Walter de la Mare
QUINCUNX
I INNE OPOWIADANIA
Księżniczka
Czy na tym żałosnym i cynicznym świecie jest ktoś, dla kogo wspomnienia lat dziecinnych nie są czule strzeżonym skarbem? Nieistotny jest wtedy rodzaj tych wspomnień: mogą być sentymentalne, niemądre, budzące litość, tragiczne, namiętne czy odpychające realizmem. Nie przestajemy ogrzewać starzejących się dłoni przy nikłym płomyku ognia, który wygasł jakieś trzydzieści, czterdzieści, a może sześćdziesiąt lat temu.
Dlaczego tek się dzieje? Bo przeżycia te w ten sposób przechowywane dotyczą samego wnętrza naszej jaźni — są zamknięte w milczeniu i tkwią korzeniami głęboko, są nam najbliższe...
Takim przeżyciem będzie na przykład miłość nie tylko do ładniutkiej buzi, lecz również do jakiegoś obrazu, książki, bohatera z powieści — tak! nawet jakiejś zjawy ze snu. Lord Byron miał romantyczne przygody, wątpię jednak, czy kiedykolwiek zakochał się tak poważnie, bezinteresownie i wiernie jak w wieku około dziewięciu lat, kiedy jako mały chłopiec pokochał również małą dziewczynkę — Mary Duff.
Byron wyznając tę miłość przechwala się, drwi nawet z tego epizodu i wyśmiewa go jako dziecinny romans. Niemniej przyznał się do szoku, jakiego doznał w szesnastym roku życia, kiedy usłyszał, że Mary wyszła za mąż. Szok ten przywiódł go niemal do konwulsji! Nie inaczej: do konwulsji!
Ten rodzaj zaślepienia niekoniecznie musi dotyczyć drugiego dziecka. Jeden z moich przyjaciół zwierzył mi
się kiedyś, że w dzieciństwie (nie mając jeszcze dziesięciu lat) przesiadywał bezczynnie całymi godzinami na starym ceglanym murze, ukryty w gałęziach dzikiej wiśni, w nadziei, że na moment ujrzy jasnowłosą młodą kobietę, dwudziestoośmioletnią wdowę mieszkającą w sąsiedztwie. Oczywiście ten romantyczny chochlik nigdy nie wyznał swej miłości ani nie wspominał złowróżbnej zapowiedzi
o „robaku w kwiecie” — aż przestało to mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie, i przedwcześnie dojrzały nie przejmował się również, gdy został małoletnim wykolejeńcem.
Kwiat dzikiej wiśni jest równie delikatny jak zimowy szron, równie piękny i chłodny jak śnieg; jednak niewiele więcej można dodać na jego pochwałę, a o jego cierpkich i twardych owocach mogłyby nam zapewne opowiedzieć tylko ptaki — tyle że ich pieśni pozornie są bez słów.
A więc i ja mam wspomnienia. Jak większość dzieci ja również czytałem z zachwytem bajeczne, nieprawdopodobne, fantastyczne dawne opowieści: Grimma, Andersena, Baśnie z tysiąca i jednej nocy. Lubiłem też oglądać stare domy, szczególnie te, w których, jak mówiono, „straszyło”; nawet gdy opowiadane o nich historie przyprawiały mnie, gdy kładłem się spać, o dreszcze strachu.
Kiedyś, w dzieciństwie, wszystkie te dziwaczne upodobania zadowoliłem w jednej wyprawie. Niestety okazała się niefortunna — nawet w tym, co dotyczyło „La belle Dame!” Mimo wszystko szkoda, by tego rodzaju „głupie”, powracające w pamięci zdarzenia rozwiały się, a wspomnienia wymknęły się nam z rąk lub pozostawiły za sobą żal niczym nie ukojony.
W czasie, o którym opowiadam, miałem najwyżej około dziesięciu lat. Jak na ten wiek byłem zarówno dziecinny, jak i nieeo przedwcześnie rozwinięty. Matka umarła, kiedy miałem pięć lat, i odtąd właściwie pozostawiono mnie samemu sobie. Mieszkaliśmy w Szkocji, w hrabstwie Inverness, w starym brzydkim domu. Za nim roz
ciągała się żałosna pustka, zwłaszcza gdy w czasie mgły tak częstej w Szkocji spoglądałem w nią z nosem spłaszczonym na szybie. Mimo to zżycie się z kimś lub z czymś może zrodzić czułe przywiązanie. Dom niestety był tylko wynajęty! I stał samotny na bezludziu.
Podczas opisywanych przeze mnie letnich wakacji miałem zupełną swobodę. Nauka w szkole szła mi źle, usiłowałem więc, ile się tylko dało, zejść z oczu ojcu, unikając jego pełnego wyrzutu i troski spojrzenia. Włóczyłem się po wrzosowiskach i snułem fantastyczne marzenia na jawie, odczuwając dotkliwie brak towarzystwa. W atmosferze tajemniczości poszukiwałem czegoś. W zawiłych drogach mojej włóczęgi był jednak pewien cel. Tym celem był dom, z którym łączyła się pewna legenda.
Wtedy jeszcze nie znałem rzeczywistej historii tego domu. Zebrałem tylko na chybił trafił okruchy wiadomości z przypadkowych rozmów podsłuchanych w kuchni lub od starszych. Podsycały one moją wyobraźnię podczas częstych godzin osamotnienia. Nieraz śniłem o tym domu, byłem przynajmniej święcie przekonany, że nawiedzały go duchy. Samo to słowo wywołuje zwykle wizję starych samotnych ruin oplecionych dziko rosnącym powojem, sowę oraz zjawę zwiastującą śmierć *, a także upiorny księżyc na tle pędzących po niebie chmur. Obraz „mojego” domu był jednak kompletnie inny.
Wprost przeciwnie... Kiedy pierwszy raz dotarłem do owego domu, i to przypadkiem, było lato — niedzielny ranek, w czasie którego udało mi się znowu wykręcić od pójścia do kościoła. Nie mogłem się mylić, oto nazwa domu widniała wśród kutych w żelazie liści zdobiących furtkę. Był cichy, jasny dzień, pamiętam, dom stał w pełni łagodnego słonecznego blasku, miał położenie piękne, ale odosobnione — w dolinie wśród wzgórz. Z tyłu, w odległości rzutu kamieniem spływał kaskadami górski potok, po deszczu obfity w wodę, tworząc stały naturalny wodospad
nad skałami piętnaście lub dwadzieścia stóp poniżej. Łoskot owego wodospadu rozlegał się cały dzień bezustannym nisko, ale harmonijnie brzmiącym szumem jak dźwięczące dzwony i echa głosów.
Wiedziałem, że dom należy do jakiejś wschodniej księżniczki, przypuszczałem więc, że miała ciemny kolor skóry i pochodziła z Indii, Cejlonu lub Syjamu, gdzieś z Dalekiego Wschodu (nie miałem wtedy pojęcia, że chociaż była z tamtych stron, mogła posiadać płeć bladości narcyza, i to z gatunku narcissus poeticusl). Nigdzie wokoło domu nie było ogłoszenia, że dom jest do wynajęcia. Według tego, co o nim słyszałem, nie bywał nigdy, nawet przejściowo, wynajęty ani dzierżawiony, lecz księżniczka nie zaglądała tam od lat. Nie miałem najmniejszego pojęcia, od ilu. Dom wyglądał na pusty i całkowicie głuchy. Wieść głosiła, że jakaś romantyczna tragedia wygnała z domu właścicielkę. Kiedykolwiek słyszałem o niej wzmiankę, twarze posępniały i rozmowę dyskretnie ucinano.
Jednak zwyczajem dzieci sumując te okruchy opowieści wysnuwałem z nich całą historię i w ten sposób doszedłem do następujących wniosków: moja księżniczka była równie piękna jak królowa Saba (a przecież król Salomon był mędrcem), młodsza od niej i w swoim krótkiiii życiu opuszczona i samotna, podobnie jak „Marianna z małego dworku” *, oraz że rozstała się już z tym światem. Ociągałem się ze stwierdzeniem całkowitej co do tego pewności, ale sądziłem, że chyba musiała umrzeć, skoro pod tym warunkiem mogłem „bezpiecznie” wierzyć w romantyczne historie dotyczące jej osoby. Jednak absurdalnie żywiłem równocześnie jakąś nadzieję, że żyje. A z drugiej strony — czyż nie opowiadano mi, że w domu tym „straszy”? A więc czyż nie mogłem wyciągnąć z tego, najlepiej jak umiałem, potrzebnych mi wniosków? — połączyć dwóch światów? Łatwo odgadnąć trop moich myśli.
W każdym razie wszystkie te moje domysły i przypuszczenia sprawiły, że postać księżniczki stała się dla mnie jakby zjawą ze snu, całkowicie przeze mnie wymyśloną. Była istotą niewypowiedzianie piękną, jaka powstać może tylko w dziecięcej imaginacji, chociaż takie twórcze mrzonki są raczej zadaniem poetów. Brzmi to romantycznie, nieprawdaż? — ale czy właśnie romantyzm nie ma jedynego i prawdziwego sensu na tym świecie?! Tak! Chociaż brzmi to śmiesznie i głupio — ja, żółtodziób, zakochałem się młodocianą miłością, i to w zjawie!
Niemniej stałem teraz przed domem nieco speszony, ale zafascynowany. Obserwowałem go pilnie i dokładnie. Czy był zamieszkany? Większość okien miała zasunięte story, w kilku na piętrze widniały tylko firanki. Kto lub ,,co” mogłoby zająć dom na swoje mieszkanie? Całość wyglądała na opuszczoną i zaniedbaną wprawdzie, ale nie do ostatka. Wyblakłe kolory, wilgoć, porastający mech — mogła spowodować w dużej mierze pogoda i pora roku. Już na pierwszy rzut oka można było powiedzieć, że w domu nigdy nie mieszkali prawdziwie szczęśliwi ludzie, w każdym razie nie w ostatnich latach. Jednym słowem robił wrażenie opuszczonego. A kiedy ludzie opuszczą dom, cała atmosfera, nawet samo powietrze, które go otacza, zmienia się. Tak jak zmieniają się ludzie.
Stałem pod osłoną drzewa i patrzyłem na dom, po dłuższej chwili podszedłem bliżej, przystanąłem przed wejściowymi drzwiami na werandzie i nadsłuchiwałem: ciszy nie przerywał żaden szmer ani westchnienie; głębokie milczenie było jedyną odpowiedzią na moje oczekiwanie. Obszedłem dom od tyłu, znalazłem małe zielone, otwarte drzwi, znowu słuchałem — żadnego odgłosu poza łoskotem wodospadu i przytłumionym cykaniem świerszcza czy ćwierkaniem ptaków w krzakach i trzcinach przy potoku.
Słońce świeciło pełnym blaskiem, ale wokół panowała pustka: równie samotnie mogłem czuć się w głębi pustyni Gobi. Lekko pchnąłem drzwi i zajrzałem do środka, kory
tarzyk wykładany kamiennymi płytkami wiódł niewątpliwie do pomieszczeń kuchennych. Patrzyłem i słuchałem. Nic — ani brzęku rondli, ani suwania garnków, trzasku czy skwierczenia; żadnego powiewu kuchennych zapachów, tylko pleśń i stęchlizna. Zebrałem się na odwagę i wszedłem; w kuchni znajdowały się: stary rożen przypominający górną część zbroi rycerza olbrzymich rozmiarów oraz stół i ciężkie krzesła, chochla do sosu z pieczeni, zardzewiały nóż i zegar ścienny, który nie chodził. Pod kuchnią nie palił się ogień, a zegar był nie nakręcony. No! W każdym razie kucharki w domu nie było!
W końcu zakradłem się po schodach na górę; prowadził mnie wciąż cień wymarzonej księżniczki: o ciemnej karnacji, o smutnych tkwiących wciąż w mojej wyobraźni czarnych oczach. Taka właśnie zjawa nawiedzała mnie we śnie, a moja dziecięca fantazja czyniła wszystko, by ją upiększyć. Na końcu długiego korytarza zatrzymałem się przed otwartymi na oścież drzwiami, inne były zamknięte. Przy otwartych drzwiach dłużej przystanąłem: miały pięknie malowane filunki i klamkę ze rżniętego szkła. Zajrzałem do wnętrza. Ośmieliłem się nawet odsłonić składaną żaluzję, by wpuścić promienie słońca. Żaden znany mi dotąd pokój nie był podobny do tego: suñt nisko sklepiony, zdobiony gzymsami; wokół pyszniły się wspaniałe nasycone, głębokie kolory, hafty, porcelana i malowane kafle perskie (których pochodzenie rozpoznaję dopiero dziś), parę obrazów (wówczas niemodnych) malarzy francuskich. Ani śladu pamiątek z Indii, takich jak mosiężne posążki bogiń, kły słonia, przedmioty rzeźbione w kości słoniowej i w perłowej masie. Żadnego szmeru prócz łoskotu spadającej wody: dziwna, głucha, brzęcząca, niemniej urzekająca swoją mową muzyka.
Pokój, jak mi się wydawało, był rodzajem buduaru; dobrze utrzymany, o nienagannym wyglądzie, wyjąwszy cieniutką warstwę kurzu pokrywającą stoły i mącącą blask szkła. Naprzeciw okna, w słońcu, wisiał portret, czyj? Odgadłem natychmiast: taka była moja wizja księżniczki —
piękna, młoda i ciemnowłosa, i było to dla mnie całkiem naturalne. Natomiast nieoczekiwanie dokładne podobieństwo mej wizji do obrazu (wyjąwszy tylko brak śniadości na bladych policzkach) było zdumiewające. Nieomal mógłbym był namalować z pamięci taki sam portret.
Smutne ciemne oczy pilnie wpatrywały się we mnie dzieląc lub przynajmniej przyjmując ze zrozumieniem moje chłopięce marzenia. Jeśli można porównać piękne spokojne oblicze do poematu, to właśnie jej twarz nadawałaby się do takiego porównania. Sam wyraz tego oblicza mógł stać się niewyczerpanym źródłem marzeń. Nie odważę się obliczyć, na ile mil w dal uleciało wtedy moje astralne ciało. Jakiś nikły hałas z dołu, może harce myszy czy szczurów, uświadomił mi kłopotliwe położenie, na jakie się narażałem, gdyby mnie przychwycono. Wymknąłem się więc ukradkiem z domu, równie ostrożnie, jak wszedłem, i nikomu nie wspomniałem o moim odkryciu...
Fakt, że ujrzałem prawdziwy wizerunek tej, którą sobie wymarzyłem, pocieszył mnie więcej, niż mogłoby pocieszyć spotkanie z jej duchem. Zdawało mi się, że wkroczyłem do krainy baśni z tysiąca d jednej nocy, do przybytku piękna i niebezpiecznych przygód. Teraz nie miałem już wątpliwości — moja księżniczka nie należała do świata żyjących. A jednak — miałem to pojąć później — „czas” ma inne niż mogiła sposoby „grzebania ludzi”...
Była zima i przenikliwy chłód, kiedy pewnego styczniowego popołudnia znowu zaszedłem do owego domu. Mróz ścinający wodę w lód przytłumił huk wodospadu, ustał świergot ptaków, tylko gdzieś na wzgórzach pokrzykiwały czajki. Tym razem idąc przez wrzosowisko ścielące się całunem nieskazitelnej śniegowej bieli, obszedłem dom od tyłu. Na niebie jasno świeciło małe zimowe słońce, nie dawało jednak ciepła, podobne do latarni — i stało nisko na południowej stronie. Miało chyba mniej niż godzinę
do zachodu. Kryształy szorstkiego szronu rozszczepiając się połyskiwały tęczowo ,na niebieskawozielonej farbie na drzwiach. Wewnątrz domu było jeszcze zimniej niż na dworze i cisza jak w grobie — aż przytłaczająca.
Jakiś instynkt, jak u zwierzęcia, nasuwał mi podejrzenie, że jednak tym razem nie jestem tu jedynym gościem. Chyba pełne dwie minuty stałem nadsłuchując na górnym korytarzu przy drzwiach pokoju. Wszelako ha pierwszy rzut oka wszystko w jego wnętrzu było w porządku. Żaluzja odsunięta, tak jak ją zostawiłem, i chociaż promienie słońca nie oświetlały teraz bezpośrednio pokoju, odbicie światła od śniegu pozostawiało na suficie i ścianach ostry, posępny odblask, jakąś nieziemską poświatę.
Trudno w to uwierzyć, ale w zapale mego młodego serca postradałem zmysły do tego stopnia, że (naprawdę!) przyniosłem ze sobą bukiecik pierwszych, jakie się pojawiły, śnieżyczek. Pomysł ten, miałem się o tym przekonać, był jak najbardziej chybiony. Pokój tonął w ciszy i zimnym blasku, zwróciłem się od razu w kierunku portretu, jakby na powitanie, i wtedy z pewnym zaskoczeniem spostrzegłem, że drzwi do pokoju położonego w głębi stoją otworem.
Ukradkiem podszedłem do okna i wyjrzałem: w dole przy bramie stała czterokołowa dorożka czarna jak plama atramentu, między dyszlami drzemał postarzały koń bru- dnożółtej maści odbijającej od śniegu. Patrzyłem osłupiały i przerażony. Kiedy tak stałem jak urzeczony, usłyszałem delikatny szelest jedwabiu i poczułem powiew egzotycznych perfum. Niczym przyłapane w pułapce zwierzę, odwróciłem się.
W drzwiach pokoju w głębi stała stara kobieta, chuda jak wynędzniały kot, blada, uszminkowana, z cienkim nosem, ale ubrana jak z igły; przenikliwe czarne oczy utkwiła we mnie. W widmowym blasku śniegu przez moment nie wiedziałem, czy tę wymizerowaną postać brać za ducha, czy za żywą istotę. Zastygła w swej wyrafinowanej
elegancji z ukośnie przechyloną głową i białą jak kreda twarzą, mogłaby być naturalnych rozmiarów marionetką — groteskową, a przecież onieśmielającą. Są w nas zresztą różne stopnie poczucia rzeczywistości. Stojąca przede mną kobieta wyglądała „jak wymalowana” nie tylko w zwykłym sensie tego słowa. Moje wątpliwości — czy uważać ją za przywidzenie — wkrótce się rozwiały. Staruszka, potrząsając głową w takt słów, przemówiła głosem skrzypiącym jak struny starego rozstrojonego fortepianu, na którym ktoś w szkolnej świetlicy stuka jednym palcem.
— Dzień dobry! obawiam się, że przywitano cię tutaj ozięble.
Nić nie odpowiedziałem. Spytała, kim jestem i jak dostałem się do tego domu. Śmiertelnie przerażony, wymamrotałem moje nazwisko i powiedziałem, skąd przyszedłem. Wtedy spytała:' „po co”. Zaniemówiłem nie wiedząc, jak z tego wybrnąć.
— Zapewne po to, co dałoby się tu znaleźć — drwiła szyderczo. ~ No! kawalerze, nawet sroki potrafią gadać! Jeśli miałeś tu chrapkę na cokolwiek, za to jedno mogę zaręczyć, że nie znajdziesz nic do jedzenia.
Postarzałe żółtawoblade, uróżowane policzki zmarszczyły się w złośliwym uśmiechu, wskazała na śnieżyczki:
— A to po co? — spytała.
Świadomość, że poczerwieniałem jak burak z zakłopotania, powiększyła tylko moją nieśmiałość oraz niechęć do odpowiedzi. Powiedziałem, że przyniosłem je dla „kogoś”.
— Dla kogoś? Dla kogoś stąd? — mieszkającego tutaj? — spytała ostro. — A więc dla kogo?
Drżąc z przejęcia zwróciłem głowę w stronę portretu na ścianie i znów bez słowa popatrzyłem na staruszkę.
— Co? — krzyknęła. — Dla niej? — była tym widocznie zaskoczona. — Myślisz, kawalerze, że ja w to uwierzę! Kwiaty dla obrazu?! Owszem! to ładna historyjka, chociaż nieprawdziwa. A powiedz, kogo obraz przedstawia?
Opowiedziałem, że słyszałem o księżniczce, która mieszkała w tym domu. Mówili o tym mój ojciec i służba. Twarz staruszki poorana i stara przybrała wyraz zdumienia, czarne oczy zdawały się świdrować mnie do szpiku.
— Księżniczka? A cóż to za „rodzaj” księżniczki, czy można zapytać?
Powiedziałem jej, że — jak mi się zdawało — przybyła ze Wschodu.
— Myślałem — odrzekłem — że ona... — urwałem.
— Że co? Że co się z nią stało? Co?
— Że umarła — zwiesiłem głowę.
Nie potrafię opisać dokładnie, jaka po tych słowach zmiana zaszła w wyrazie jej twarzy. Na pewno nie były to gniew ani uraza. Przeciwnie, przez chwilę zdawało się, że zniknął z niej wyraz drwiny i złośliwości i równocześnie jakby jej ubyło lat. Jakby inna twarz, sprzed lat, odsłoniła się w mglistym zarysie. Dziwne, że w tym momencie nie domyśliłem się, czyja to twarz.
— Och, umarła *— powtórzyła — a więc księżniczka umarła? — Tak tutaj wszyscy mówią? To wygodna, ale niezbyt wyszukana wymówka, jak sądzisz? A gdyby umarła, jak by wtedy wyglądała ta twoja księżniczka?
Ponura nuta i aluzja tego pytania uszły mojej uwagi, jednak zafascynowało mnie ono na chwilę, nie odpowiedziałem od razu, tylko ruchem głowy wskazałem na portret:
— Jak tu — powiedziałem.
' . „ Sam czar, naiwność i uroda! — Kpiła ze mnie otwarcie. — Tajemne spotkanie? A jeśli, nie znany kawalerze, dama umarła, kto przyszedłby na schadzkę?
Oczy staruszki jakby jeszcze przenikliwiej wbijały się we mnie.
— A więc chodziło ci o ducha? Tak?
Potrząsnąłem głową, zebrałem resztę odwagi, by dodać:
— Na pewno nie przestraszyłbym się wcale.
— Nie bałbyś się, co? — kpiła dalej. — Nawet ducha! Ależ to mały sir Galahad! Pewno też chełpisz się z tego, że
kiedy mnie ujrzałeś, niewiele się zląkłeś? Jednak pobladłeś w jednej chwili, jakbyś połknął rycynowy olej. Pomyślałeś zapewne, że jestem duchem?
Znów zapadło między nami milczenie. Wydawało mi się — nie wiem, czy tak było naprawdę — że odgłos wodospadu nieco zmienił swą melodię, a więc mróz tężał. Piękny cichy pokój był zimny i głuchy jak grobowiec. Wciąż patrzyłem na staruszkę, ręce miałem zdrętwiałe z zimna, oczy osłupiałe, czułem się jak ptak urzeczony spojrzeniem węża.
r-*- Może w pierwszej chwili naprawdę myślałem, że pani jest duchem — wyjąkałem. — Nie byłem pewien... najpierw... byłem zaskoczony.
Najpierw?... i zaskoczony? — Kiedy jednak zobaczyłeś, że jestem z krwi i kości, przeląkłeś się jeszcze bardziej?...
gosiadabrowska