Lustbader Eric van - WZS02 Płycizny nocy.doc

(1116 KB) Pobierz
Płycizny nocy

Eric van Lustbader

Płycizny nocy

Cykl: Wojownik Zachodzącego Słońca - Tom 2

 

 

Przełożył Paweł Korombel

Tytuł oryginału: Shallows of Night: Book Two of the Sunset Warrior Cycle.

Rok pierwszego wydania: 1978

Wydanie polskie: 1997

 

Spis treści:

Lód.              1

Aegir.              18

Sha'angh'sei.              31

Jądro ciemności.              88

Wszystkim bohaterom

 

 

Nie istnieje koniec wędrówki.

- Powiedzenie Bujunów

 

 

Lód.

 

Szybuje przez lodowate mgły i zwały chmur, rozpościera długie skrzydła na posłaniu nieprzewidywalnych prądów powietrznych. Podwójne bandery srebrnych piór biegną wzdłuż skrzydeł i wieńczą majestatyczną głowę poszukiwacza, drżą i mienią się na wietrze. Kładzie się na skrzydło i nurkuje. W uszach słyszy jęk powietrza. Wielkie płynne ślepia wpatrują się bez drgnienia w przepotężne oko zachodzącego słońca - szeroki spłaszczony dysk, jakby ściśnięty imadłem niezmierzonej wielkości. Wtem gęsta koronka chmur w odcieniu metalicznej szarości nasuwa się na świetlną tarczę jak upiorne resztki niegdyś ogromnej zwycięskiej armii i pustoszy ją.

Znów kładzie się na skrzydło, zręcznie omijając zdradziecki prąd zstępujący, pozbawione ciekawości spojrzenie kieruje na pokłady chmur i mgły, na boleśnie wykręconą ziemię daleko w dole.

Wysokie szczyty, poniżone przez czas i rozorane bezlitosną aurą, ukoronowane lodowatym szronem, opieczętowane perłowo-szmaragdowym lodem, wystawiają poskręcane garby na chłostę wichrów, które odwiecznie wirując, zbierają z górskich stoków pokłady drobniutkiego mączystego śniegu, rozprasowują je na sięgające nieba kurtyny, ciskają przed siebie jak giganci sadzący długimi krokami przez bezpłodne połacie ziemi.

Unosi się nad pionowymi kanionami, obrośniętymi grubymi pokładami lśniącego niebieskawego lodu; pióropusze śniegu dźwigają się wzdłuż krawędzi jak dym z pogrzebnego stosu. Jego bystre oczy śledzą zawrotne przepaście. W zamierającym świetle tańczące kryształy lodu opalizują zielono, turkusowo i karmazynowo, fiolet porażających gardzieli osiąga intensywną barwę. Przepaściste rozstępy zdają się wyryte w ziemi tak gładko, jakby wyrąbało je okrutne ostrze o niepojętych proporcjach. Potężne skrzydła furkoczą, gdy z otchłani dobiega bolesny jęk unoszącej się skały. Woń ozonu i siarki przepełnia powietrze, gdy ziemia drży i trzęsie się. Gęste chmary kawałów lodu odrywają się z nieskończoną powolnością, mamiąc wzrok zawisają w powietrzu, zalegają warstwami na ziemi, aż z nagłą i niebywałą chyżością wystrzeliwują w ciszy - rozległe, odwrócone piramidy, które w ostatnich ukośnych promieniach rozwodnionego światła zamieniają się w łuki tęcz.

Obojętny na wszystko, kołuje w kolorowym, nagle zgęstniałym powietrzu.

Lód i draperie śniegu są wszędzie. Tylko od czasu do czasu wynurza się znużona pięść granitu lub wykręconego łupku jak starożytny nagrobek na pustyni obcej planety, zbędny znak interpunkcyjny na pustej, pomarszczonej karcie.

Nikt się nie porusza wśród tego niegościnnego lodowego pejzażu.

Ptak kładzie się na skrzydło i szybuje, oczy o czarnych tęczówkach z uwagą przepatrują straszliwie jednostajny obszar. Leci w zachodzące słońce, rozrzedzony szkarłat zabarwia majestatyczne skrzydła. Zerkając raz jeszcze ku ziemi, dostrzega ciemny drobny cień na lśniącym lodzie. Mięśnie słuchają rozkazu mózgowia i skrzydła pochylają się, przez moment ze srebrnych piór sypie się szkarłatny proch. Nasycają się gęstą, lśniącą szarością, gdy podąża ku południowi, aby dokładnie się przyjrzeć.

Obraz wyostrza się o wiele za szybko, bo cień jest wielki. Nagle porusza się, i ptak, zaskoczony, odbija od stromej przepaści, wzdłuż której leciał, i wystraszony, łopocząc skrzydłami, pędzi na zachód. Wzbija się, sięga wstępujących prądów powietrznych, maleje w świetle schodzącego coraz niżej słońca.

Ronin stoi znieruchomiały na krawędzi wysokiego lodowego występu i patrzy ku południowi, nie zwracając uwagi na malejącą na niebie kropkę.

Trwając w bezruchu, wysoki i muskularny, wydaje się raczej pomnikiem wzniesionym ku pamięci niezliczonych legionów, które przez miriady epok walczyły na zmieniającym się obliczu tej ziemi. Tu ongiś rósł bogaty zielony las gigantycznych paproci i smukłej wierzby, rozkładając wachlarze pierzastych liści, budując gęste ściany zbitej roślinności i zwarte sieci lian, przez które wili się wojownicy o ciałach barwy gęstego kakao, kucali spoceni, nasłuchując raz po raz ostrych wrzasków przestraszonych kolorowych ptaków, szykowali się do skoku - zwolnione sprężyny, beżowo-brązowe cienie, błysk w przefiltrowanym świetle - następowało szybkie bezgłośne cięcie, wytrysk świeżej krwi spłukiwał ściółkę, padał trup nieprzyjaciela. W innej erze - wcześniej lub później, nie wiadomo - tu nabrzmiewało i zapadało się piętnaście sążni zielonej wody ożywionej niesfornym rozrostem morza. Nogi w wysokich butach przemierzały szerokie smołowane dechy pokładów, długie wiosła sięgały daleko poza obłe burty, rozcinały powietrze i wodę w hipnotycznym rytmie. Ochrypłe wrzaski leciały w niebo, przesycone solą i gorącem, gdy odziani w hełmy, brodaci wojownicy szykowali się do bitwy.

Zwały twardego śniegu leżą na śliskim lodzie urwiska, przy którym stoi człowiek, pewnie wbijający rozstawione nogi w zmarzlinę. Nieświadomie zaciska lewą dłoń, którą kryje dziwna łuskowata rękawica, matowa i nie odbijająca światła. Wiatr wieje, wyje w uszach i mknie nie zauważony, wsysany przez rozpadliny i nagromadzone pagórki płaskowyżu, kotłuje się za plecami. Powietrze jest suche i zimne. Oszałamiający widok, w który Ronin wpatruje się z tęsknotą, napiera na jego umysł z siłą ekstatycznego, nadrealistycznego snu. I przez tę chwilę wydarzenia niedawnej przeszłości litościwie ulegają zmąceniu w lustrze pamięci.

Gdyż przed nim, w dole, tuż za wysuniętym nawisem wysokiego stopnia, rozciąga się cyklopowe morze lodu. Bezludne. Bezgraniczne. Zapierające dech.

- Przytłaczający widok - odezwał się głos tuż za plecami.

Człowiek odwrócił się z wolna, jak we śnie, i objął spojrzeniem Borrosa, sztukmistrza.

- Prawdziwy cud polega na tym, że wzbraniano nam tego widoku przez całe życie. - Blady, znużony uśmiech wykrzywił wargi mówiącego.

Wiatr chłostał im nogi śnieżnym pyłem, gdy stali na szczycie lodowego płaskowyżu, dziwne stwory, odziane w jednoczęściowe stroje z metalowej folii, które znaleźli na najwyższym poziomie Wolnej Domeny, zanim obaj, każdy w swoim czasie i na swój sposób, pokonali ostatnią metalową barierę podziemnego świata, otworzyli luk zasypany dryfującym śniegiem. Stroje, niezwykle lekkie, ciasno przylegały do piersi i ramion, kieszenie wypełniały pojemniki próżniowe z narzędziami i pokarmem, obojętne na upływ czasu; nawet drobna dawka wzbogaconych minerałami płynów dawała zastrzyk energii. Te pakunki umieszczono wokół pasa i po zewnętrznej stronie nogawic, przy okazji poprawiając własności grzewcze strojów.

Ronin wpatrywał się w Borrosa, jakby widział go po raz pierwszy, ale rzeczywistość w końcu zmusiła go, by spojrzał jej w twarz, i paląca nienawiść, którą przez długie chwile trzymał w oddaleniu, wróciła niepowstrzymaną falą i wpadł w nurt fekaliów. Wzdrygnął się, jakby mu to wystarczyło, by oczyścić się z duchowych nieczystości. Miał świadomość, że dźwiga teraz w głębiach swojej istoty gniew i smutek, które przygniotły go na wieczność z koszmarną siłą.

Sztukmistrz omylnie odczytał ten gest i złapał Ronina za ramiona.

- Chyba nie jest ci zimno?

Przesunął palce do zakładki na karku Ronina.

- Popatrz. - Łagodnym ruchem rozciągnął metalową skórę, przykrywając głowę wojownika, tak że odsłonięte były tylko oczy i usta. Sam również nałożył kaptur.

Odwrócił się i spojrzał w tył, poza śmietnisko zamarzniętych pustkowi, ku niewidocznej Wolnej Domenie. Niewielki luk dostępu prowadził głęboko w dół, do świata wewnątrz, będącego teraz w stanie wojny. Frakcje rozpaczliwie walczyły o władzę.

- Nie bierz mnie za głupca - rzekł z niepokojem sztukmistrz. - Ale musimy stąd natychmiast pryskać.

Łzy dochodzą do głosu i góry się rozpływają, a Ronin przestaje czuć kąsanie wiatru w oczy i usta. Niebo odbarwia się i ziemia przestaje być podporą. Nogi są z ołowiu. Serce wali w piersi, gdy coś go przenika jak szok po głębokiej ranie, której brzegi skauteryzowano, ale zaburzenia nerwów nadal trwają. Początkowo nie czuje niczego. Paraliż. Ciało chroni siebie. Ale są granice. Choć samoświadomość ulega zawężeniu pod naporem woli. Wszystkie jego miłości, wszyscy przyjaciele, wszyscy. Przepadli w mgnieniu oka. Skrzydła czasu uniosły się i opadły w chwili długiej jak dwa westchnienia i życie wielu ludzi zgasło niczym światło świec z rozpoczęciem pierwszej zmiany. Życie K'reen, Stahliga, Nirrena, G'fanda... a Salamandra, ośrodek tego wszystkiego, nadal tam w głębi, żywy, żywy...

- ...już.

Powoli, tak mu się wydało, zdał sobie sprawę, że ktoś szarpie jego rękaw.

- Roninie, proszę, musimy wyruszać.

Usłyszał te słowa jakby z wielkiego oddalenia. Wisiały przed nim jak lampy, oddzielne, namacalne, jedno za drugim, obracały się na jakimś niewidzialnym sznurze, ich blask...

- Niech to mróz pochłonie! Roninie, musimy natychmiast wyruszać! Zanim w dole zorganizują pościg!

Wtem dotarł do niego sens ponaglenia i drgnął, jakby budził się z ciężkiego snu.

- Tak - zachrypiał. Odwrócił się i spojrzał na Borrosa. - Tak, oczywiście, musimy wyruszać. - Mgła odpłynęła z bezbarwnych oczu; oczyściły się, poruszały żywo, widziały ostro. - Ale dokąd?

- Tam - rzekł sztukmistrz. I uniósł ramię, obejmując szerokim gestem bezmiar morza lodu. ciemniejący za skrajem przepaści.

 

 

Nie było słychać niczego oprócz płaczu lodowatego wiatru. Wiekowa skała przed twarzą Ronina, pobrużdżona, pokłuta zmrożonymi kałużami i strumyczkami, uciekała w górę centymetr po centymetrze. Ten dźwięk był jak łkanie potępionych. Wojownik skupiał uwagę na bezustannie się zmieniających prążkowaniach, wyszukując uchwytu dla rąk, oparcia dla stóp. Podążał za Borrosem ogromną skalną ścianą, ku morzu lodu głęboko w dole. Aż nazbyt dobrze wyczuwał próżnię za plecami. Ogrom tej pustki zapraszał, wiatr zawodził hipnotycznie syrenią pieśń: rozluźnij się, nie trzymaj się, poczuj, jak ciepłe ciało łagodnie odchyla się od zimnego kamienia, opadnij w tył, powoli, bez wysiłku, na wygodną poduszkę wiatru, odwróć się, daj się porwać, obróć się wokół własnej osi, w pustce...

Nie życzył sobie takiego końca.

- Co, poza krawędź? - zaprotestował poprzednio.

Dziwne ożywienie ukazało się w oczach sztukmistrza. Żarliwe oczekiwanie.

- Tak! Tak! Nie rozumiesz? - Jakby przez całe życie liczył, że kiedyś dojdzie do tej wielkiej podróży. - To jedyna droga do morza lodu. Nasz szlak biegnie na południe. Na południe, ku ziemi człowieka.

Więc Ronin poszedł z Borrosem po zamarzniętym śniegu i zdradzieckim lodzie na sam brzeg. Wreszcie opadły więzy, które łączą każdego mężczyznę z ojczyzną. Nie miał pana, ale nie był pozbawiony celu.

Szli ostrożnie wzdłuż krawędzi może przez tysiąc metrów, a potem Borros ześliznął się w dół. Nie oglądając się za siebie, Ronin zszedł z płaskowyżu.

 

 

Zdał sobie sprawę, że Borros się zatrzymał. Zawołał, ale wiatr uniemożliwiał porozumiewanie się na taką odległość. Ostrożnie opuścił się obok towarzysza.

- Droga poniżej jest zablokowana - powiedział mu do ucha sztukmistrz.

Ronin zerknął w dół przez nie kończące się, falujące śnieżne płachty. W rzeczy samej, dokładnie pod nimi świeża lawina śniegu i lodowych bloków zalegała skalne zbocze i nie dało się ocenić, czy znajdzie się tam oparcie dla stopy. Rozpoznanie marszem byłoby samobójstwem, niemniej jednak musieli iść dalej. Ronin przesunął wzrok na prawo, gdzie poprzednio dostrzegł na skalnej ścianie czerniejący obszar. Teraz wskazał go ruchem głowy sztukmistrzowi i rozpoczął trawers w kierunku ciemnego obrysu.

Krok po kroczku sunęli wzdłuż wąskiego stopnia, na którym zakończyli schodzenie, i niebawem wyraźnie już widzieli ciemny obszar. Zgodnie z nadzieją Ronina była to spora jaskinia dająca schronienie przed wiatrem i zimnem.

Borros z głębokim westchnieniem zsunął kaptur. Łysa głowa, świecąca lekko w zgaszonym świetle, w jakiś przedziwny sposób zdawała się pasować do tego obcego, zakazanego miejsca; szczególny ciemnopomarańczowy odcień skóry mógłby niemal ujść za patynę czasu.

Ronin podszedł od nagich skalnych ścian do otworu jaskini. Poniżej otwierała się przepaść. Pod gęstymi zwałami śniegu, lgnącymi do skały z wytrwałością godną jakiegoś żywego organizmu, musiała kryć się droga do morza lodu. W gasnącym świetle potrafił jeszcze dojrzeć błyszczące pasmo powierzchni. Ale nie widział, którędy mieliby zejść w dół. Z boku był tylko wąski występ, którym przyszli. Dalej po prawej znikał on w skale, zaledwie parę metrów od stanowiska obserwacyjnego Ronina. Kopnął śnieg, który rozwiał się pióropuszami na wietrze. Wrócił w półmrok jaskini.

Borros był wzburzony.

- Co poczniemy? - pytał Ronina, nie przestając chodzić tam i z powrotem. - Musimy kontynuować zejście. Ludzie z Wolnej Domeny już nas szukają.

Usta Ronina złożyły się w grymas przypominający lodowaty uśmieszek.

- Naprawdę wierzysz, że pozwoliliby komukolwiek wyjść na powierzchnię ziemi? Z pewnością myślą, że tu zginiemy.

Sztukmistrz biegał wzrokiem od otworu jaskini do twarzy Ronina i z powrotem.

- Nie znasz Freidala. Ani ochrony. Uciekłem... - Jego wzrok znów wrócił do otworu jaskini. - Jeśli mnie złapie, zabije. - Znów prześliznął się oczami po twarzy Ronina jak chmury po słonecznym dysku. - Ciebie też. Kiedy znajdzie mnie, znajdzie ciebie.

- Nikt nas nie ściga - rzekł obojętnie Ronin.

Borros naciągnął kaptur na nagą czaszkę.

- Mylisz się, ale to bez znaczenia. Nawet jeśli Freidal nas nie ściga, nadal nie mamy wyboru. Musimy zejść do morza lodu. Tu długo nie przetrwamy.

- Lepiej umrzeć schodząc niż tu w jaskini - rzekł ironicznie Ronin.

Borros wzruszył ramionami.

- Idziesz?

Wojownik nie odpowiedział od razu, ale oddalił się od źródła światła w przejmująco wilgotne wnętrze jaskini. Wciągnął w nozdrza kwaśną woń minerałów i skalnego pyłu, w uszach miał cichnący gwizd wiatru. Ale poza tym docierał do niego jeszcze inny dźwięk.

Z dala słyszał wysilony głos sztukmistrza, ale nie zwracał nań uwagi. Nasłuchiwał, szedł ożywiony bliskością celu, puls bił mu coraz szybciej. I zyskał pewność. Podniecony wyciągnął ramiona, ręce zawisły mu w ciemności jak skrzydła, macał ścianę niczym ślepiec.

Znów usłyszał słabiutkie wołanie Borrosa, zagubiony, samotny krzyk, i szedł powoli przed siebie, by nie przegapić celu poszukiwań. W końcu zatrzymał się, namacał palcami metalowe uchwyty, których szukał, i serce zabiło mu żywo, bo wiedział już, że jednak da się zejść w dół do morza lodu. Zawołał Borrosa.

To, co wydawało mu się zawodzeniem wiatru, w rzeczywistości było dalekim odgłosem spadającej wody. Tak długo miał w uszach dźwięk wiatru, że dopiero znalazłszy się w głębi jaskini, potrafił wyczuć subtelną różnicę dźwięku. Ale mimo to, gdyby nie głębokie zejście z Wolnej Domeny do Miasta Dziesięciu Tysięcy Ścieżek... błysk uśmiechu G'fanda zamrożonego w ziarnie jego duszy rozpływa się w okrwawionym trupim ochłapie ciśniętym na zakurzony bruk starożytnej ulicy, oczy wybałuszone, gardło rozszarpane przez bezimiennego gigantycznego stwora, którego Ronin dwukrotnie bezskutecznie usiłował zabić, nieludzkie ślepia są jak sierpy księżyca, siła, chłód bardziej zabójczy niż lodowej trumny... nigdy nie zdałby sobie sprawy, że ten nowy dźwięk to rozszalała kaskada wodna spadająca głęboko w dół po gładkiej skale. Ronin i G'fand w drodze do Miasta Dziesięciu Tysięcy Ścieżek napotkali gigantyczny wodospad i jego huk towarzyszył im przez wiele kilometrów. Teraz to był ten sam dźwięk, jedynie zgłuszony odległością.

- Borros! - zawołał znów Ronin.

Wyraźnie znajdowali się daleko od katarakty, ale ten dźwięk jasno dowodził, iż jaskinia jest czymś więcej niż wielką skalną jamą. Ronin był przekonany, że znaleźli się w najdalszym zakątku tunelu. Myślał o Bonnedusie Ostatnim, chromym człowieczku, i jego towarzyszu, Hyndzie, który był czymś więcej niż zwierzęciem. Ronin i G'fand natknęli się na tę parę w Mieście Dziesięciu Tysięcy Ścieżek. Bonneduce Ostatni zapewniał, że on i Hynd zamieszkują na powierzchni ziemi, ale nie udzielił żadnej wskazówki co do tego, jak trafili do Miasta. Czy tędy wchodził i wychodził? Ronin był przekonany, że tak. W takim razie jakaś droga musi prowadzić z jaskini do morza lodu.

Jego dłoń zacisnęła się na trzonku. Akurat nadszedł Borros.

- Znalazłem coś - powiedział Ronin. - Masz hubkę?

Sztukmistrz sięgnął do kieszeni, wyjął hubkę i krzesiwo. Razem skrzesali ogień i zapalili pochodnię.

Płomień, początkowo niewielki, z sykiem skoczył bladą żółcią i dym zaczął się snuć z zawilgłego materiału, tak że dusząc się i krztusząc, musieli odwrócić głowy. Pomarańczowe światło podskakiwało i drżało. Ocierając łzy, mogli po raz pierwszy przyjrzeć się szorstkim, pobrużdżonym ścianom; czarny lód błyszczał jak obsydian w cienistych zagłębieniach, obnażone żyły minerałów biegły ochrą, zielenią, srebrem i różem.

Obok metalowego uchwytu na pochodnię wisiało wszystko, czego potrzebowali. Długie zwoje lin ze szczególnego materiału, niegrube, ale gdy Ronin szarpnął za nie, przekonał się, że wystarczająco pewne. Poniżej metalowe młotki z długimi główkami, a obok woreczki wypełnione hakami niewiadomego pochodzenia. Były spłaszczone i szersze u jednego końca, w którym wywiercono okrągłą dziurę, na tyle szeroką, że dało się przewlec przez nią linę.

- A więc jednak zejdziemy urwiskiem - powiedział Ronin.

 

 

Poderwał w górę głowę i rozdął nozdrza, gdy poczuł tę woń. Poprzednio pracowali ciężko na klęczkach, wbijając haki w skalną podłogę jaskini tuż przy wejściu. Przeciągnęli liny przez haki, zawiązali podwójne węzły, odchylając się w tył i ciągnąc z całej siły, by przekonać się o ich niezawodności. Woreczki przywiązali do ubrań; młotki zwisały im u pasa na krótkich rzemieniach. Owinąwszy liny wokół przegubów, podeszli do przepaści. Teraz Ronin puścił linę i zacisnął dłoń na rękojeści miecza.

Poprzednio najpierw przywitał ich smród, gdy monstrum zaatakowało z czarnych cieni, rozgarniając suchy kurz i złotą pomrokę; płonące ślepia i straszliwy zakrzywiony dziób pierwsze rzucały się w oczy, gdy ujrzeli budzący lęk pysk. Żołądek Ronina skurczył się w pięść: wojownik zdał sobie sprawę z własnej bezradności i na widok okaleczonego trupa G'fanda rzucił się do rozpaczliwego ataku. Wtedy ten smród był samodzielnym żywym tworem. Teraz szedł z daleka, ale jak podejrzewał Ronin, dałoby się dojść do jego źródła; stawał się coraz silniejszy. Wojownik czuł, jak złość i gniew rosną, sycą się sobą nawzajem, aż przeszły w dziką wściekłość. Zacisnął dłoń w rękawicy zostawionej przez Bonneduce'a Ostatniego, przemyślnie wykonanej z gigantycznej łapy jednego z ohydnych wrogów. Ilu ich tam było? - zastanowił się przelotnie. Zaczął wyciągać miecz.

Poczuł dłoń na ramieniu, z boku doleciało naglące wołanie:

- Co ty wyprawiasz?! Głupcze, musimy natychmiast iść! Nie ma czasu do stracenia! - Zacisnął dłoń na mieczu. - Roninie, musimy dotrzeć do morza lodu!

Instynktownie wiedział, że Borros ma rację. Najważniejsze to przeżyć. Walka musi zaczekać. I może tak było najlepiej. Wolał sam wybrać czas i miejsce następnego pojedynku ze stworem. Ale co ważniejsze, potrzebował więcej informacji, jeśli chciał mieć realną szansę, by zabić i przeżyć.

Puścił miecz i podniósł linę, owinął ją wokół przegubu. Bez słowa skinął głową sztukmistrzowi i tyłem ruszyli po śniegu. Na skalnym stopniu wiatr wgryzł się w odsłonięte twarze, gdy zaczęli zstępować w dół.

 

 

Wisiał w powietrzu bezwładnie, lina boleśnie wgryzała się w kostkę u nogi. Rozpęd - powtarzał sobie w myślach, gdy tamci krążyli wokół z obawą. Mieli świadomość przewagi, jednak lękali się go mimo wszystko. Bo jak kiedyś powiedział G'fandowi, nauka boju to coś dużo więcej niż nauka władania mieczem.

Jego ciało, prawie nagie, śliskie od potu wywołanego wysiłkiem i gorącem, lekko się huśtało. Rozluźnij się, powiedział wcześniej Salamandra. Rób najmniejsze ruchy, jakie uznasz za stosowne, nie tracąc rozpędu, jaki daje ci rozhuśtanie. Rozumiesz, Roninie, kiedy tylko wpadniesz w inercję, jesteś skończony, bo przeciwnik cię wypatroszy, zanim ją pokonasz.

Inni uczniowie ze specjalnego oddziału nauki boju, kierowanego przez Salamandrę, już próbowali swoich sił na „okrutnej". Była to lina, na której delikwent zwisał metr nad podłogą głową w dół. Czterech przeciwników mogło tłuc drewnianymi kijami w dowolny punkt ciała wiszącego. Nikt nie przetrwał długo. Jednakże nikt nie był trenowany przez Salamandrę tak intensywnie jak Ronin. I żaden nie miał jego umiejętności.

Ponieważ obrona na „okrutnej" była tak potwornie trudna, używano jej wyłącznie jako narzędzia kary. Ale tu, w górze, na poziomie Salamandry, miała inne zastosowanie.

Utrzymywał rozpęd, świadomie wsączał adrenalinę w ciało, wiedząc, że w nadchodzących chwilach będzie potrzebował każdej kropli, którą zdoła wytworzyć. Kij zmierzał w jego kierunku, przecinając ze świstem powietrze. Wykręcił ramiona i zapiekły go pośladki. Uderzenie minęło go o włos. Uczniowie rozłożyli się wachlarzem, uderzali raz za razem. Blokował ramionami, huśtał się, stopniowo wydłużając łuk. Musieli robić coraz mniejsze kroki, by go dosięgnąć. Byli tak pochłonięci biciem, że stracili samokontrolę.

Kiwał się, czekając na maksymalny wychył i poziome uderzenie. Dojrzał idące z lewej i ponieważ osiągnął najwyższy punkt łuku, zdał sobie sprawę, że jeśli cios nie będzie bardzo szybki, straci przewagę rozpędu. Ale kij nadleciał ze straszliwą siłą i wszystko ułożyło się jak trzeba, bo Ronin frunął w drugim kierunku, od kija. Rozpęd rósł i Ronin, miast blokować uderzenie, sięgnął do spadającego kija, zacisnął na nim palce. Pocił się obficie. Palce mu płonęły, przesuwając się wzdłuż drewna. Inne uderzenie sparaliżowało mięśnie pleców. Zignoruj ból. Skup się. Spożytkował rosnący pęd i wykręcając się w ostatniej chwili, wyrwał kij z dłoni zaskoczonego ucznia.

Teraz sunął z wielką szybkością w prawo i wykorzystując kierunek ruchu, walnął kijem w obojczyk ucznia stojącego po tej stronie. Ten zwinął się na podłodze jak szmata, a Ronin rozpoczął lot w kierunku odwrotnym i trafił drugiego przeciwnika w brzuch, tak że ten złożył się wpół, krztusząc i wymiotując.

Teraz pozostał tylko jeden, bo rozbrojonemu nie wolno było uczestniczyć w dalszej walce. Ten ostatni trzymał się na baczności. Nie zamierzał dać się złapać w pułapkę jak poprzednicy. Ronin zauważył, że koncentruje się na jego broni. Potem uczeń zaatakował. Mierzył w dół kija Ronina, chcąc zmasakrować mu ręce. Uderzenia sypały się jak grad, tak że na każde zablokowane przypadało jedno trafienie w kłykcie. Wkrótce poczerwieniały i pierwsze plamy krwi wypełzły na popękaną skórę. Napastnik wykorzystywał przewagę, był coraz bliżej, jasna krew przyciągała go nieodparcie. Skupił się na jednym.

Wtedy Ronin podeszwą buta swobodnej nogi walnął ucznia w skroń. Ten zachwiał się, tracąc równowagę. Kopnięcie nie było wystarczająco silne, by zwalić go z nóg, bo Ronin nie miał punktu oparcia, ale zrobiło swoje. Kij zaśpiewał w powietrzu trafiając ucznia w kark. Ten zacharczał, zbielał na twarzy, rozdziawił usta i padł. Potem słychać było tylko wysilony oddech, gdy Ronin upuścił kij, rozluźnił się i powoli zataczał coraz krótszy łuk.

 

 

Wisiał w bieli, wypuszczał obłoczki oddechu w lodowate powietrze. Schodził ostrożnie mając Borrosa niecały metr nad sobą, przypomniał sobie dobrze lekcję z „okrutną". Ale zmienił się kontekst i drobne elementy splotły się z innymi, gdy więc spojrzał z dystansu na pejzaż wspomnienia, dostrzegł odmieniony, niespodziewany obraz.

- Mój drogi chłopcze, oczywiście, że cię nienawidzą.

Głos był pełny, wibrujący, a wyrazista przesada - tyleż rozbrajająca co udawana.

- To doprawdy całkowicie zrozumiałe.

Salamandra, sensej, mistrz oręża Wolnej Domeny, stał w drzwiach skromnej izby Ronina. Nie minęło wiele czasu, odkąd odcięto go od liny i kazano iść do siebie.

Ronin dźwignął się, by powstać, ale krótki ruch, błysk szerokiej kiści Salamandry zatrzymał go.

- Ależ siedź, drogi chłopcze. W zupełności zasłużyłeś na ten przywilej. - Głos płynął gęstą strugą, pieścił powietrze.

Potężna postać Salamandry była przyodziana w nieformalną szkarłatną koszulę, której zręcznie ułożone fałdy skrywały prawdziwe rozmiary potężnego cielska. Do tego smoliście czarne, wąskie, skórzane spodnie i wysokie buty identycznego koloru, wypolerowane na glans. Gęste czarne włosy, sczesane w tył, przypominały skrzydła niesamowitego drapieżnego ptaszyska. Krzaczaste brwi i wysokie kości policzkowe w jakiś niepojęty sposób uwydatniały wielkie onyksowe oczy - okrągłe, twarde, nieprzezroczyste jak kamienie.

Pokój, do którego wszedł, jakby zmalał, stał się skromnym, pozbawionym znaczenia tłem dla jego osoby. Sensej wpatrywał się w Ronina bez drgnienia powieki.

- Nie jesteś tu szczęśliwy, mój drogi chłopcze. - To nie było pytanie. - Być może dlatego, że odczuwasz brak przyjaciół.

- Tak - rzekł bez zastanowienia Ronin. - Wszyscy uczniowie mnie nienawidzą.

Salamandra przyjrzał mu się z dystansem i uśmiechnął się zimno.

- Ależ to oczywista prawda i powinna sprawiać ci wielką przyjemność. Mnie sprawia. - Zdumienie pozbawiło twarz Ronina wszelkiego wyrazu, ale Salamandra nie zwrócił na to uwagi. - Jesteś najlepszym, mój chłopcze, bez wątpienia najlepszym uczniem, jakiego trenowałem. I teraz nikt nie może cię dosięgnąć, żaden uczeń, żaden wojownik. O tak - roześmiał się, widząc minę Ronina - to szczera prawda. Jesteś tak wysoko nad nimi jak ja nad tobą. - Jego śmiech przybrał szaleńczą barwę.

Ronin w pełni zdawał sobie sprawę z wagi komplementu. Wprawił go raczej w zdziwienie niż w zachwyt. Ta reakcja była zupełnie niewytłumaczalna.

Salamandra zacisnął dłoń w pięść i światło odbiło się w pierścieniach krótką eksplozją barw. Lekko pochylił się do przodu, teraz nie nadużywał tonu oratora, był bardziej bezpośredni.

- Nienawidzą cię, mój drogi chłopcze, bo jesteś od nich lepszy, masz talent, który pragnęliby posiadać, i nie spoczną, póki nie pokonają cię w boju. - Podniecenie sprawiło, że jego śmiech był krótki jak szczeknięcie. - Wspaniale! Bo to też służy mojemu celowi. Moi wojownicy muszą być najlepsi w Wolnej Domenie. - Wskazał na siebie. Był to gest pełen dramatyzmu, niemniej jednak Salamandra potrafił nadać mu pewną wyniosłość. - Czyż nie jedyny ze wszystkich saardinów jestem sensejem? To wielki honor. Co o honorze wiedzą pozostali saardinowie? - Obniżył głos i nadał mu większą intensywność. - Umieją tylko wadzić się między sobą, rywalizując o władzę. - Odrzucił głowę w tył, zacisnął powieki, a potem otworzył je, przeszywając Ronina nieprzeniknionym wzrokiem. - Nie rozumieją znaczenia słowa „władza"... - przerwał nagle, uświadomiwszy sobie, że ujawnił więcej, niż zamierzał. - Przede wszystkim należy zawsze dbać o honor - rzekł po chwili. Podszedł bliżej. - Musisz zrozumieć to w pełni.

Usiadł na wąskiej pryczy.

- Ale ty, mój drogi chłopcze - gęsto upierścieniona dłoń pogładziła łagodnie ramię Ronina - ty również służysz mojemu celowi. Przez długi czas zadawałem sobie wiele trudu, aby zrobić z ciebie wojownika, z którym nie mógłby zrównać się żaden inny, słuchający saardinów Wolnej Domeny. Jutro po raz ostatni wstąpisz na Plac Boju jako uczeń. - W jego głosie drżała nuta triumfu, której nie zmierzał ukrywać. - Zdumiejesz instruktorów, którzy będą tam po to, aby cię ocenić, a następnie, gdy opuścisz Plac Boju jako wojownik, najwspanialszy wojownik Wolnej Domeny, podczas gdy instruktorzy i saardinowie nadal będą zachłystywać się twoimi umiejętnościami, wtedy powrócisz tu, żeby zostać moim czondrinem.

Cisza zapadła w izbie, absolutna jak pustka. Utrzymywała się przez chwilę, po czym napłynęły drobne dźwięki: niosące się męskie głosy, uspokajający stukot podeszew butów o drewnianą podłogę, wyraźny szczęk metalu z ćwiczeń boju - odgłosy, które od tak dawna nieustannie towarzyszyły Roninowi. Teraz zaszła jakaś zmiana. Te hałasy wydały mu się ostre, kruche, wyzbyte znaczenia, jakby nagle znalazł się w obcym świecie i jedynie zadawał sobie pytanie, jak długo w nim przebywał. I patrząc w błyszczące oczy, jak z obsydianu, ujrzał w nich kompl...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin