Żonie mojej poświęcam
...Wspomniawszy dawnych lat przygody,
Wspomniawszy wiek miłości młodej...*
Puszkin
l
— Lew Glewo... Lew Glebowicz? Cóż za imię ma pan, mój kochany, można sobie język połamać...
— Można — dość ozięble przytwierdził Ganin, usiłując w niespodziewanych ciemnościach dojrzeć twarz rozmówcy. Irytowała go głupia sytuacja, w jakiej obaj się znaleźli, i wymuszona przez okoliczności rozmowa z nieznajomym.
— Nie bez powodu zapytałem o pańskie imię — ciągnął beztrosko głos. — Każde imię, moim zdaniem...
— Pozwoli pan, że jeszcze raz przycisnę guzik — przerwał mu Ganin.
— Proszę bardzo. Ale to chyba nie pomoże. A więc: każde imię zobowiązuje. Lew i Gleb to skomplikowane, rzadko spotykane połączenie. Narzuca ono panu oschłość, stanowczość, oryginalność. Moje imię jest skromniejsze, a żona ma imię całkiem zwyczajne: Maria. A propos, proszę pozwolić, że się przedstawię: Aleksiej Iwanowicz Ałfierow. Przepraszam, zdaje się, że nadepnąłem panu na nogę...
— Bardzo mi miło — powiedział Ganin, odszukując w ciemności dłoń, godzącą w jego klapy. — Jak pan sądzi, czy długo jeszcze będziemy tu tkwić? Czas już coś zrobić. Do diabła...
— Usiądźmy sobie na ławce i poczekajmy — rozległ się znów tuż nad jego uchem energiczny i natrętny głos. — Wczoraj, kiedy przyjechałem, spotkaliśmy się na korytarzu. Wieczorem usłyszałem zza ściany, że pan pokasłuje, i od razu po brzmieniu kaszlu poznałem — rodak. Czy od dawna mieszka pan w tym pensjonacie?
— Od dawna. Ma pan może zapałki?
— Nie mam. Nie palę. Pensjonat jest dość brudny — choć przecież rosyjski. Spotkało mnie, proszę pana, wielkie szczęście: z Rosji przyjeżdża do mnie żona. Cztery lata — to nie żarty... Taa-ak. Już niedługo. Dziś mamy niedzielę.
— Ale ciemności... — powiedział Ganin, z chrzęstem wyłamując sobie palce. — Ciekawe, która to godzina...
Ałfierow westchnął głośno; wionął od niego ciepły, mdły zapaszek niezbyt zdrowego i niemłodego już mężczyzny. W takim zapaszku jest pewien smutek.
— A więc — zostało sześć dni. Przypuszczam, że przyjedzie w sobotę. Wczoraj dostałem od niej list. Bardzo zabawnie go zaadresowała. Szkoda, że jest tak ciemno, bobym panu pokazał. Co pan tam wymacuje, drogi panie? Te okienka się nie otwierają.
— Chętnie bym je stłukł — powiedział Ganin.
— Niech pan da temu pokój, Lwie Glebowiczu, może zagramy tymczasem w jakąś petit jeu? Znam wprost znakomite, sam je układam. Proszę na przykład pomyśleć jakąś dwucyfrową liczbę. Gotów pan?
— Proszę mi to łaskawie darować — powiedział Ganin i po dwakroć załomotał pięścią w ścianę.
— Portier od dawna śpi — wypłynął głos Ałfierowa — wali więc pan w ścianę na próżno.
— Zgodzi się pan jednak, że nie możemy tkwić tu przez całą noc.
— Na to się chyba zanosi. Czy nie sądzi pan, panie Glebie, że w naszym spotkaniu jest coś symbolicznego? Kiedy byliśmy jeszcze na “stałym lądzie", nie znaliśmy się nawzajem, no i tak się złożyło, że wróciliśmy do domu o tej samej godzinie i weszliśmy razem do tego przybytku. A propos — podłoga jest tu bardzo cienka. A pod nią czarna studnia. No więc, powiadam: weszliśmy tu w milczeniu, jeszcze się nie znając, w milczeniu unieśliśmy się w górę i nagle — stop. I stała się ciemność.
— Co w tym symbolicznego? — chmurnie zapytał Ganin.
— Zatrzymanie, unieruchomienie, te ciemności. No i czekanie. Dziś, przy obiedzie ten, jak mu tam... stary pisarz... Ach tak, Portniagin... dyskutował ze mną o sensie naszego emigracyjnego życia, naszego wielkiego czekania. Czy pan, panie Lwie, nie jadł tu dziś obiadu?
— Nie. Byłem za miastem.
— Jest wiosna. Pewnie było przyjemnie.
Głos Ałfierowa zanikł na chwilę, i gdy znów się odnalazł, był niemile śpiewny, bo Ałfierow najpewniej uśmiechał się:
— O, kiedy przyjedzie żona, też wybiorę się z nią za miasto. Ona uwielbia spacery. Gospodyni powiedziała mi, że pan w sobotę zwalnia pokój?
— Tak jest — oschle odpowiedział Ganin.
— Czy wyjeżdża pan w ogóle z Berlina?
Ganin skinął głową, zapominając, że w ciemności tego nie widać. Ałfierow wiercił się przez chwilę na ławce, westchnął raz czy dwa, a potem zaczął cicho pogwizdywać, co brzmiało, jakby sypał się cukier. To milkł, to znów gwizdał. Upłynęło około dziesięciu minut; nagle coś w górze szczęknęło.
— To już lepiej — uśmiechnął się Ganin.
W tej właśnie chwili rozbłysła żarówka i klatkę windy, całą nagle roztętnioną, wzbijającą się ku górze, wypełniło żółte światło. Ałfierow zamrugał, jakby się nagle obudził. Miał na sobie starą, obszerną, piaskowego koloru jesionkę, w ręku trzymał melonik. Jasne, rzadkie włosy były nieco rozwichrzone, a w jego rysach, w blond bródce, w pochyleniu chudej szyi, kiedy ściągał z niej kolorowy szalik, było coś z ludowego jarmarcznego obrazka, coś z ewangelicznej słodyczki.
Winda chybotliwie zaczepiła o próg czwartego podestu i zatrzymała się.
— Cuda-niewidy — rozpromienił się Ałfierow, otwierając drzwi. — Myślałem, że to ktoś z góry nas podciągnął, a tymczasem nie ma tu nikogo. Proszę, panie Lwie, ja za panem.
Ganin jednak skrzywił się i popchnął go lekko, a potem, wysiadłszy sam, trzasnął ze złością żelaznymi drzwiami. Nigdy przedtem tak łatwo nie wpadał w złość.
— Cuda-niewidy — powtarzał Ałfierow. — Wjechaliśmy na górę, a tu nie ma nikogo. To, proszę pana, też symbol...
2
Był to pensjonat rosyjski, w dodatku nieprzyjemny. Nieprzyjemne było przede wszystkim to, że przez cały boży dzień i kawał nocy słychać było pociągi kolei miejskiej i wydawało się, że cały dom powoli dokądś jedzie. Przedpokój, gdzie wisiało ciemne lustro z półeczką na rękawiczki i stał dębowy kufer, o który łatwo było uderzyć kolanem, zwężał się przechodząc w nagi, bardzo ciemny korytarz. Miał on po każdej stronie trzy pokoje z dużymi czarnymi cyframi naklejonymi na drzwiach. Były to po prostu kartki wydarte ze starego kalendarza — sześć pierwszych dni kwietnia. W pokoju pierwszokwietniowym — pierwsze drzwi na lewo — mieszkał teraz Ałfierow, w następnym — Ganin, w trójce — sama gospodyni, pani Lidia Dorn, wdowa po niemieckim kupcu, który lat temu chyba dwadzieścia przywiózł ją z Sarepty, a w pozaprzeszłym roku zmarł na zapalenie opon mózgowych. W trzech numerach po prawej— od czwartego po szósty kwietnia — mieszkali: stary rosyjski poeta Antoni Siergiejewicz Podtiagin, Klara — panna o dużych piersiach i cudownych błękitnawo-brązowych oczach i wreszcie — w szóstce, na zakręcie korytarza — baletowi tancerze Kolin i Gornocwietow, obaj po kobiecemu skorzy do śmiechu i szczupli, o przypudrowanych nosach i umięśnionych łydkach. W końcu pierwszej części korytarza znajdowała się jadalnia z litografowaną Ostatnią Wieczerzą na ścianie przeciwległej do drzwi i z rogatymi żółtymi czaszkami jeleni — na drugiej, nad brzuchatym kredensem, gdzie ustawiono dwa kryształowe wazony, niegdyś najczystsze przedmioty w całym mieszkaniu, teraz zmatowiałe od puszystego kurzu. Korytarz, doprowadziwszy do jadalni, skręcał pod kątem prostym na prawo: dalej, w tragicznym i smrodliwym mateczniku, znajdowały się: kuchnia, izdebka służącej, brudna łazienka i celka klozetu, na jego drzwiach zaś wisiały dwa pąsowe zera pozbawione przynależnych im dziesiątek, z którymi niegdyś w kalendarzu stojącym na biurku pana Dorna stanowiły dwie różne niedziele. W miesiąc po jego śmierci pani Lidia, osoba drobna, głuchawa i nie pozbawiona dziwactw, wynajęła puste mieszkanie i urządziła tam pensjonat, wykazując przy tym niezwykłą, zastraszającą nieco pomysłowość w rozdzielaniu owych niewielu odziedziczonych sprzętów. Stoły, krzesła, skrzypiące szafy i wyboiste kanapki rozeszły się po pokojach, które zamierzała wynajmować, i rozstawszy się ze sobą, od razu zszarzały, zaczęły wyglądać smutno i bezsensownie, niczym kości rozparcelowanego szkieletu. Biurko nieboszczyka, dębowy masyw z metalowym kałamarzem w kształcie ropuchy i głęboką jak luk okrętowy środkową szufladą, znalazło się w numerze pierwszym, gdzie mieszkał Ałfierow, a kręcony taboret, kupiony niegdyś razem z biurkiem, odszedł, osierociały, do tancerzy mieszkających pod szóstką. Stadło zielonych foteli też się rozłączyło: jeden nudził się u Ganina, na drugim zaś siadywała sama gospodyni albo jej stara jamniczka, czarna, tłusta suka o siwym pyszczku i obwisłych uszach, gdy przebędzie się dziesięć krętych wiorst z talerzami w rękach między stolikami w restauracji “Pir Goroj"; znał też i inne zajęcia, brał w komis wszystko, co popadło: i obwarzanki, i brylantynę, i po prostu brylanty. Niczym nie gardził: niejednokrotnie też, jak wielu z nas, sprzedawał własny cień. Innymi słowy, jeździł jako statysta na zdjęcia za miasto, gdzie w jarmarcznej szopie z mistycznym piskiem wypełniały się wrzącym światłem dziwaczne czasze reflektorów wycelowanych, niczym armaty, na trupio jaskrawą grupę statystów, bijąc prosto w oczy morderczym białym blaskiem, oświetlając malowany wosk zastygłych rysów, potem wydawały trzask i gasły, ale długo jeszcze w tych skomplikowanych szkłach dopalały się czerwone zorze — ludzki wstyd. Transakcja została dokonana i nasze bezimienne cienie puszczone na cztery wiatry.
Pieniędzy zostało tyle, że starczyłoby na wyjazd z Berlina. Żeby to jednak zrobić, trzeba było zerwać z Ludmiłą, a jak zerwać — nie wiedział. I choć wyznaczył sobie termin — za tydzień — oznajmiając właścicielce, że zdecydował się ostatecznie wyprowadzić w sobotę, czuł, że ani ten tydzień, ani następny niczego nie zmieni. Tymczasem tęsknota do nowej obczyzny najostrzej doskwierała mu właśnie na wiosnę. Okno jego wychodziło na tory kolejowe i dlatego właśnie możliwość wyjazdu nęciła nieustannie. Co pięć minut dom zaczynał dygotać od rytmicznego łoskotu, potem przed oknem wybrzuszał się masyw dymu, przesłaniając biały berliński dzień i rozpływając się powoli, a wtedy znów stawał się widoczny wachlarz torów zwężających się w oddaleniu pomiędzy czarnymi tylnymi ścianami jakby ściętych domów, nad wszystkim, zaś trwało niebo blade niby mleko migdałowe.
Ganinowi byłoby łatwiej, gdyby mieszkał po drugiej stronie korytarza w pokoju Podtiagina, Klary albo tancerzy: okna wychodziły tam na nieciekawą ulicę, w poprzek której zawisł wiadukt kolejowy, ale gdzie nie było za to bladej, wabiącej dali. Ten wiadukt stanowił przedłużenie torów widocznych z okna Ganina i Ganin nigdy nie mógł pozbyć się wrażenia, że każdy pociąg niewidzialnie przechodzi przez masyw samego domu: oto wjechał z tamtej strony, jego widmowy łoskot rozkołysuje mur, zrywami sunie przez stary dywan, trąca szklankę na umywalce, aż wreszcie z zimnym podzwanianiem wyjeżdża przez okno, za szybą wyrasta natychmiast chmura dymu, opada i od razu widać pociąg kolei miejskiej wypchnięty z wnętrza domu: bladooliwkowe wagony, ich dachy o sutkach ciemnych jak u suki i kusy, przyczepiony odwrotną stroną parowóz, który szybko cofa się, odciąga wagony w białą dal między ślepymi ścianami, gdzie czerń sadzy zniszczyła się miejscami, a tu i ówdzie jaskrawi się freskami zestarzałych reklam. Tak właśnie, w kolejowym przeciągu, żył cały ten dom.
“Wyjechać" — marząco przeciągał się Ganin i od razu się potykał o przeszkodę: a co zrobić z Ludmiłą? Śmieszyło go, że tak się rozkleił. Dawniej, kiedy chodził na rękach albo skakał przez pięć krzeseł, umiał nie tylko powodować własną wolą, ale bawić się nią. Czasami ją ćwiczył, zmuszając się na przykład do tego, by w nocy wstać z łóżka, wyjść na ulicę i wrzucić do skrzynki pocztowej niedopałek papierosa. A teraz nie mógł zdobyć się na to, aby powiedzieć kobiecie, że już jej nie kocha. Onegdaj przesiedziała u niego pięć godzin, wczoraj, w niedzielę, spędził z nią cały dzień nad jeziorami pod Berlinem, bo nie był zdolny odmówić jej tej kretyńskiej wycieczki. Wszystko w Ludmile było mu teraz wstrętne: żółte, modnie ostrzyżone, nastroszone kosmyki, z tyłu na wąskim karku dwa pasemka nie wygolonych ciemnych włosków, melancholijna mroczność powiek, a przede wszystkim — wargi, umalowane do fioletowego połysku. Czuł wstręt i smutek, kiedy ubierając się po zwarciu mechanicznej miłości, mrużyła oczy, przez co stawały się nieprzyjemnie kosmate, i mówiła: “Wiesz, jestem tak wrażliwa, że od razu zauważę, kiedy zaczniesz mnie kochać mniej." Ganin nie odpowiadał, odwracał się do okna, gdzie wyrastał biały mur dymu, a wtedy ona śmiała się przez nos i zgłuszonym szeptem przyzywała: “No, chodź tutaj..." Miał wówczas ochotę zapleść ręce, tak żeby słodko i tęsknie zachrzęściły stawy, i spokojnie powiedzieć: “Zabieraj się stąd i do widzenia." Zamiast tego uśmiechał się i pochylał nad nią. Ostrymi, jakby fałszywymi paznokciami błądziła po jego piersi i wydymając wargi mrugała smolistymi rzęsami, robiąc z siebie — jak się jej zdawało — skrzywdzoną dziewczynkę, kapryśną markizę. Czuł zapach jej perfum, w którym było coś niechlujnego, nieświeżego i podstarzałego, choć miała zaledwie dwadzieścia pięć lat. Dotykał wargami jej małego, ciepłego czoła, a wtedy zapominała o wszystkim — o swoim kłamstwie, które jak zapach perfum ciągnęła wszędzie za sobą, o fałszu dziecinnych zdrobnień, wyszukanych uczuć, jakichś orchidei, które rzekomo uwielbiała, różnych Baudelaire'ów i Poe'ów, których nigdy nie czytała, zapominała o wszystkim, czym chciała kokietować — i o modnej żółciźnie włosów, i o ciemnym pudrze, i o jedwabnych pończochach koloru prosięcia — i całym swym słabym, żałosnym, niepotrzebnym mu ciałem przywierała do Ganina z odchyloną do tyłu głową.
W żałości i wstydzie uzmysławiał sobie, jak bezmyślna czułość — smutne ciepło pozostałe tam, gdzie bardzo przelotnie błysnęła kiedyś miłość — każe mu przywierać bez namiętności do purpurowej gumy jej uległych warg, ale czułość ta nie zagłuszała spokojnego, drwiącego głosu, który podpowiadał: “A gdyby tak ją teraz odepchnąć?"
Westchnąwszy patrzył ze spokojnym uśmiechem na uniesioną twarz Ludmiły i nie potrafił jej nic odpowiedzieć, kiedy uczepiona jego ramion, jakimś polotnym głosem — a nie nosowym szeptem — błagała, cała ulatując w słowa: “Powiedz mi wreszcie, kochasz mnie?" Dostrzegłszy jednak coś w jego twarzy — znajomy cień, mimowiedną surowość — znów przypominała sobie, że powinna czarować — wrażliwością, perfumami, poezją, i znów zaczynała udawać, to nieszczęśliwą dziewczynkę, to wyrafinowaną kurtyzanę. Ganina zaś znów ogarniała nuda, zaczynał chodzić po pokoju od okna do drzwi i z powrotem, ziewając do łez, a ona, włożywszy kapelusz, z ukosa obserwowała go w lustrze.
Klara, bardzo swojska panna o pełnych piersiach, cała w czarnych jedwabiach, wiedziała, że jej przyjaciółka bywa u Ganina, i czuła się głupio i niezręcznie, gdy ta opowiadała jej o swojej miłości. Klarze wydawało się, że uczucia te powinny być spokojniejsze, bez irysów i łkania skrzypiec. O wiele bardziej nieznośne było jednak, gdy przyjaciółka, mrużąc oczy i wypuszczając przez nozdrza kółka dymu z papierosa, zaczynała opowiadać jej o nie wystygłych jeszcze, przerażająco konkretnych szczegółach, co sprawiało, że Klara miewała potem makabryczne i zawstydzające sny. Ostatnio unikała Ludmiły z obawy, że przyjaciółka ostatecznie zniweczy coś wielkiego i zawsze odświętnego, co zawiera się w ślicznym słowie “marzenie". Nieco wyniosła, ostro rzeźbiona twarz Ganina, jego szare oczy z połyskliwymi igiełkami rozchodzącymi się od wyjątkowo dużych źrenic, gęste, bardzo ciemne brwi, tworzące, gdy się chmurzył albo uważnie czemuś przysłuchiwał, jedną zwartą czarną krechę, rozwierającą się jednak jak lekkie skrzydła, gdy rzadki uśmiech odsłaniał na chwilę jego wspaniałe, białe, wilgotne zęby — te wyraziste rysy tak podobały się Klarze, że w jego obecności traciła kontenans, mówiła nie tak, jakby pragnęła, dotykając nieustannie kasztanowej fali włosów, do połowy osłaniających ucho, albo też poprawiała na piersi czarne pliski, wysuwając przy tym dolną wargę i pozwalając zarysować się drugiemu podbródkowi. Z Ganinem zresztą spotykała się rzadko, raz dziennie, przy obiedzie, i tylko raz była z nim i z Ludmiłą na kolacji w podrzędnej piwiarni, gdzie on wieczorami jadał parówki z kapustą albo wieprzowinę na zimno. Przy obiedzie, w przygnębiającej jadalni pensjonatu, siedziała naprzeciw Ganina, gdyż gospodyni rozmieściła swych lokatorów mniej więcej wedle usytuowania ich pokojów: tak więc Klara siedziała między Podtiaginem a Gornocwietowem, Ganin zaś między Ałfierowem a Kolinem. Mała, czarna, melancholijnie sztywna postać pani Dorn w końcu stołu pomiędzy zwróconymi ku sobie wzajem profilem upudrowanymi, minoderyjnymi tancerzami, którzy z jakimś ptasim wyrazem twarzy i niesłychanie szybko wymawiając słowa zagadywali do niej — wydawała się bezsensowna, żałosna i zagubiona. Pani Dorn mówiła mało, skrępowana swoją lekką głuchotą, i tylko dawała baczenie, żeby olbrzymka Erika przez cały czas przynosiła i odnosiła talerze. Raz po raz więc jej malutka, pomarszczona dłoń wzlatywała ku wiszącemu dzwonkowi i, błysnąwszy wyblakłą żółcizną, opadała.
Gdy w poniedziałek około wpół do trzeciej Ganin wszedł do jadalni, wszyscy siedzieli już przy stole. Ałfierow uśmiechnął się do niego życzliwie, nawet uniósł się z miejsca, Ganin jednak nie podał mu ręki, i skinąwszy głową w milczeniu, zajął miejsce obok niego, zawczasu przeklinając natrętnego sąsiada. Podtiagin, schludny, skromny starzec, który nie jadł, lecz spożywał, głośno wsysając zupę i przytrzymując lewą dłonią zatkniętą za kołnierz serwetkę, spojrzał znad szkieł pince-nez na Ganina, a potem z niewyraźnym westchnieniem znów zabrał się do jedzenia. Ganin w przypływie szczerości opowiedział mu kiedyś o uciążliwej miłości Ludmiły i teraz żałował tego. Kolin, jego sąsiad z lewej, podał mu z trwożną ostrożnością talerz zupy i spojrzał przy tym tak przymilnie, tak uśmiechnęły się jego dziwne, przymglone oczy, że Ganin poczuł się niezręcznie. Tymczasem od prawej dobiegał już naoliwiony tenorek Ałfierowa, oponującego przeciw czemuś, co powiedział siedzący naprzeciwko niego Podtiagin.
— Gruba przesada, panie Antoni. To niezwykle kulturalny kraj. Nasz się do niego nawet nie umywa.
Podtiagin błysnął łagodnie szkłami prince-nez i zwrócił się do Ganina:
— Proszę mi pogratulować, przysłali mi dziś wizę. Teraz nic tylko przyjąć wstęgę orderu i złożyć wizytę prezydentowi.
Miał niezwykle przyjemny głos, bez wysokich tonów, o spokojnym, miękkim, matowym brzmieniu. Pełną, gładką twarz, z siwą szczecinką tuż pod dolną wargą i wystającym podbródkiem, pokrywała jakby czerwonawa opalenizna, a od jasnych, mądrych oczu rozchodziły się życzliwe zmarszczki. Z profilu podobny był do dużej, posiwiałej morskiej świnki.
— Bardzo się cieszę — powiedział Ganin. — Kiedy pan wyjeżdża?
Ałfierow jednak nie dopuścił starszego pana do głosu i ciągnął dalej, z nawyku szarpiąc co chwila chudą, porośniętą złotawymi włoskami szyją o ruchliwej, wydatnej grdyce:
— Radzę panu zostać tutaj. Czy tu jest źle? To jest, by tak rzec, linia prosta. Paryż to raczej zygzak, a nasza Rosja to zupełny zawijas. Bardzo mi się tu podoba; można pracować i po ulicach chodzi się z przyjemnością. Dowiodę panu matematycznie, że jeśli już człowiek musi gdzieś się osiedlić...
— Przecież właśnie mówię panu — łagodnie przerwał Podtiagin — stosy papierów, trumny z tektury, teczki, teczki w nieskończoność! Półki się pod nimi uginają. Zanim urzędnik policji odnalazł moje nazwisko, o mało nie padł z wysiłku. Nie możecie sobie państwo w ogóle wyobrazić (przy słowach “w ogóle wyobrazić" Podtiagin ciężko i z żałością pokręcił głową), ile trzeba się namordować, żeby otrzymać prawo wyjazdu stąd. Ileż ja wypełniłem blankietów!. Dziś myślałem, że przystawią mi wreszcie pieczątkę — proszę, wiza wyjazdowa... Gdzież tam... Kazali mi się sfotografować, a zdjęcia będą gotowe dopiero wieczorem.
— Wszystko jest jak należy — pokiwał głową Ałfierow — tak właśnie powinno być w przyzwoitym państwie. To nie to, co rosyjski bałagan. Czy zwróciliście na przykład uwagę, co jest napisane na frontowych drzwiach: “Nur für Damen und Herren". To znamienne. I w ogóle, różnicę między, powiedzmy, naszym krajem a tym, można określić tak: proszę najpierw wyobrazić sobie krzywą, a na niej...
Ganin, nie słuchając dalszego ciągu, zwrócił się do siedzącej naprzeciw niego Klary:
— Pani Ludmiła prosiła mnie o powtórzenie, żeby zadzwoniła pani do niej po powrocie z biura. Zdaje się, że chodzi o kino.
Klara w zakłopotaniu pomyślała: “Jak on może mówić o niej tak zwyczajnie... Przecież wie, że ja wiem..."
Zapytała dla przyzwoitości:
— Ach, więc widział s...
chomciomania