Sandemo Margit - Opowiadania 19 - Wyspa nieszczęśc.rtf

(475 KB) Pobierz
MARGIT SANDEMO

MARGIT SANDEMO

WYSPA NIESZCZĘŚĆ

Z norweskiego przełożyła

MAGDALENA KWIATEK-SŁOBODA

POL-NORDICA Publishing Sp. z o.o.

Otwock 1997

ROZDZIAŁ I

Jest wieczór, a ja znajduję się na statku, który niedawno wyruszył w dziwną podróż. Bardzo się boję, gdyż nie znam jej celu. Wokół panuje mrok, a wszystko spowija głęboka, nieprzenikniona tajemnica.

Przeraża mnie trzeszczący od silniejszych uderzeń fal wiekowy kadłub żaglowca. Czuję lęk, obserwując pnące się ku niebu strzeliste maszty, oplecione pajęczyną lin, które jakby chciały schwytać kogoś w swoją groźną sieć. Cały statek przypomina chwilami postać sędziwego starca, który tylko czeka na śmierć.

Nie wiem, dokąd zmierza ten ponury frachtowiec. Nikt nie chce ze mną rozmawiać, może z wyjątkiem poczciwego niemłodego już marynarza. Wszędzie napotykam mur milczenia.

Opuszczam moją ukochaną Anglię. Na horyzoncie widzę jeszcze cieniutki znikający paseczek ojczystego lądu. Wiem, że już nigdy nie ujrzę tej ziemi, bo powrót oznaczałby dla mnie zgubę. Nie mam po co tam wracać.

Przez chwilę wydawało mi się, że pasażerowie zostali deportowani, ale wygląda na to, że tak nie jest. Znaleźli się tu z własnej woli, a mimo to nikt nie żąda od nich zapłaty.

Co ze mną będzie? Czy ta wyprawa rzeczywiście odsunie ode mnie groźbę śmierci?

Podróżujący nie budzą zaufania. Widzę wiele kobiet o nieprzyjaznych spojrzeniach. Jedna z nich nieustannie wodzi za mną wzrokiem. Czyżby wiedziała...?

Albo tamte trzy dziewczyny w nieskromnych sukniach, stojące przy rufie: są butne, wyzywające i obrzucają mnie pogardliwym, oskarżycielskim spojrzeniem.

Kim są ci wszyscy ludzie, moi współpasażerowie?

Nawet kapitan wydaje się nieżyczliwy i ponury; spogląda na podróżujących tak samo nieprzyjaźnie, jak ciekawscy gapie z nabrzeża.

Co takiego uczyniłam? Dlaczego wszyscy są wobec mnie wrogo usposobieni? Przecież starałam się jak mogłam, by pomóc pani Moore i jej córce Lindzie. Chciałam im pomóc z całego serca, zapominając o ratowaniu własnej skóry...

Dlaczego tak się stało? Pytam o cel podróży marynarza, ale on wykręca się od odpowiedzi. Odwraca wzrok, choć przedtem przecież okazywał mi życzliwość. Dlaczego dałam się wplątać w sprawę, z którą nie miałam nic wspólnego?

Nie, nie wolno mi wracać do tego, co się stało, to zbyt bolesne.

Tak rozmyślała Sharon. W końcu znużona ukryła się w kącie na górnym pokładzie, starając się zapomnieć o dramatycznych wydarzeniach, które sprawiły, że się tu znalazła. Ale one powracały, dziewczyna wciąż przeżywała je od nowa. Od tamtego brzemiennego w skutki dnia upłynęły już trzy tygodnie...

 

Miasteczko jeszcze spało.

Na zielonych pagórkach, urozmaiconych tu i ówdzie pojedynczymi wierzbami, wybudowano niewielkie białe domki. W tej chwili wyglądały niczym ozłocone porannym słońcem. W jego promieniach zdawały się odpoczywać, skryte w kwitnących, kolorowych ogrodach. Kępka żonkili wyciągała małe główki ku światłu, a rosa spływała łagodnie po żółtych kwiatkach.

Sharon wyszła na podwórze i zmrużyła oczy, oślepiona ostrym blaskiem. Dzień zapowiadał się taki piękny! Nagle ogarnęła ją głęboka radość. Miała za sobą wiele pełnych goryczy i samotności lat spędzonych w sierocińcu, ale teraz stało się to nieważne. Sharon wiedziała, że może liczyć wyłącznie na siebie, a mimo to była spokojna i pełna nadziei. Chłonęła ciszę poranka i wdychała zapach róż.

W domu ktoś od środka zapukał w szybę. Sharon dostrzegła w oknie zmęczoną twarz pani Moore, która przywoływała ją do siebie. To właśnie ona przygarnęła Sharon pod swój dach.

Dziewczyna wielokrotnie wracała myślą do dnia, w którym opiekunka z sierocińca oznajmiła:

- Posłuchaj, Sharon. Tu jest dom dziecka, a ciebie należy już uznać za dorosłą osobę. - W głosie opiekunki brzmiał wyraźny smutek. - Wprawdzie nie wiemy dokładnie, ile masz lat, ale z pewnością przekroczyłaś już dwadzieścia. Nie możemy cię tu trzymać w nieskończoność...

Sharon nie raz zadawała sobie pytanie, co się z nią stanie, gdy trzeba będzie opuścić sierociniec. Łudziła się jednak, że okaże się tu potrzebna: pomagała przecież w kuchni, w biurze i przy wszystkich innych zajęciach. Pracowała bardzo ciężko i często bolący krzyż dawał się jej we znaki. Ileż było takich wieczorów, gdy śmiertelnie zmęczona rzucała się na łóżko.

Z czasem zaszły zmiany, zatrudniono nowych pracowników i Sharon przestała być potrzebna.

- Masz szczęście, Sharon - mówiła dalej opiekunka. - Znam pewną panią, która mieszka za miastem i rozgląda się za pomocą domową. Jej córka pracuje w tutejszym szpitalu. Pani Moore jest słabego zdrowia i nie daje sobie rady sama. Zapewni ci wikt i dach nad głową. Myślę, że to powinno ci wystarczyć.

Rzeczywiście, Sharon była zadowolona ze swojego nowego domu. Pani Moore nie wymagała szczególnej opieki, a gospodarstwo liczyło zaledwie kilka zwierząt. Po półrocznym pobycie u pani Moore Sharon powoli zapominała o trudnych latach spędzonych w sierocińcu.

- Wstała dziś pani bardzo wcześnie, pani Moore - zagadnęła wesoło Sharon, ale zaraz zaniepokojona zatrzymała się w drzwiach.

Pani Moore leżała wsparta wysoko na poduszce i ciężko oddychała. Chciała otworzyć okno, ale nagle poczuła się gorzej.

- Co się pani stało? - Dziewczyna podbiegła do łóżka chorej. - Czy to kolejny atak?

Drobna kobieta przytaknęła.

- Linda... Linda nie wróciła do domu...

Sharon odszukała lekarstwo i podała je gospodyni.

- Linda często się spóźnia - uspokajała. - Nocny dyżur w szpitalu nie zawsze kończy się punktualnie.

Blade wargi pani Moore powoli nabierały koloru.

- Biedna dziewczyna, że też tak ciężko musi pracować! Ale co zrobić? Potrzebne są nam pieniądze. Zwłaszcza teraz, kiedy się tak rozchorowałam...

- Proszę się nie martwić, Linda z pewnością zaraz wróci. To dzielna dziewczyna.

Twarz pani Moore rozjaśnił uśmiech pełen nadziei i miłości.

- Gdyby nie Linda...

Sharon dobrze wiedziała, jak wiele córka znaczy dla pani Moore. Jedynaczka była jej dumą i stanowiła teraz dla matki jedyną podporę. Ojciec Lindy okazał się awanturnikiem i pijakiem, który wszystkie niepowodzenia odbijał sobie na żonie. Jego tryb życia nie mógł doprowadzić do niczego dobrego, toteż któregoś zimowego wieczoru, wracając z suto zakrapianej libacji, zasnął na drodze i zamarzł na śmierć. Pani Moore miała też dwóch synów: pierwszego zastrzelono, gdy usiłował dokonać włamania, drugiego skazano na dożywocie. Matce pozostała jedynie córka, której poświęcała każdą myśl.

- Nie rozumiem, dlaczego jeszcze jej nie ma - wzdychała pani Moore.

Sharon starała się uspokoić chorą. Starsza pani nie powinna się martwić, bo jej stan jeszcze się pogarszał. Sharon wiedziała, że pani Moore nie pozostało już wiele życia.

- Jesteś taką dobrą dziewczyną, Sharon. Często się zastanawiam, skąd bierze się w tobie tyle ciepła i radości? Zawsze promieniejesz jakąś niezwykłą siłą, zupełnie jakbyś była zakochana. Powiedz mi, jak to z tobą jest?

- Nie, skądże, zakochana nie jestem, tylko taki już mam charakter. Cieszę się słońcem, przyrodą, śpiewem ptaków i również tym, że u pani mieszkam. Po prostu kocham życie.

- A czy dobrze ci u nas?

- Lepiej niż bym sobie mogła wymarzyć - odpowiedziała cicho.

- Nie bywa ci czasem smutno? Nie tęsknisz za rówieśnikami, za chłopcami?

Sharon uśmiechnęła się, słysząc tak szczere i życzliwe pytania.

- Jest mi bardzo dobrze. Oczywiście, jak każda dziewczyna mam marzenia, czasami spotykam się z rówieśnikami, rozmawiam z nimi, niekiedy nawet serce zabije mi mocniej. Ale nic więcej się nie dzieje - Sharon wyprostowała się nagle i dodała z blaskiem w oczach: - Wiem, że nadejdzie taki dzień, gdy spotkam tego jedynego, proszę pani. Wtedy wszystko samo się ułoży. Będzie silny, opiekuńczy i na pewno przystojny. Będzie trzymał mnie w ramionach i chronił przed wszystkim, co złe. Tak wyobrażam sobie miłość.

- Boję się, dziecko, że nie zawsze jest ona spełnieniem marzeń - odparła w zadumie pani Moore. - Na to nie ma się żadnego wpływu. Być może nigdy nie spotkasz swojego wyśnionego ukochanego, a zwiążesz się z całkiem zwyczajnym chłopcem, który będzie paradował po domu w kapciach i nie najczystszej koszuli, zapomni pochwalić upieczone przez ciebie ciasto i z czasem przerzedzą mu się włosy. Zresztą nie zawsze przystojny mężczyzna wart jest zachodu. Przypominam sobie, że kiedyś kochałam się w chłopcu, który miał okropnie krzywe nogi, mnie jednak wydawał się wspaniały. Kiedy ktoś mówił o krzywych nogach, rumieniłam się ze szczęścia. Rozumiesz mnie? Nie kocha się dlatego, że człowiek jest piękny, on staje się piękny, bo ktoś go kocha.

Sharon przytaknęła ochoczo.

- Pamiętaj jednak, że każdy ma prawo do miłości, nawet ten najbrzydszy - ciągnęła pani Moore. - Jego uczucie może być nawet silniejsze. Jesteś taka śliczna, Sharon, na pewno spodobasz się niejednemu. Ale nawet wtedy, gdy nie będziesz kimś zainteresowana, nie drwij z uczuć, jakie żywi dla ciebie. Nie wyśmiewaj jego starań i nadziei na zdobycie twojego serca. Tacy ludzie i tak nie mają łatwego życia z powodu niedostatków urody. Nie utrudniaj im go jeszcze bardziej. Tak, tak, niełatwo być piękną, moje dziecko, to wymaga odwagi i taktu. Odmówić komuś, nie raniąc go, to wielka sztuka.

- Ale wolno mi chyba zachować marzenie o tym jedynym, najpiękniejszym? - zapytała Sharon onieśmielona powagą pani Moore.

- Marzenie o przystojnym i silnym mężczyźnie nie jest grzechem. Zachowaj je tak długo, jak potrafisz!

Na twarzy Sharon pojawił się cień smutku.

- Czy naprawdę nikt nie wie, skąd się wzięłam?

- Niestety, nie.

- Ale przecież noszę nazwisko O’Brien!

- Widzisz, pewnego dnia, wiele lat temu, przed wejściem do sierocińca jedna z opiekunek zobaczyła małą dziewczynkę. Byłaś mizerna i wyczerpana, więc nie dało się dokładnie określić twojego wieku. Trzymałaś w rączce krótki, niewiele mówiący list. To tu zdecydowano nadać ci nowe imię i nazwisko - westchnęła pani Moore.

- Czy widziała pani ten list?

- Owszem, pokazano mi go. Ktoś napisał w nim:

Zaopiekujcie się dzieckiem. Ja jestem śmiertelnie chora i nie chcę jej zarazić. Dziewczynka jest grzeczna i nie sprawi kłopotów. Nie szukajcie rodziców, gdyż nic nie znaczą i nigdy ich nie znajdziecie.

- I to wszystko?

- Tak. Jednak sposób formułowania zdań przez piszącą wskazywałby, że pochodziła z Irlandii lub Walii. Świadczyła o tym również twoja uroda: rude włosy, zielone oczy i bardzo jasna karnacja. Dlatego też nadano ci celtyckie imię Sharon.

- Czy myśli pani, że moja matka była kobietą lekkich obyczajów?

- Nie można o tym przesądzać i wcale nie powinnaś tak myśleć. Z pewnością nie zaznała szczęścia, ale chciała przecież wyłącznie twojego dobra. Zresztą czy to ma aż tak wielkie znaczenie, kim byli rodzice? Najważniejsze, byś sama wiedziała, kim jesteś. A moim zdaniem jesteś najwspanialszą dziewczyną. No, oczywiście poza Lindą.

- Dziękuję, pani Moore - Sharon uśmiechnęła się zawstydzona. - Myślę, że powinna pani teraz odpocząć.

Niepokój znowu pojawił się na twarzy chorej kobiety.

- Ale co z tą dziewczyną? Teraz już naprawdę zaczynam się niepokoić, czy jej się co nie stało.

Sharon sprawdziła puls chorej, teraz słaby i nierytmiczny.

- Pani Moore, najlepiej będzie, jeśli pójdę do szpitala i sprawdzę, co zatrzymało Lindę - rzekła zdecydowanym głosem Sharon..

- Naprawdę mogłabyś to zrobić? Tak się martwię!

Sharon narzuciła czerwoną pelerynę, którą uszyła dla niej pani Moore. Linda miała dokładnie taką samą. Wprawdzie trudno uznać czerwień za najszczęśliwszy kolor dla Sharon, ale ona i tak cieszyła się ogromnie z tego podarunku.

Do miasta nie było daleko. Sharon szybko pokonała drogę.

- Linda Moore? - powtórzyła surowym głosem siostra przełożona. - Pracowała tu jakiś czas, ale szybko zrezygnowała. Zajęła się opieką prywatnie. Praca w szpitalu nie odpowiadała jej, była zbyt ciężka i mało płatna jak na jej wymagania - ciągnęła pielęgniarka. - Zresztą ta dziewczyna zupełnie się do tej pracy nie nadawała.

Sharon nie mogła uwierzyć. Usłużna, miła Linda nie nadawała się?

- Nie wie pani, gdzie mogłabym ją teraz znaleźć? - spytała cicho.

- Odeszła od nas parę miesięcy temu. Wynajęła, zdaje się, pokój na poddaszu w domu, w którym miała opiekować się chorym. To niedaleko stąd.

Wynajęła pokój? Jak to możliwe, skoro Linda codziennie rano wracała z dyżuru do domu? Potem znowu szła tam na wieczór. Przecież nawet pensję oddawała mamie...

Gdy Sharon zdobyła już adres Lindy, ruszyła pospiesznie we wskazanym kierunku. Dotarła do właściwego budynku i weszła na klatkę schodową. Wędrując po stopniach w górę, odczytywała kolejno nazwiska lokatorów na tabliczkach i zastanawiała się, który z nich jest podopiecznym Lindy. Dziwne, że nic dotychczas nie wspomniała o zmianie pracy.

W końcu Sharon dotarła do drzwi, na których nie widniało żadne nazwisko. Zapukała ostrożnie.

Za drzwiami dały się słyszeć pośpieszne, nerwowe kroki, które po chwili ucichły.

Sharon nasłuchiwała, ale nadal nic się nie działo. Zdecydowała, że należy dowiedzieć się, kto tu mieszka. Nachyliła się i niepewnym głosem zapytała:

- Linda? Czy tu mieszka Linda Moore?

Znowu ktoś szybko zbliżył się do drzwi. Teraz Sharon słyszała nawet niespokojny oddech stojącej z drugiej strony osoby, a w końcu przez drzwi dobiegł ją szept:

- Sharon...?

- Tak, to ja, otwórz, proszę!

- Nie mogę. Jak mnie tu znalazłaś?

- Lindo, mama źle się czuje, a twoja nieobecność jeszcze bardziej ją niepokoi.

Na te słowa drzwi natychmiast się otworzyły.

- Mama chora? To niemożliwe...

Sharon ujrzała przed sobą Lindę. Na jej twarzy malował się przestrach.

- Jak ty wyglądasz, co się stało?

- Wchodź - krótko odpowiedziała Linda - Sharon, ty jesteś taka zręczna i odważna! Koniecznie musisz mi pomóc!

Sharon ze zdumieniem przyglądała się nieopisanemu bałaganowi, jaki panował w pokoju. Uderzyła ją woń spalenizny. Halka, którą miała na sobie Linda, była cała w mokrych plamach, piękne, zazwyczaj lśniące włosy dziewczyny sterczały teraz każdy w inną stronę. W miednicy moczyła się sukienka, na której widniały plamy z krwi.

Sharon poczuła, że robi jej się słabo.

- Co się tutaj stało i dlaczego w ogóle tu mieszkasz?

- Opiekuję się pacjentem, któremu rano i wieczorem robię zastrzyki. Nalegał, żebym była pod ręką, i dlatego tu zamieszkałam - wyjaśniała Linda z takim pośpiechem, aż słowa jej się plątały. - Sharon, musisz mi pomóc - złapała przybraną siostrę za ramię - zapomniałam zabrać rękawiczki i już nie mam sił po nie wracać.

- Do tego pacjenta?

- Nie, nie, tylko do kamienicy za rogiem. Mieszkanie na pierwszym piętrze, pierwsze drzwi na prawo. Rękawiczki leżą na skrzyni zaraz obok wejścia, a drzwi nie są zamknięte.

- Czy nie możesz wyjaśnić mi wszystkiego po kolei?

- Nie teraz, pośpiesz się! - zawołała histerycznie Linda. - Ja się szybko ubiorę i zaraz idę do mamy. Ty także tu nie wracaj, tylko pędź prosto do domu.

Nie dopuszczając Sharon do głosu, Linda nieomal wypchnęła ją na korytarz i zatrzasnęła drzwi.

Sharon zastanawiała się chwilę, po czym zbiegła na dół i już była na ulicy.

Budynek, który Sharon miała odszukać, znajdował się kilkadziesiąt metrów za najbliższym rogiem. Stał nieco oddalony od drogi, co zapewniało lokatorom spokój. Zadbane otoczenie, czyste ściany i ładne, dębowe drzwi świadczyły o tym, że dom należał do kogoś bogatego.

Sharon nacisnęła klamkę i znalazła się na przestronnych schodach. „Pierwsze piętro, pierwsze drzwi po prawej stronie...” Lekkie kroki Sharon tłumił wąski chodnik, którym wyłożono stopnie prowadzące na górę. Na właściwym piętrze zauważyła, że drzwi do mieszkania po prawej są lekko uchylone. Zajrzała ostrożnie...

Sharon bardzo chciała pomóc Lindzie, która najwyraźniej narobiła sobie jakichś kłopotów, ale nawet nie zdążyła się zastanowić, jakiego rodzaju. Dlatego gdy w chwilę później ujrzała wnętrze pokoju, omal nie zemdlała. Poczuła, że serce podskoczyło jej do gardła...

Na podłodze, koło szerokiego, drewnianego, ręcznie zdobionego łoża, leżały zwłoki mężczyzny w średnim wieku. Jego ciało nosiło oznaki wielokrotnych uderzeń ciężkim przedmiotem.

Lindo, coś ty narobiła?! pomyślała przerażona Sharon. O Boże!

W tej chwili na dole dało się słyszeć skrzypnięcie drzwi. Sharon drgnęła, chwyciła rękawiczki Lindy i czym prędzej zbiegła ze schodów. Wydało się jej, że w chwili gdy opuszczała dom, w głębi korytarza przemknęła jakaś kobieta.

Nie miała odwagi biec, szła więc spiesznym krokiem przez puste ulice miasta, kierując się ku wsi.

Na ganku domu pani Moore Sharon natknęła się na Lindę, która poprosiła:

- Mama jest coraz słabsza. Nic mów jej nic, błagam...

- Nic nie powiem - odparła sucho Sharon. - Oto twoje rękawiczki.

- Och, Sharon, jesteś cudowna! - krzyknęła Linda, przybierając minę niewiniątka. - To był wypadek...

- Nie sądzę - przerwała Sharon. - Coś ty zrobiła?

- Ktoś cię widział?

- Nie wiem, w każdym razie na pewno nie moją twarz.

Minęła Lindę i skierowała się do pokoju, w którym leżała pani Moore. Rzeczywiście, jej stan wyraźnie się pogorszył. Sharon poprawiła pościel i pomogła przybranej matce wygodniej się ułożyć, ale jej myśli nieustannie krążyły wokół tego, co wydarzyło się w mieście. Wiedziała jedynie, że musi oszczędzić chorej dodatkowych cierpień.

- Sharon, jestem ci taka wdzięczna, że sprowadziłaś Lindę - szeptała pani Moore. - Ale dlaczego okryła się tylko szalem, przecież powinna założyć pelerynę?

Sharon przeszedł dreszcz grozy; przypomniał się jej zapach spalenizny, Linda musiała ubrudzić okrycie, a potem je spaliła.

- Na dworze jest bardzo przyjemnie - odparła, odwracając oczy, i wyszła, by porozmawiać z Lindą.

- Chyba jesteś mi winna wyjaśnienia, Lindo?

- Czy to konieczne? - Pytana zamrugała oczami z miną niewiniątka.

- Może i nie, bo teraz już wszystko zrozumiałam - odrzekła Sharon. - Jeśli jednak oczekujesz ode mnie jakiejkolwiek pomocy, muszę wiedzieć, co się naprawdę wydarzyło. Ten mężczyzna był twoim „przyjacielem”?

Milczenie Lindy starczyło za odpowiedź.

- W szpitalu powiedziano mi, że nie podołałaś obowiązkom, więc nowy „pacjent” z własnym mieszkaniem okazał się świetną gratką. Dawno go poznałaś?

- Nie, tego nie... - pokręciła głową Linda.

- A więc było ich wielu?

Dziewczyna z lekceważącym uśmiechem wzruszyła tylko ramionami.

- Jak mogłaś...!

Nagle Linda wybuchnęła:

- A co miałam robić, z czego żyć? Jak myślisz, ile dostawałam w szpitalu za moją harówkę, za nocne dyżury? Sądzisz, że mama otrzymywała moją szpitalną pensję? Nawet by nie wystarczyło na lekarstwa! Ale teraz zdołałam odłożyć, i to dużo. Nie mam zamiaru żyć jak nędzarka, w ciągłym poniżeniu!

- Dobre sobie. Poniżeniem jest życie, jakie właśnie prowadzisz!

- Ja odbieram to zupełnie inaczej. Mężczyźni po prostu mnie ubóstwiają, obdarowują prezentami. To całkiem naturalne.

Sharon była bliska rozpaczy.

- Dlaczego zabiłaś tamtego mężczyznę?

- Groził, że wezwie policję, bo go okradłam.

- Zrobiłaś to?

Linda znów wzruszyła ramionami.

- Oczywiście, że nie! Okazał się chciwcem, musiałam więc odebrać to, co mi się słusznie należało.

Sharon przerwała Lindzie:

- Zawsze sądziłam, że odziedziczyłaś dobroć i łagodność po mamie, ale teraz widzę, że podobnie jak twoi bracia jesteś nieodrodną córką ojca.

- Ty się lepiej nie odzywaj! Sama jesteś podrzutkiem, córką ladacznicy!

Sharon zagryzła zęby i przez dłuższą chwilę nie była w stanie nic odpowiedzieć. W końcu zdołała się opanować.

- Twoja mama kocha cię nad życie, jesteś dla niej wszystkim. Jak mogłaś jej wyrządzić taką krzywdę? - spytała z wyrzutem.

- Czy nie rozumiesz, że to właśnie dla niej chciałam zarobić więcej pieniędzy? - wykrzyknęła rozzłoszczona Linda.

Sharon obserwowała w milczeniu przybraną siostrę. Miała wrażenie, że oto jest świadkiem ostatecznego upadku dziewczyny.

- Nikt nigdy się nie domyśli, kto zabił tego mężczyznę - ciągnęła Linda. - Zawsze starannie chowałam twarz i nie widziano mnie tam wieczorami. Przypadek zaliczą z pewnością do nie rozwikłanych zagadek, o których tak często się czyta w gazetach.

- Nie byłabym taka pewna. Na drodze unoszą się właśnie kłęby kurzu i chyba zbliża się posterunkowy?

- Co takiego?! - krzyknęła przerażona Linda. - Jak oni mnie tu znaleźli? Sharon, co ja mam robić? Przecież mama nie może się niczego dowiedzieć!

- Nie dowie się, bądź spokojna. Nie mam zamiaru ratować ciebie, ale mogę oszczędzić cierpienia twojej matce.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin