczonego Królestwa.

Uśmiech Bella nabrał bardziej zdecydowanego wyrazu.

- Teraz muszę tylko osaczyć Marion.

Archie, który wracał właśnie do zdrowia po postrzale, oznajmił raptownie, że idzie spać. Przepuszczając go przez drzwi prowadzące do zejściówki, Bell poczuł, że jego przyjaciel drży.

- Zejdę razem z tobą.

- Szkoda dobrego cygara - zaoponował Archie, chwytając się mocno poręczy. - Dopal spokojnie, dam sobie radę.

Bell nadstawił ucha, aby się upewnić, że Archie bezpiecznie dotarł na dół schodni. Potem wrócił na pokład, wsłuchując się w odgłosy morskiej toni.

Wychylił się przez reling. Dwadzieścia metrów niżej woda wirowała w światłach pilotówki, która zbliżała się do burty, buchając dymem i parą. Jej sternik umiejętnie dobił dziobem do wznoszącego się nad nim niczym ruchome czarne urwisko nitowanego kadłuba „Mauretanii”.

Po wyprowadzeniu wielkiego parowca z koryta rzeki i dalej, poza piaszczystą ławicę, pilot zszedł ze statku po linowej drabince z drewnianymi szczeblami. Operacja została przeprowadzona bardzo sprawnie i już po minucie czy dwóch obie jednostki odpadły od siebie. Mniejsza wygasiła światła pokładowe i zniknęła za rufą, a większa zaczęła nabierać prędkości.

Bell nadal podejrzliwie wpatrywał się w noc i wtedy znów usłyszał warkot ośmiocylindrowego silnika. Tym razem dobiegał ze znacznie mniejszej odległości, najwyżej czterystu metrów, i zbliżał się szybko. Po chwili motorówka znalazła się nie dalej niż sto metrów od statku. Bell wciąż jej nie widział, ale słyszał, że płynie obok, dotrzymując kroku liniowcowi, co nie było łatwym zadaniem na rosnącej fali. Wydało mu się dziwne, a także dość niebezpieczne, że łódź nie była oświetlona. Nagle ten stan uległ zmianie, lecz zamiast świateł pozycyjnych w mroku zamrugała sygnałowa lampa Aldisa.

 

Rozdział 2

 

Isaac Bell spojrzał w górę na nieosłonięte skrzydło mostka, spodziewając się odpowiedzi ze strony „Mauretanii”. Nie zauważył tam jednak żadnego oficera ani marynarza, nikt nie zareagował na świetlne sygnały. Nie było też żadnej reakcji od strony przedniego masztu, którego niewidoczny wierzchołek wzbijał się na wysokość sześćdziesięciu metrów w mroczne niebo. Obserwator z bocianiego gniazda wpatrywał się przed dziób statku, a więc w przeciwną stronę od miejsca, gdzie padał wąski promień światła lampy Aldisa.

Nagle Bell dostrzegł odkos fali dziobowej, bielący się wyraźnie na tle ciemnej wody. Chwilę później zobaczył samą łódź, bardzo blisko burty statku. Była to faktycznie motorówka Wolseley-Siddeley. Nurzała się dziobem we wzburzonych falach, wzbijając pióropusze piany, ale wciąż parła naprzód, prowadzona przez sternika, który niewątpliwie znał się na rzeczy. Płynęła obok, dokładnie pod miejscem, w którym stał Bell. Trzynastometrowy, ostry jak nóż kadłub zostawiał na wodzie jasny, spieniony ślad śruby napędowej.

Za jego plecami rozległ się krótki, zdławiony okrzyk strachu. Bell obrócił się, obejmując wzrokiem pokład łodziowy. Teraz usłyszał jęk bólu i odgłos pospiesznych kroków.

Zza drzwi zejściówki, przy których pożegnał Archiego, wypadł zwarty kłąb ludzi pochłoniętych gwałtowną szarpaniną. Ich sylwetki mignęły w smudze światła sączącego się z okien czytelni pierwszej klasy. Trzech wysokich osiłków ciągnęło dwóch mniejszych osobników ku relingowi. Bell usłyszał kolejny okrzyk, wezwanie pomocy, odgłos mocnego uderzenia i stłumiony jęk. Trafiony zgiął się wpół, trzymając się za brzuch. Potężny cios odebrał mu oddech.

Isaac, poruszając się w kompletnej ciszy, błyskawicznie pokonał dystans dzielący go od walczących.

Trzej mężczyźni byli tak skupieni na swoim zadaniu, że odnotowali pojawienie się postawnego detektywa dopiero wtedy, gdy jego prawa pięść z trzaskiem wylądowała na szczęce najbliższego z nich, powalając go na pokład.

Bell obrócił się w miejscu i, ogniskując całą moc i ciężar ciała, wyprowadził miażdżący lewy sierpowy. Gdyby cios doszedł celu, dalsza walka przerodziłaby się w pojedynek jeden na jeden.

Ale przeciwnik Bella poruszał się z nadludzką szybkością. Zrobił unik, przez co pięść zamiast w głowę trafi ła go w bark. Gigantyczna siła i tak powinna posłać go na deski pokładu, ale mężczyzna miał na ramieniu zwój grubej liny, której sprężyste włókna zamortyzowały wstrząs.

Ciemność eksplodowała szybką kontrą, zadaną ze skoncentrowaną brutalnością kafara. Bell odchylił się w tył, osłabiając nieco uderzenie, ale impet omal nie wyrzucił go za reling. Przez chwilę widział w dole motorówkę przyklejoną do burty statku. Człowiek, który przed chwilą zbił go z nóg, wlókł obie ofiary do relingu. Na krótką, warkliwą komendę jego wspólnik przeskoczył nad ciałem powalonego towarzysza i ruszył na Bella, aby go wykończyć.

W świetle padającym z biblioteki błysnął nóż.

Bell zsunął się z relingu, stanął na nogach i spróbował zejść z linii okrutnego pchnięcia. Ostrze o centymetry minęło jego twarz. Detektyw kopnął napastnika. Solidne trafienie poderwało mężczyznę w powietrze i przerzuciło nad relingiem. Wrzask bólu i panicznego strachu urwał się wraz z obrzydliwym odgłosem ciała roztrzaskującego się o kadłub motorówki dwadzieścia metrów niżej.

Sternik natychmiast otworzył całkowicie przepustnicę i łódź przyspieszyła z rykiem silnika.

Isaac wyszarpnął spod marynarki samopowtarzalnego browninga.

- Stać! - krzyknął do zdumiewiająco zwinnego i silnego mężczyzny, widząc tylko jego zarys w ciemnościach. - Ręce do góry!

Przywódca napastników znów okazał się szybki jak błyskawica. Cisnął w Bella zwój liny, której sploty owinęły się na ręce trzymającej pistolet. Oswobodzenie się zabrało detektywowi krótką chwilę, ale to wystarczyło, aby tamten poderwał z pokładu nieprzytomnego wspólnika i wyrzucił go za burtę. A potem zaczął uciekać.

Bell zrzucił z siebie linę i wycelował ponownie.

- Stój!

Napastnik wciąż biegł.

Detektyw czekał ze spokojem, aż uciekinier znajdzie się w smudze światła padającego z czytelni, chcąc trafi ć go czysto w nogę. Nie mógł chybić ze swego precyzyjnego Browninga No. 2 kaliber 9 mm. Jednak tuż przed dotarciem do oświetlonego miejsca mężczyzna klasnął obiema dłońmi o reling, wybił się wysoko jak cyrkowy akrobata i przepadł w ciemnościach.

Bell podbiegł do miejsca, w którym zniknął napastnik, i wyjrzał za burtę. Morze było czarne jak smoła, pasemka białej piany pojawiały się tylko tuż przy kadłubie „Mauretanii”. Nie potrafił stwierdzić, czy mężczyzna utrzymuje się na powierzchni, czy poszedł pod wodę. W każdym razie, o ile łódź nie zawróci, a jej załoga nie będzie miała wyjątkowego szczęścia w poszukiwaniach, było mało prawdopodobne, aby zdołano go uratować, zanim lodowate wody Morza Irlandzkiego wyssają życie z jego ciała.

Bell schował pistolet do kabury i zapiął marynarkę. Jeszcze nigdy nie przytrafiło mu się coś podobnego. Co opętało tego człowieka, że wyrzucił za burtę nieprzytomnego wspólnika, skazując go na pewną śmierć, a potem sam poszedł w jego ślady?

- Dziękujemy, wprost nie da się opisać, jak bardzo jesteśmy panu wdzięczni - zabrzmiał czyjś głos z barokową intonacją, znamionującą wytwornego wiedeńczyka. - Zachowaliśmy życie tylko dzięki pańskiemu refleksowi i odwadze.

Bell zerknął w dół na jakiś kształt, ciemniejszy od otaczającego go mroku.

- Szkoda, że nie ocalił nas pan, zanim załadował mi w bebechy. Czuję się jak po zderzeniu z tramwajem - odezwał się mrukliwie inny głos, tym razem z wyraźnym amerykańskim akcentem.

- Wszystko w porządku, Clyde? - zapytał wiedeńczyk.

- Wystarczy miesiąc kuracji w ramionach wykwalifikowanej blondynki, a dojdę do siebie - odpowiedział Clyde, stając chwiejnie na prostych nogach. - Dzięki, wyciągnąłeś nas pan z nielichych tarapatów.

- Chcieli was zabić czy porwać? - spytał Bell.

- Chodziło o porwanie.

- Z jakiego powodu?

- Długo by opowiadać.

- Nie mam żadnych planów na tę noc - rzekł detektyw z naciskiem, domagając się odpowiedzi. - Znacie tych ludzi?

- Tylko ze słyszenia i sposobu działania - odparł wiedeńczyk. - Jednak nie zostaliśmy sobie oficjalnie przedstawieni, głównie dzięki panu, sir.

Trzymając ich ręce w mocnym uchwycie, Bell zaprowadził obu mężczyzn do palarni, usadził w sąsiadujących ze sobą fotelach i przyjrzał się dokładnie ich twarzom.

Amerykanin był młodym, wąsatym dandysem z rozczochraną czupryną. Mógł mieć jakieś dwadzieścia dwa-trzy lata. Rano zapewne obudzi się z podbitym okiem i obolałym brzuchem.

Wiedeńczyk sprawiał wrażenie szacownego dżentelmena o miłej powierzchowności. Był w średnim wieku, miał wysokie czoło i inteligentne spojrzenie, wyzierające spoza zabarwionych na różowo szkieł pince-nez, które jakimś cudem wciąż utrzymywały mu się na nosie. Ubrany był w garnitur z dobrej tkaniny, koszulę z okrągłym kołnierzykiem i ciemny krawat. Z jego skromnym wyglądem kontrastowały ekstrawaganckie wąsy, zakręcone na obu końcach. Bell zaklasyfikował go jako naukowca i nie pomylił się, jak się wkrótce okazało. Jemu też zaczynał się już robić siniak na twarzy, a z rozciętej wargi sączyła się krew.

- Nie powinno nas tu być - powiedział wiedeńczyk, wodząc wzrokiem po obficie rzeźbionej boazerii i stiukowych ornamentach na suficie obszernego pomieszczenia, utrzymanego w stylu włoskiego renesansu. - To jest pal...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin