Nabokov Vladimir - Maszenka.doc

(1433 KB) Pobierz

 

 

Nabokov Vladimir

 

 

 

Maszeńka

Przełożyła Eugenia Siemaszkiewicz


 

 

 

 

 

 

 

Żonie mojej poświęcam


...Wspomniawszy dawnych lat przygody,

Wspomniawszy wiek miłości młodej...*

Puszkin

 

l

 

— Lew Glewo... Lew Glebowicz? Cóż za imię ma pan, mój kochany, można sobie język połamać...

— Można — dość ozięble przytwierdził Ganin, usi­łując w niespodziewanych ciemnościach dojrzeć twarz rozmówcy. Irytowała go głupia sytuacja, w jakiej obaj się znaleźli, i wymuszona przez okoliczności rozmowa z nieznajomym.

— Nie bez powodu zapytałem o pańskie imię — ciąg­nął beztrosko głos. — Każde imię, moim zdaniem...

— Pozwoli pan, że jeszcze raz przycisnę guzik — przerwał mu Ganin.

— Proszę bardzo. Ale to chyba nie pomoże. A więc: każde imię zobowiązuje. Lew i Gleb to skomplikowa­ne, rzadko spotykane połączenie. Narzuca ono panu os­chłość, stanowczość, oryginalność. Moje imię jest skromniejsze, a żona ma imię całkiem zwyczajne: Ma­ria. A propos, proszę pozwolić, że się przedstawię: Aleksiej Iwanowicz Ałfierow. Przepraszam, zdaje się, że nadepnąłem panu na nogę...

— Bardzo mi miło — powiedział Ganin, odszukując w ciemności dłoń, godzącą w jego klapy. — Jak pan sądzi, czy długo jeszcze będziemy tu tkwić? Czas już coś zrobić. Do diabła...

— Usiądźmy sobie na ławce i poczekajmy — rozległ się znów tuż nad jego uchem energiczny i natrętny głos. — Wczoraj, kiedy przyjechałem, spotkaliśmy się na korytarzu. Wieczorem usłyszałem zza ściany, że pan pokasłuje, i od razu po brzmieniu kaszlu poznałem — rodak. Czy od dawna mieszka pan w tym pensjonacie?

— Od dawna. Ma pan może zapałki?

— Nie mam. Nie palę. Pensjonat jest dość brudny — choć przecież rosyjski. Spotkało mnie, proszę pana, wielkie szczęście: z Rosji przyjeżdża do mnie żona. Cztery lata — to nie żarty... Taa-ak. Już niedługo. Dziś mamy niedzielę.

— Ale ciemności... — powiedział Ganin, z chrzęstem wyłamując sobie palce. — Ciekawe, która to godzina...

Ałfierow westchnął głośno; wionął od niego ciepły, mdły zapaszek niezbyt zdrowego i niemłodego już mężczyzny. W takim zapaszku jest pewien smutek.

— A więc — zostało sześć dni. Przypuszczam, że przyjedzie w sobotę. Wczoraj dostałem od niej list. Bardzo zabawnie go zaadresowała. Szkoda, że jest tak ciemno, bobym panu pokazał. Co pan tam wymacuje, drogi panie? Te okienka się nie otwierają.

— Chętnie bym je stłukł — powiedział Ganin.

— Niech pan da temu pokój, Lwie Glebowiczu, mo­że zagramy tymczasem w jakąś petit jeu? Znam wprost znakomite, sam je układam. Proszę na przykład pomy­śleć jakąś dwucyfrową liczbę. Gotów pan?

— Proszę mi to łaskawie darować — powiedział Ga­nin i po dwakroć załomotał pięścią w ścianę.

— Portier od dawna śpi — wypłynął głos Ałfierowa — wali więc pan w ścianę na próżno.

— Zgodzi się pan jednak, że nie możemy tkwić tu przez całą noc.

— Na to się chyba zanosi. Czy nie sądzi pan, panie Glebie, że w naszym spotkaniu jest coś symboliczne­go? Kiedy byliśmy jeszcze na “stałym lądzie", nie zna­liśmy się nawzajem, no i tak się złożyło, że wróciliśmy do domu o tej samej godzinie i weszliśmy razem do te­go przybytku. A propos — podłoga jest tu bardzo cien­ka. A pod nią czarna studnia. No więc, powiadam: weszliśmy tu w milczeniu, jeszcze się nie znając, w milczeniu unieśliśmy się w górę i nagle — stop. I stała się ciemność.

— Co w tym symbolicznego? — chmurnie zapytał Ga­nin.

— Zatrzymanie, unieruchomienie, te ciemności. No i czekanie. Dziś, przy obiedzie ten, jak mu tam... stary pi­sarz... Ach tak, Portniagin... dyskutował ze mną o sensie naszego emigracyjnego życia, naszego wielkiego czeka­nia. Czy pan, panie Lwie, nie jadł tu dziś obiadu?

— Nie. Byłem za miastem.

— Jest wiosna. Pewnie było przyjemnie.

Głos Ałfierowa zanikł na chwilę, i gdy znów się od­nalazł, był niemile śpiewny, bo Ałfierow najpewniej uśmiechał się:

— O, kiedy przyjedzie żona, też wybiorę się z nią za miasto. Ona uwielbia spacery. Gospodyni powiedziała mi, że pan w sobotę zwalnia pokój?

— Tak jest — oschle odpowiedział Ganin.

— Czy wyjeżdża pan w ogóle z Berlina?

Ganin skinął głową, zapominając, że w ciemności te­go nie widać. Ałfierow wiercił się przez chwilę na ław­ce, westchnął raz czy dwa, a potem zaczął cicho po­gwizdywać, co brzmiało, jakby sypał się cukier. To milkł, to znów gwizdał. Upłynęło około dziesięciu mi­nut; nagle coś w górze szczęknęło.

— To już lepiej — uśmiechnął się Ganin.

W tej właśnie chwili rozbłysła żarówka i klatkę windy, całą nagle roztętnioną, wzbijającą się ku górze, wypełniło żółte światło. Ałfierow zamrugał, jakby się nagle obudził. Miał na sobie starą, obszerną, piasko­wego koloru jesionkę, w ręku trzymał melonik. Jasne, rzadkie włosy były nieco rozwichrzone, a w jego ry­sach, w blond bródce, w pochyleniu chudej szyi, kiedy ściągał z niej kolorowy szalik, było coś z ludowego jar­marcznego obrazka, coś z ewangelicznej słodyczki.

Winda chybotliwie zaczepiła o próg czwartego pode­stu i zatrzymała się.

— Cuda-niewidy — rozpromienił się Ałfierow, otwierając drzwi. — Myślałem, że to ktoś z góry nas podciągnął, a tymczasem nie ma tu nikogo. Proszę, pa­nie Lwie, ja za panem.

Ganin jednak skrzywił się i popchnął go lekko, a po­tem, wysiadłszy sam, trzasnął ze złością żelaznymi drzwiami. Nigdy przedtem tak łatwo nie wpadał w złość.

— Cuda-niewidy — powtarzał Ałfierow. — Wje­chaliśmy na górę, a tu nie ma nikogo. To, proszę pana, też symbol...


2

 

Był to pensjonat rosyjski, w dodatku nieprzyjemny. Nieprzyjemne było przede wszystkim to, że przez cały boży dzień i kawał nocy słychać było pociągi kolei miejskiej i wydawało się, że cały dom powoli dokądś jedzie. Przedpokój, gdzie wisiało ciemne lustro z półe­czką na rękawiczki i stał dębowy kufer, o który łatwo było uderzyć kolanem, zwężał się przechodząc w nagi, bardzo ciemny korytarz. Miał on po każdej stronie trzy pokoje z dużymi czarnymi cyframi naklejonymi na drzwiach. Były to po prostu kartki wydarte ze starego kalendarza — sześć pierwszych dni kwietnia. W pokoju pierwszokwietniowym — pierwsze drzwi na lewo — mieszkał teraz Ałfierow, w następnym — Ganin, w trój­ce — sama gospodyni, pani Lidia Dorn, wdowa po nie­mieckim kupcu, który lat temu chyba dwadzieścia przy­wiózł ją z Sarepty, a w pozaprzeszłym roku zmarł na za­palenie opon mózgowych. W trzech numerach po pra­wej— od czwartego po szósty kwietnia — mieszkali: stary rosyjski poeta Antoni Siergiejewicz Podtiagin, Klara — panna o dużych piersiach i cudownych błękitnawo-brązowych oczach i wreszcie — w szóstce, na za­kręcie korytarza — baletowi tancerze Kolin i Gornocwietow, obaj po kobiecemu skorzy do śmiechu i szczupli, o przypudrowanych nosach i umięśnionych łydkach. W końcu pierwszej części korytarza znajdowała się jadalnia z litografowaną Ostatnią Wieczerzą na ścianie przeciwle­głej do drzwi i z rogatymi żółtymi czaszkami jeleni — na drugiej, nad brzuchatym kredensem, gdzie ustawiono dwa kryształowe wazony, niegdyś najczystsze przedmio­ty w całym mieszkaniu, teraz zmatowiałe od puszystego kurzu. Korytarz, doprowadziwszy do jadalni, skręcał pod kątem prostym na prawo: dalej, w tragicznym i smrodli­wym mateczniku, znajdowały się: kuchnia, izdebka słu­żącej, brudna łazienka i celka klozetu, na jego drzwiach zaś wisiały dwa pąsowe zera pozbawione przynależnych im dziesiątek, z którymi niegdyś w kalendarzu stojącym na biurku pana Dorna stanowiły dwie różne niedziele. W miesiąc po jego śmierci pani Lidia, osoba drobna, głuchawa i nie pozbawiona dziwactw, wynajęła puste mieszka­nie i urządziła tam pensjonat, wykazując przy tym nie­zwykłą, zastraszającą nieco pomysłowość w rozdzielaniu owych niewielu odziedziczonych sprzętów. Stoły, krzes­ła, skrzypiące szafy i wyboiste kanapki rozeszły się po pokojach, które zamierzała wynajmować, i rozstawszy się ze sobą, od razu zszarzały, zaczęły wyglądać smutno i bezsensownie, niczym kości rozparcelowanego szkieletu. Biurko nieboszczyka, dębowy masyw z metalowym kała­marzem w kształcie ropuchy i głęboką jak luk okrętowy środkową szufladą, znalazło się w numerze pierwszym, gdzie mieszkał Ałfierow, a kręcony taboret, kupiony nie­gdyś razem z biurkiem, odszedł, osierociały, do tancerzy mieszkających pod szóstką. Stadło zielonych foteli też się rozłączyło: jeden nudził się u Ganina, na drugim zaś sia­dywała sama gospodyni albo jej stara jamniczka, czar­na, tłusta suka o siwym pyszczku i obwisłych uszach, gdy przebędzie się dziesięć krętych wiorst z talerzami w rękach między stolikami w restauracji “Pir Goroj"; znał też i inne zajęcia, brał w komis wszystko, co po­padło: i obwarzanki, i brylantynę, i po prostu brylanty. Niczym nie gardził: niejednokrotnie też, jak wielu z nas, sprzedawał własny cień. Innymi słowy, jeździł ja­ko statysta na zdjęcia za miasto, gdzie w jarmarcznej szopie z mistycznym piskiem wypełniały się wrzącym światłem dziwaczne czasze reflektorów wycelowa­nych, niczym armaty, na trupio jaskrawą grupę staty­stów, bijąc prosto w oczy morderczym białym bla­skiem, oświetlając malowany wosk zastygłych rysów, potem wydawały trzask i gasły, ale długo jeszcze w tych skomplikowanych szkłach dopalały się czerwone zorze — ludzki wstyd. Transakcja została dokonana i nasze bezimienne cienie puszczone na cztery wiatry.

Pieniędzy zostało tyle, że starczyłoby na wyjazd z Berlina. Żeby to jednak zrobić, trzeba było zerwać z Ludmiłą, a jak zerwać — nie wiedział. I choć wyzna­czył sobie termin — za tydzień — oznajmiając właści­cielce, że zdecydował się ostatecznie wyprowadzić w sobotę, czuł, że ani ten tydzień, ani następny niczego nie zmieni. Tymczasem tęsknota do nowej obczyzny najostrzej doskwierała mu właśnie na wiosnę. Okno jego wychodziło na tory kolejowe i dlatego właśnie możliwość wyjazdu nęciła nieustannie. Co pięć minut dom zaczynał dygotać od rytmicznego łoskotu, potem przed oknem wybrzuszał się masyw dymu, przesłania­jąc biały berliński dzień i rozpływając się powoli, a wtedy znów stawał się widoczny wachlarz torów zwę­żających się w oddaleniu pomiędzy czarnymi tylnymi ścianami jakby ściętych domów, nad wszystkim, zaś trwało niebo blade niby mleko migdałowe.

Ganinowi byłoby łatwiej, gdyby mieszkał po drugiej stronie korytarza w pokoju Podtiagina, Klary albo tan­cerzy: okna wychodziły tam na nieciekawą ulicę, w po­przek której zawisł wiadukt kolejowy, ale gdzie nie było za to bladej, wabiącej dali. Ten wiadukt stanowił przedłużenie torów widocznych z okna Ganina i Ganin nigdy nie mógł pozbyć się wrażenia, że każdy pociąg niewidzialnie przechodzi przez masyw samego domu: oto wjechał z tamtej strony, jego widmowy łoskot rozkołysuje mur, zrywami sunie przez stary dywan, trąca szklankę na umywalce, aż wreszcie z zimnym podzwanianiem wyjeżdża przez okno, za szybą wyrasta naty­chmiast chmura dymu, opada i od razu widać pociąg kolei miejskiej wypchnięty z wnętrza domu: bladooliwkowe wagony, ich dachy o sutkach ciemnych jak u suki i kusy, przyczepiony odwrotną stroną parowóz, który szybko cofa się, odciąga wagony w białą dal mię­dzy ślepymi ścianami, gdzie czerń sadzy zniszczyła się miejscami, a tu i ówdzie jaskrawi się freskami zestarza­łych reklam. Tak właśnie, w kolejowym przeciągu, żył cały ten dom.

“Wyjechać" — marząco przeciągał się Ganin i od razu się potykał o przeszkodę: a co zrobić z Ludmiłą? Śmieszyło go, że tak się rozkleił. Dawniej, kiedy cho­dził na rękach albo skakał przez pięć krzeseł, umiał nie tylko powodować własną wolą, ale bawić się nią. Czasami ją ćwiczył, zmuszając się na przykład do te­go, by w nocy wstać z łóżka, wyjść na ulicę i wrzucić do skrzynki pocztowej niedopałek papierosa. A teraz nie mógł zdobyć się na to, aby powiedzieć kobiecie, że już jej nie kocha. Onegdaj przesiedziała u niego pięć godzin, wczoraj, w niedzielę, spędził z nią cały dzień nad jeziorami pod Berlinem, bo nie był zdolny odmó­wić jej tej kretyńskiej wycieczki. Wszystko w Ludmile było mu teraz wstrętne: żółte, modnie ostrzyżone, na­stroszone kosmyki, z tyłu na wąskim karku dwa pa­semka nie wygolonych ciemnych włosków, melancho­lijna mroczność powiek, a przede wszystkim — wargi, umalowane do fioletowego połysku. Czuł wstręt i smutek, kiedy ubierając się po zwarciu mechanicznej miłości, mrużyła oczy, przez co stawały się nieprzyjemnie kosmate, i mówiła: “Wiesz, jestem tak wrażli­wa, że od razu zauważę, kiedy zaczniesz mnie kochać mniej." Ganin nie odpowiadał, odwracał się do okna, gdzie wyrastał biały mur dymu, a wtedy ona śmiała się przez nos i zgłuszonym szeptem przyzywała: “No, chodź tutaj..." Miał wówczas ochotę zapleść ręce, tak żeby słodko i tęsknie zachrzęściły stawy, i spokojnie powiedzieć: “Zabieraj się stąd i do widzenia." Zamiast tego uśmiechał się i pochylał nad nią. Ostrymi, jakby fałszywymi paznokciami błądziła po jego piersi i wy­dymając wargi mrugała smolistymi rzęsami, robiąc z siebie — jak się jej zdawało — skrzywdzoną dziew­czynkę, kapryśną markizę. Czuł zapach jej perfum, w którym było coś niechlujnego, nieświeżego i podsta­rzałego, choć miała zaledwie dwadzieścia pięć lat. Do­tykał wargami jej małego, ciepłego czoła, a wtedy za­pominała o wszystkim — o swoim kłamstwie, które jak zapach perfum ciągnęła wszędzie za sobą, o fałszu dziecinnych zdrobnień, wyszukanych uczuć, jakichś orchidei, które rzekomo uwielbiała, różnych Baudelaire'ów i Poe'ów, których nigdy nie czytała, zapominała o wszystkim, czym chciała kokietować — i o modnej żółciźnie włosów, i o ciemnym pudrze, i o jedwab­nych pończochach koloru prosięcia — i całym swym słabym, żałosnym, niepotrzebnym mu ciałem przywie­rała do Ganina z odchyloną do tyłu głową.

W żałości i wstydzie uzmysławiał sobie, jak bezmy­ślna czułość — smutne ciepło pozostałe tam, gdzie bardzo przelotnie błysnęła kiedyś miłość — każe mu przy­wierać bez namiętności do purpurowej gumy jej ule­głych warg, ale czułość ta nie zagłuszała spokojnego, drwiącego głosu, który podpowiadał: “A gdyby tak ją teraz odepchnąć?"

Westchnąwszy patrzył ze spokojnym uśmiechem na uniesioną twarz Ludmiły i nie potrafił jej nic odpowie­dzieć, kiedy uczepiona jego ramion, jakimś polotnym głosem — a nie nosowym szeptem — błagała, cała ulatując w słowa: “Powiedz mi wreszcie, kochasz mnie?" Dostrzegłszy jednak coś w jego twarzy — znajomy cień, mimowiedną surowość — znów przypominała sobie, że powinna czarować — wrażliwością, perfu­mami, poezją, i znów zaczynała udawać, to nieszczę­śliwą dziewczynkę, to wyrafinowaną kurtyzanę. Gani­na zaś znów ogarniała nuda, zaczynał chodzić po po­koju od okna do drzwi i z powrotem, ziewając do łez, a ona, włożywszy kapelusz, z ukosa obserwowała go w lustrze.

Klara, bardzo swojska panna o pełnych piersiach, cała w czarnych jedwabiach, wiedziała, że jej przyja­ciółka bywa u Ganina, i czuła się głupio i niezręcznie, gdy ta opowiadała jej o swojej miłości. Klarze wyda­wało się, że uczucia te powinny być spokojniejsze, bez irysów i łkania skrzypiec. O wiele bardziej nieznośne było jednak, gdy przyjaciółka, mrużąc oczy i wypusz­czając przez nozdrza kółka dymu z papierosa, zaczy­nała opowiadać jej o nie wystygłych jeszcze, przeraża­jąco konkretnych szczegółach, co sprawiało, że Klara miewała potem makabryczne i zawstydzające sny. Ostatnio unikała Ludmiły z obawy, że przyjaciółka ostatecznie zniweczy coś wielkiego i zawsze odświęt­nego, co zawiera się w ślicznym słowie “marzenie". Nieco wyniosła, ostro rzeźbiona twarz Ganina, jego szare oczy z połyskliwymi igiełkami rozchodzącymi się od wyjątkowo dużych źrenic, gęste, bardzo ciemne brwi, tworzące, gdy się chmurzył albo uważnie cze­muś przysłuchiwał, jedną zwartą czarną krechę, roz­wierającą się jednak jak lekkie skrzydła, gdy rzadki uśmiech odsłaniał na chwilę jego wspaniałe, białe, wilgotne zęby — te wyraziste rysy tak podobały się Klarze, że w jego obecności traciła kontenans, mówiła nie tak, jakby pragnęła, dotykając nieustannie kaszta­nowej fali włosów, do połowy osłaniających ucho, al­bo też poprawiała na piersi czarne pliski, wysuwając przy tym dolną wargę i pozwalając zarysować się drugiemu podbródkowi. Z Ganinem zresztą spotykała się rzadko, raz dziennie, przy obiedzie, i tylko raz była z nim i z Ludmiłą na kolacji w podrzędnej piwiarni, gdzie on wieczorami jadał parówki z kapustą albo wie­przowinę na zimno. Przy obiedzie, w przygnębiającej jadalni pensjonatu, siedziała naprzeciw Ganina, gdyż gospodyni rozmieściła swych lokatorów mniej więcej wedle usytuowania ich pokojów: tak więc Klara sie­działa między Podtiaginem a Gornocwietowem, Ganin zaś między Ałfierowem a Kolinem. Mała, czarna, me­lancholijnie sztywna postać pani Dorn w końcu stołu pomiędzy zwróconymi ku sobie wzajem profilem upudrowanymi, minoderyjnymi tancerzami, którzy z ja­kimś ptasim wyrazem twarzy i niesłychanie szybko wymawiając słowa zagadywali do niej — wydawała się bezsensowna, żałosna i zagubiona. Pani Dorn mó­wiła mało, skrępowana swoją lekką głuchotą, i tylko dawała baczenie, żeby olbrzymka Erika przez cały czas przynosiła i odnosiła talerze. Raz po raz więc jej malut­ka, pomarszczona dłoń wzlatywała ku wiszącemu dzwonkowi i, błysnąwszy wyblakłą żółcizną, opadała.

Gdy w poniedziałek około wpół do trzeciej Ganin wszedł do jadalni, wszyscy siedzieli już przy stole. Ałfierow uśmiechnął się do niego życzliwie, nawet uniósł się z miejsca, Ganin jednak nie podał mu ręki, i skinąwszy głową w milczeniu, zajął miejsce obok nie­go, zawczasu przeklinając natrętnego sąsiada. Podtiagin, schludny, skromny starzec, który nie jadł, lecz spożywał, głośno wsysając zupę i przytrzymując lewą dłonią zatkniętą za kołnierz serwetkę, spojrzał znad szkieł pince-nez na Ganina, a potem z niewyraźnym westchnieniem znów zabrał się do jedzenia. Ganin w przypływie szczerości opowiedział mu kiedyś o ucią­żliwej miłości Ludmiły i teraz żałował tego. Kolin, je­go sąsiad z lewej, podał mu z trwożną ostrożnością ta­lerz zupy i spojrzał przy tym tak przymilnie, tak uśmiechnęły się jego dziwne, przymglone oczy, że Ganin poczuł się niezręcznie. Tymczasem od prawej dobiegał już naoliwiony tenorek Ałfierowa, oponujące­go przeciw czemuś, co powiedział siedzący naprzeciw­ko niego Podtiagin.

— Gruba przesada, panie Antoni. To niezwykle kul­turalny kraj. Nasz się do niego nawet nie umywa.

Podtiagin błysnął łagodnie szkłami prince-nez i zwró­cił się do Ganina:

— Proszę mi pogratulować, przysłali mi dziś wizę. Teraz nic tylko przyjąć wstęgę orderu i złożyć wizytę prezydentowi.

Miał niezwykle przyjemny głos, bez wysokich to­nów, o spokojnym, miękkim, matowym brzmieniu. Pełną, gładką twarz, z siwą szczecinką tuż pod dolną wargą i wystającym podbródkiem, pokrywała jakby czerwonawa opalenizna, a od jasnych, mądrych oczu rozchodziły się życzliwe zmarszczki. Z profilu podob­ny był do dużej, posiwiałej morskiej świnki.

— Bardzo się cieszę — powiedział Ganin. — Kiedy pan wyjeżdża?

Ałfierow jednak nie dopuścił starszego pana do gło­su i ciągnął dalej, z nawyku szarpiąc co chwila chudą, porośniętą złotawymi włoskami szyją o ruchliwej, wy­datnej grdyce:

— Radzę panu zostać tutaj. Czy tu jest źle? To jest, by tak rzec, linia prosta. Paryż to raczej zygzak, a nasza Rosja to zupełny zawijas. Bardzo mi się tu podoba; można pracować i po ulicach chodzi się z przyjemno­ścią. Dowiodę panu matematycznie, że jeśli już czło­wiek musi gdzieś się osiedlić...

— Przecież właśnie mówię panu — łagodnie prze­rwał Podtiagin — stosy papierów, trumny z tektury, teczki, teczki w nieskończoność! Półki się pod nimi uginają. Zanim urzędnik policji odnalazł moje nazwi­sko, o mało nie padł z wysiłku. Nie możecie sobie państwo w ogóle wyobrazić (przy słowach “w ogóle wyobrazić" Podtiagin ciężko i z żałością pokręcił głową), ile trzeba się namordować, żeby otrzymać prawo wyjazdu stąd. Ileż ja wypełniłem blankietów!. Dziś myślałem, że przystawią mi wreszcie piecząt­kę — proszę, wiza wyjazdowa... Gdzież tam... Ka­zali mi się sfotografować, a zdjęcia będą gotowe dopiero wieczorem.

— Wszystko jest jak należy — pokiwał głową Ałfierow — tak właśnie powinno być w przyzwoitym pań­stwie. To nie to, co rosyjski bałagan. Czy zwróciliście na przykład uwagę, co jest napisane na frontowych drzwiach: “Nur für Damen und Herren". To znamien­ne. I w ogóle, różnicę między, powiedzmy, naszym krajem a tym, można określić tak: proszę najpierw wy­obrazić sobie krzywą, a na niej...

Ganin, nie słuchając dalszego ciągu, zwrócił się do siedzącej naprzeciw niego Klary:

— Pani Ludmiła prosiła mnie o powtórzenie, żeby zadzwoniła pani do niej po powrocie z biura. Zdaje się, że chodzi o kino.

Klara w zakłopotaniu pomyślała: “Jak on może mó­wić o niej tak zwyczajnie... Przecież wie, że ja wiem..."

Zapytała dla przyzwoitości:

— Ach, więc widział s...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin