Zrób sobie muzeum-Zygmunt Kałużyński.pdf

(103 KB) Pobierz
Zrób sobie muzeum
zobacz stronę z której zaczerpnięto ten tekst
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
Gdy w 1924 r. Reymont otrzymał Nagrodę Nobla, wybuchła dyskusja, która
ciągnęła się pół roku: wielu było zdania, że należała się ona Żeromskiemu.
Każdy, kto czytał, wiedział o tych autorach i był w tę polemikę wciągnięty. Gdy
obecnie ten sam laur otrzymała Szymborska, najbardziej zaskoczeni byli jej
rodacy. Jeszcze w latach 60. i 70. ukazanie się nowej pozycji wywoływało
powszechne zainteresowanie i następował, bywało, wielotysięczny nakład.
Dzisiaj, gdy kolegium nagrody Nike ogłasza nominowanych kandydatów, ja
sam, mimo że uważam się za konsumenta kultury, wtedy dopiero dowiaduję się
o ich istnieniu. Po przyznaniu Paszportów Polityki czytelnicy zwracali się do
redakcji o więcej informacji o nieznanych im wyróżnionych. Nie znaczy to, by
wątpiło się w zasadność wyborów Nike czy Paszportów; zapewne owe osoby
zasługiwały na ową selekcję, niemniej uważa się, że działały w ograniczonym
kole. W rezultacie życie kulturalne składa się z wydzielonych kręgów, często
wąskich; twórczość stała się zaiste klubowa.
Otóż oryginalność wystawy impresjonistów polega na tym, że tym razem udali
się na nią wszyscy. Co to może znaczyć? Być może jest to sygnał, że odbiorcy,
którzy zaniechali szczegółowej obserwacji kultury, gotowi są jednak zająć się
sztuką plastyczną, w szczególności jej spadkiem dziejowym, bo wystawy
aktualne nie mają już podobnego wzięcia. Potwierdza to rynek książkowy, na
którym największe nakłady osiągają albumy malarstwa, monografie artystów,
podręczniki historii sztuki, często kosztowne. Innym na zgoła odmiennym
szczeblu przejawem tego trendu są licytacje dzieł sztuki, na których padają
sumy milionowe. Pod tym względem upodabniamy się, na razie skromnie, do
sytuacji światowej, gdzie handel sztuką jest potęgą. Domy aukcyjne takie jak
Sotheby w Londynie mają obroty dorównujące największym
przedsiębiorstwom, co budzi niepokój ekonomistów i także działaczy kultury.
Ekonomistów: fakt, że obrazek o wymiarach 40 na 60 cm został sprzedany za
osiemset milionów dolarów, zaś bułka kosztuje 10 centów, wywołuje niepokój
co do równowagi waluty: po każdej wielkiej licytacji w Nowym Jorku giełda
odnotowuje spadek wymiany gotówkowej. Działaczy kultury: sztukę kupuje się
jako lokatę kapitału i jej dzieła, często ważne w dziejach cywilizacji, znikają z
dostępu zamknięte w safesach.
Czy warto pchać się na wystawę
1
Tu dochodzimy do głównego pytania: jaka jest wartość tego całego
podniecenia? Wystawa impresjonistów została przyjęta gorąco, niemniej
reprezentuje ona trzeci garnitur; w moim odczuciu tylko jeden obraz miał siłę
magiczną, jaką promieniuje twórcze dzieło sztuki: kwiaty w wazonie van
Gogha. Skądinąd trudno było się spodziewać, że Francuzi przyślą do Polski
bądź do Afryki dzieła zasadnicze. Może zresztą w wypadku impresjonistów nie
arcydzieła są istotne; malowali oni szybko i dużo; muzea i pałace bogaczy są
nimi zapełnione. Nie jest to sztuka wnikliwa: Picasso mówił, że u nich widać
tylko, jaka wtedy była pogoda. Niemniej mają oni swój urok: czy jednak było
nam dane z niego skorzystać? Obrazowi należy się przypatrzeć, do czego nie
było okazji, bo natłok zwiedzających oraz wymiana ich kolejnych grup
zmuszały do pośpiechu, nie mówiąc już o potrącaniu się wzajemnym. Co jednak
nie zrażało publiczności: czy jednak przyszła, by przeżyć sztukę, czy tylko, by
zetknąć się z autentykiem, po trosze tak jak zachodzi się do kościoła na
modlitwę?
Otóż w tym miejscu pozwolę sobie zaproponować coś osobistego. Sytuacja
bowiem podobna zdarza się we wszystkich muzeach. Miałem tu doświadczenie
z Moną Lisą w Luwrze: jest ona ogrodzona barierą na odległość dwu i pół metra
oraz umieszczona za nietłukącą się szybą, by jakiś wariat nie rzucił w nią
kamieniem; skądinąd była już raz ukradziona. Dokoła kotłuje się tłum, przez
który nie sposób się przecisnąć, Japończyków i Amerykanów. Ci zresztą
opracowali własny sposób turystyki: nie oglądają, tylko trzaskają zdjęcie za
zdjęciem. Po powrocie zapraszają gości i wyświetlają z diapozytywów: widzą
szczegóły, przeżywają i wtedy dopiero zwiedzają!
Ja doszedłem do podobnego rezultatu. Oczywiście Mony Lisy wtedy się nie
dopatrzyłem, ale nabyłem reprodukcję firmy Alinari: znakomitą. Nowoczesne
facsimile, wykonane metodą fototypiczną bądź jako heliograwiura z kontrolą
cyfrową, oddają wszystkie odcienie. Nie są to druki tanie, kosztują po
kilkanaście dolarów, ale czy za tę cenę nie kalkuluje się doznać u siebie w fotelu
Rembrandta, Delacroix i Picassa? Nasze księgarnie wyspecjalizowane w
imporcie sprowadzają na życzenie i posiadają katalogi głównych zakładów:
Schrolla i Maxa Jaffe w Wiedniu, Alinarego i Istituto Fotochromo Italiano we
Florencji, Brauna w Paryżu, Twin Editions w USA.
Tu jednak wyłania się drażliwe pytanie: jest to ersatz i czy jest on w stanie
zastąpić tęsknotę za dziełem samym w sobie? Ale pojęcie dzieła samego w sobie
należy poddać rewizji. Z chwilą gdy okazało się, że sztuka jest jednym z
największych biznesów, wytworzył się rynek falsyfikatów, jakiego nie było w
historii. Loschburg w monografii Kradzież Mony Lisy, wydanej u nas w 1974
r., podaje, że około 80 proc. eksponatów proponowanych w antykwariatach
2
niemieckich jest sfałszowanych. W samym tylko 1951 r. zgłoszono w urzędach
celnych Stanów Zjednoczonych przywóz 103 227 jakoby autentycznych
obrazów Corota, pejzażysty wziętego w USA, wszystkie z oficjalną ekspertyzą.
Loschburg oblicza, że Corot musiałby malować po trzy obrazy dziennie przez
przeszło sto lat, by dostarczyć ową produkcję z zaledwie jednego roku importu.
Bywają też zdumiewające paradoksy! Koncern japoński Mitsubishi nabył w
1970 r. jedną z wersji Słoneczników van Gogha (który zrobił ich kilka) za
sumę tak kolosalną, że się w głowie kręci. Jednak okazało się, że niewysokiej
klasy farby użyte przez malarza zaczęły czernieć. W rezultacie nabywcy dobrej
reprodukcji Słoneczników, wykonanej zanim obraz zaczął się rozkładać,
mają lepszego van Gogha niż posiadacze oryginału kupionego za miliardy!
Ja właśnie mam taką sztukę, produkcji Schrolla w Wiedniu, nabytą parę lat temu
w Empiku, chętnie okazuję na żądanie.
Arcydzieła za bezcen
W związku z czym nasuwa się refleksja: jeżeli dobra reprodukcja, wierna kopia,
fałszerstwo wykonane fachowo dają tyle samo zadowolenia estetycznego co
autentyk, to czy warto rozpaczać, że nie ma się do niego dostępu? Co prawda
istnieje teoria, niemożliwa do zweryfikowania i na granicy mistycyzmu, że
dzieła mają swoją aurę, fluid, emisję elektronów, których udzielił im ich
wykonawca ze swojej osobowości lub dostarczyły czasy, w których powstały, ze
swojej ówczesnej atmosfery i potrafią po latach wciąż komunikować owe
atomowe klimaty. Wygląda to na zabobon, ale któż to sprawdzi bądź nie
sprawdzi? Ale na to też mam odpowiedź. Mianowicie ten, kto dokonał
fałszerstwa, musiał zetknąć się z oryginałem, uległ jego radiacji i przekazał ją do
swojej kopii. Są tacy, którzy twierdzą, że nawet na fotografii znajduje się jakaś
część emanacji osoby czy przedmiotu zdej-mowanego, bo przez obiektyw
udzieliła się ona negatywowi i potem przedostała się wraz ze zrobionymi z
niego odbitkami.
Trafiłem na książkę, która podtrzymuje pogląd, że falsyfikat może być
jednakowo wart w odbiorze osobistym co oryginał: La philatelie sans
experts (Filatelistyka bez ekspertów) Jeana Separatiego. Uchodzi on za
najwybitniejszego fałszerza w historii znaczków pocztowych. Zachwiał on
rynek filatelistyczny do tego stopnia, że maklerzy usiłowali go zamordować.
Eksperci prowadzili procesy przeciwko Speratiemu i musieli wreszcie ustąpić,
ponieważ genialny fałszerz udowodnił, że nie sprzedawał swoich imitacji jako
autentyczne, tylko jako kopie, prawo zaś nie zabrania podrabiać walorów
wyszłych z oficjalnego obiegu, np. starych znaczków, rubli carskich, obligacji
instytucji już nieistniejących itp.
3
Otóż filatelistyka jest to dziedzina szczególnie maniacka. Najdroższym
znaczkiem świata jest Gujana Brytyjska, wydana w tej kolonii angielskiej w
1856 r. Znaczek ten kosztowałby dziś dwa miliony dolarów, czyli sto milionów
razy więcej niż jego pierwotna cena. Jest on w posiadaniu nieznanego zbieracza.
Gdy tygodnik Life zapragnął reprodukować Gujanę, trzeba było
wielomiesięcznych zabiegów, by przez jedynego agenta znającego sekret
uzyskać zezwolenie na sfotografowanie znaczka, który właściciel ukrywa przed
własną żoną. Nazwisko posiadacza Gujany jest według Life najlepiej
strzeżoną tajemnicą świata. Czy wartą tego? Jest on drukowany na lichym
papierze i starty tak, że litery są nieczytelne. Jego cztery rogi zostały obcięte
przez uczniaka, który znalazł ten znaczek w starym kufrze i zabawiał się
nożyczkami. Istnieją zresztą inne Gujany z tego okresu, ale nie za 1
centa ten jest unikatem i to wystarcza by był bezcenny.
Działalność Speratiego zadaje cios temu rynkowi unikatów. Znaczki podrabiano
od dawna, ale eksperci umieli je zidentyfikować. Wobec Speratiego są bezradni.
Podczas jednej z ekspertyz zdarzył się farsowy przypadek. Specjaliści
porównywali rzadki znaczek szwedzki z 1865 r. z kopią Speratiego. Po
prześwietleniu promieniami Roentgena, zmierzeniu grubości papieru czułymi
urządzeniami, badaniach fotochemicznych itd. orzeczono, że nie można
odróżnić falsyfikatu od oryginału. Co więcej, w czasie badania pomylono
znaczki, a że sam Sperati po wykonaniu kopii nie zawsze może ją
zidentyfikować do tej pory nie wiadomo, czy właściciel otrzymał z powrotem
stary znaczek, czy też kopię Speratiego.
Z punktu widzenia prawnego Sperati jest nieposzlakowany, bo swoje sztuczne
znaczki sprzedaje jako falsyfikaty za 10 proc. wartości oryginałów. Pisze, że
uważa się za filantropa: Dostarczam rozmiłowanym w znaczkach
najpiękniejszych okazów, o których na próżno marzyli całe życie. Nie oszukuję
ich, nie twierdzę, że daję im autentyki. Daję im wszakże sztukę filatelistyczną,
która winna być udziałem każdego, zamiast degenerować w rękach
spekulantów.
Trafiłem na reklamę angielskiej firmy meblarskiej, która otworzyła filię w
Warszawie: Biurko w stylu Tudorów, według wzoru z roku 1580. Wierzę, że
wzrusza tak samo jak oryginał w Victoria and Albert Museum, wyceniony
podobno na osiemset tysięcy funtów: tutaj za kwotę niewiele wyższą od
podobnego towaru z magazynu IKEA. Okazuje się wreszcie, w ostatecznym
rozrachunku, że nasza niepokojąca epoka wyrównuje w kulturze to, co
nadwerężyła w kulturze. Bowiem rozproszenie twórczości nastąpiło w rezultacie
jej zalewu przez media audiowizualne; ale z drugiej strony, każdy może nabyć
za półdarmo wyczynowy produkt tej samej techniki elektroniczno-
4
komputerowej, która zniszczyła tradycyjny odbiór kultury: swojego van Gogha
wiernego jak żywy.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin