Mrożek S., Dwa listy (streszczenie).doc

(67 KB) Pobierz
Sławomir Mrożek

Sławomir Mrożek

Dwa listy

wyd. 1970.

 

 

 

1.       Dwa listy.

 

List pierwszy rozpoczyna się od słów Szanowny Panie! Autor listu pisze, aby adresat niczego z jego strony się nie obawiał. Można wysnuć wniosek, że adresat stał się przyczyną jakiegoś przykrego zdarzenia. Dowiadujemy się, że adresat listu uwiódł żonę autora. Mężczyzna jest wstrząśnięty tym, że jego żona dała się nabrać na tanie sztuczki oponenta: Boże, jaką genialną imaginację posiadają kobiety, jeżeli umieją przybrać i umaić jakimikolwiek wyobrażeniami coś tak płaskiego i bezbarwnego jak Pan. Ów amant dokonał także kradzieży pieniędzy, pobił autora oraz podpalił jego dom niedopałkiem papierosa. Autor wymyślił sobie, że kochanek jego żony ją szantażował i dlatego ona z nim była – jednak żona w rzeczywistości była zachwycona sposobem bycia swojego kochanka. W końcu autor listu dochodzi do wniosku, że się okłamywał, a teraz już go to nie obchodzi. Nie chce żadnego odszkodowania pieniężnego, jego jedynym marzeniem jest powrót adresata (!): Przyjacielu wróć! (…) Powspominamy stare dzieje. Żona zawsze kwitnąca, dom, chwała Bogu, odbudowany, a cygarko też się znajdzie.

List drugi jest odpowiedzią na pierwszy, dawny kochanek żony donosi, że jest niepalący i raczej nie będzie w stanie przybyć. Prosi jednak, aby załatwić mu jakąś pracę: Jakby Pan nie mógł posady, to może jakie stare pajacyki dla dziecka albo jakieś palto dla mnie, co Pan już nie nosi(…) albo parę groszy.

Na tym urywa się korespondencja.

 

2.       Moniza Clavier (romans).

 

Działo się to w Wenecji, na Lido (…). Narrator wspomina swoją przechadzkę brzegiem morza, nie miał właściwie żadnego celu, do którego zmierzał, jednak starał się sprawiać wrażenie człowieka, któremu niezmiernie gdzieś się spieszy. Przejechał do Wenecji bez żadnego celu, jako turysta o ograniczonych środkach. Nagle na ścieżce pojawiła się trzech jeźdźców, dwóch z nich to mężczyźni, trzeci natomiast to wielkiej urody kobieta. Jeden z jeźdźców mówi coś do niego, nasz bohater jednak nie rozumie: Więc natężyłem się. Przypomina nam, że nie pierwszy raz się w życiu natężył. Zdarzyło się to kiedyś podczas obiadu, który jadł w klubie inteligencji. Miasto, w którym owa jadłodajnia się znajdowała było ponure, ludzie bardzo często go opuszczali, na ich miejsce nie pojawiały się jednak nowe twarze. Kiedy stawałem potem przy barze, widziałem koło siebie tych samych ludzi, których widywałem zawsze. To wydawało się nieprawdopodobne, a jednak tak było. Więc dlaczego nieprawdopodobne, kiedy zwyczajne? Myśl ta dręczyła bohatera, postanowił zatem się natężyć i zaśpiewał lekko w swobodnie „O sole mio!” w kolejce do baru. Większość ludzi zwróciła na niego uwagę, tylko jednak osoba, która siedziała w kącie i jadła pierogi, nie zareagował w ogóle na jego trele. Bohater zatem zbliżył się do opornego osobnika i zaczął śpiewać mu prosto w ucho „Indyjską pieśń miłosną”, a potem dziko pokrzykując zatańczył. I to nie wzbudziło zainteresowania w człowieku jedzącym pierogi, wreszcie wytarł usta, wstał i najnormalniej w świecie wyszedł z baru. Powracamy do pytania jeźdźca, po „natężeniu” bohater zrozumiał jego mowę: Prosimy pana uprzejmie, żeby pan zdjął ten kapelusz. Wierzchowiec Miss Clavier spłoszył się i nie pójdzie dalej, jeżeli nie zdejmie pan kapelusza. Bohater odpowiada, że jest mu niezmiernie miło, ale to przed nią, a nie przed koniem, zdejmie kapelusz. Okazało się, że jeźdźcy zmierzają do „Excelsioru”, na pytanie czy bohater również tam zmierza ten odpowiedział: Owszem, poniekąd. Kobieta poprosił zatem jednego z jeźdźców o odstąpienie wierzchowca naszemu bohaterowi i w ten sposób pojechali dalej razem. Tak zaczęła się wielka miłość do mnie Monizy Clavier, aktorki filmowej znanej na całym świecie. Moniza nalegała, aby przeniósł się do hotelu „Excelsior”, bohater jednak pomny zasady, że nie należy narzucać się nowym znajomym, pozostał przed budynkiem. Kiedy kobieta dowiedziała się, że bohater pochodzi ze Wschodu, jej zainteresowanie nim stało się bardzo żywe. Bohater opisał jej step oraz opowiedział o zwyczajach: ludzie Wschodu są przyzwyczajeni do prostego życia, nie dbają o komfort. Moniza zaprasza go wieczorem na przyjęcie, bohater waha się nad propozycją. Dowiadujemy się, że bohater przybył do Wenecji z walizką pełną kabanosów, których tam nie ma. Więc kabanos służył mi jako tarcza i kopia. Na śniadanie, obiad i kolację bohater jadł te kabanosy, dlatego właśnie postanowił pójść na przyjęcie. Nie posiadał odpowiedniego stroju, jednak ten brak obrócił na swoją korzyść, był jako przybysz ze Wschodu niezależny wobec form światowych. W tłumie wyszukał go policjant Mike, znajomy aktorki i zaprowadził na przyjęcie. Bohater cały czas miał przy sobie walizkę z kabanosami, obawiał się o jej los w rękach służącego. Obrał sobie ustronne miejsce za palmą nieopodal stołu z napojami i starał się sprawiać wrażenie myślącego o jakiś ważnych rzeczach. Zobaczył wiele znanych osobistości, ta ich pewność siebie, ta ich niezależność zaczynały mnie drażnić. To ja tutaj siedzę zamyślony (…) a oni tam się śmieją (…). Moniza nie pojawiała się, bohater zatem zdecydował się na czyn desperacki, wyskoczył na środek sali i krzyknął, wskazując na wybity ząb trzonowy, O, tu, wybili, panie, za wolność wybili! Nastąpiło zamieszanie, zgromadzeni nie wiedzieli o co chodzi. A przecież chciałem tylko uprzytomnić im w sposób jasny i przystępny, niejako poglądowy, cierpienia mojego narodu. To, że najwidoczniej nie doceniali martyrologii, bardzo mnie rozgniewało (® zetknięcie stereotypów). Goście uciekli. Nazajutrz bohater budzi się w pokoju hotelowym, chce stamtąd jak najszybciej uciec. Przed budynkiem wpada na tłum fotoreporterów oraz sekretarza wielkiego K.B.M., który zaprasza go na przyjęcie. Bohater wraca z powrotem o hotelu, na stoliku zastaje plik gazet, nagłówek na jednej z nich to: ROMANS MONIZY CLAVIER Z MŁODYM ROSJANINEM. Obok zdjęcie jego i kobiety, nie wiadomo kiedy zrobione. Bohater oczywiście nie był Rosjaninem, jednak zostanie Rosjaninem dawało mi formę, której tak mi brakowało. Jednocześnie podejrzewał Monizę o jakiś podstęp, chęć ośmieszenia go przed wszystkimi. Nieodłączny towarzysz kobiety, szpakowaty Jerry stał się dla bohatera bardziej miły, od kiedy poszła plotka o Rosjaninie. Zadaniem „Młodego Rosjanina” było przede wszystkim występowanie u boku pani Clavier na wszystkich przyjęciach. Potrzebował także od czasu do czasu odpoczynku, pewnego dnia postanowił wyjść na miasto, zdziwił się, że miejsca były w nim takie same i traktowały go z taką samą obojętnością. Na moście spotkał Monizę, obok widniał jej plakat – bohater zauważył różnicę pomiędzy sztucznością tej kobiety na plakacie i rzeczywistością. Po jakimś czasie dochodzi do wniosku, że Monizy Clavier nigdy nie było, istniała tylko ta na plakacie – nieśmiertelna i złota. Bohater idzie na przyjęcie do K.M.B., który także jest Rosjaninem (ale prawdziwym). W pałacyku K.M.B. w duszy bohatera zaczynają walczyć dwie osoby: Rosjanina i Polaka, zwycięża jednak ta pierwsza. Bohater zatem niszczy dzieła sztuki i zastawy stołowe, goście i sam właściciel nieco bladzi, jednak uważają działania „Rosjanina” za światowe i godne pochwały. Za naród, za wasz dobrobyt, za kulturę – myślał, waląc w kolejny antyk. Wpada na pomysł rozpalenia ogniska na środku salonu, jednak otrzymuje bilecik od Monizy. Kobieta pisze, że wyjeżdża do Hollywood i chce, aby kochanek pojechał z nią. Bohater szybko wychodzi z pałacu K.M.B. i wskakuje do podstawionego dla niego samochodu. Wyobraża sobie jak to będzie w Hollywood, nie będzie już musiał urządzać awantur na przyjęciach, Amerykanie i tak nie zrozumieją. Nie zapomniałby o kraju, kupiłby dla dzieci skutery oraz szafy grające i zrobiłby zbiórkę na jakiś pomnik. Będzie przyjeżdżał do kraju i szastał pieniędzmi, pójdzie jakby nigdy nic do baru na pierogi, a ludzie będą o nim plotkowali. Przyjeżdżają do Wenecji, na placu Świętego Marka bohater zauważa Monizę, idzie w jej kierunku, w tym momencie drogę zastępuje mu mężczyzna z walizką, której paski puszczają i zawartość wysypuje się na bruk, bohater krzyczy: Uwaga! Właściciel walizki natomiast: Rodak! W tym momencie Jerry odsuwa Marizę na bok, odchodzą, a „Rodak” zagaduje bohatera czy mógłby mu pożyczyć parę groszy na buty. Obaj nie mają nic innego do zrobienia, zamieszkali w brudnym hotelu koło dworca kolejowego i tam stanęliśmy naprzeciwko siebie, oko w oko, a potem już spokojnie, tłukliśmy się długo, w milczeniu. Pewnego dnia bohater upycha swojego rodaka w koszu na bieliznę, długo zastanawiał się co zrobić z koszem, myślał również o tym co by było, gdyby już się go pozbył. Jednak po jakimś czasie znudziły mu się te marzenia i wypuścił kolegę. Nie raz przechadzał się jeszcze po alejce, na której spotkał Monizę, zawsze nasłuchiwał tętentu kopyt i zawsze z ulgą stwierdzał, że nic nie słychać.

 

3.       Ona.

 

Bywa, że nieszczęścia chodzą nie tylko po ludziach. Dla przykładu opowiem jedną historię o strzelbie. Narrator od swojego, zmarłego z niewyjaśnionych przyczyn, przyjaciela – podróżnika otrzymał piękną strzelbę. Co dziwniejsze, zwierzynie również się spodobała. Zwierz sam podchodził pod lufę, czasem powstawał nawet tłok. Więc podczas pierwszego polowania bohater sam poczekał aż zwierzyna się ustawi, jako pierwszy był rosły odyniec, bohater nacisnął spust, a strzelba wydała tylko odgłos:

- P… p… p…

Odyniec niebezpiecznie przemknął obok, zwierzyna rozeszła się, niektóre nawet się podśmiechiwały. Myśliwy zatem usiadł obok i czekał aż strzelba się „odetka”, przysnął nawet, a ona jak nie wypali:

- P… p… p… Pif – paf !

Teraz zrozumiałem: mam strzelbę-jąkałę. Bohater nie wiedział co z nią zrobić, zaniósł ją do rusznikarza, ten obejrzał strzelbę i powiedział, że jest zdrowa, ma jednak tendencje do nerwowości. Przyczyną może być jakiś wstrząs, którego doznała podczas polowania. Rusznikarz radzi na razie traktować strzelbę delikatnie, a jak strzelać to tylko do drobnej zwierzyny domowej: muszek, wołków zbożowych, a w lesie to tylko do grzybków, ale nie do muchomora, bo on złośliwy jest. Bohater umieścił strzelbę w oranżerii, tam odpoczywała wśród roślin, po jakimś czasie zrodziło się w nim ciepłe uczucie, jakie się żywi wobec istoty bezbronnej. Przyniósł sobie nawet łóżko, ale pewnej nocy obudził go hałas – szybko chwycił za strzelbę i, o dziwo, wypalił! Na środku oranżerii leżał martwy odyniec z utrwalonym w oczach uczuciem zachwytu. Strzelba już nigdy potem nie doszła do siebie.

 

4.       We młynie, we młynie, mój dobry panie.

 

Byłem parobkiem u młynarza, co młyn dzierżawił wodny. Właściciel nie interesował się budynkiem, gdyż oddał się karierze wojskowej. Młyn stał na uboczu, nad strugą, był drewniany, już czarny. Młynarz był znany z zasypiania w różnych dziwnym miejscach, a młynarzowa była kobietą. Skoro ona była kobietą a narrator mężczyzną to łatwo wysnuć wnioski. Było też dużo dzieci, dokładnie nie wiadomo ile. Dnia pewnego parobek siedział koło młyna, w pewnym momencie coś zatkało koło – bohater wyciągnął z wody trupa właściciela młyna. Młynarz nie daje mu odpowiedzi co zrobić z trupem, parobek sam musi z nim coś zrobić – nie chce bowiem stracić posady w młynie. Pochował go na szczycie wzgórza, pozostała mu po nim złota gwiazda, która urwała się z jego piersi, bohater używa jej jako lusterka. Następnym trupem, który przypłynął z nurtem rzeki, był kolega z wojska – trup ściśle prywatny. I jemu bohater wykopał grób, postawił nawet nagrobek i tak zaczął się mój cmentarzyk. Bo za drugim trupem przypłynęły następne, wszystkie znajome dla parobka. Wkrótce grzebanie topielców stało się stałym elementem dnia, w którym uczestniczyła cała rodzina młynarza. Za każdym razem na brzegu pojawiał się piżmowiec (?). Pewnego dnia nurt przyniósł nieznajomą kobietę, parobek postanowił nadać jej dawny strój i wygląd żywej kobiety – młynarzowa zrobiła sobie potem taką samą fryzurę, jaką miała topielica. Pewnego dnia trupy przestały płynąć, parobek poszedł nad rzekę, zobaczył tam piżmowca i rzucił w niego kamieniem – trafił. Zwierzę popiskując wczołgało się w zarośla. Idąc dalej w górę rzeki, bohater zauważył kolejnego trupa – był to jego trup. Nie bał się swojego trupa, ale tego co działo się w górze rzeki, nie wiedział czy jest niewinny. Bał się kompromitacji przed rodziną młynarza, postanowił zatem wziąć trupa ze sobą i trzymać w domu. Dom jednak był zaryglowany (specjalnie?), trup powędrował zatem do obory, a później do domu. Nadszedł Dzień Zaduszny, cmentarzyk na wzgórzu był zaniedbany – kto ma swojego trupa – trudno, żeby zajmował się cudzymi. Pewnego dnia parobek zapomniał zamknąć drzwi do swojego pokoju, znalazł wówczas w środku młynarzową z trupem, kobieta trzymała go za rękę. Jedynym sensownym rozwiązaniem wydało się puszczenie trupa z nurtem rzeki. Jak pomyślał tak zrobił, postanowił iść wzdłuż rzeki, aby zobaczyć gdzie woda poniesie trupa. Tak przeszedł niezły szmat drogi, doszedł do miejscowości, w której lód zatamował nurt, postanowiono zatem wysadzić go dynamitem. Wtedy we wsi parobek zobaczył rodzinę młynarza – bardzo się postarzeli. Kiedy wysadzono lód, trup popłynął dalej – wraz z nim w dalszą podróż wyruszył parobek.

 

5.       Nocleg.

 

Narrator postanowił udać się pewnego dnia w podróż pociągiem, z braku bezpośredniego połączenia był zmuszony poszukać noclegu w miasteczku, z którego rano miał odjechać inny pociąg. Nie znalazł wolnych miejsc w hotelach, dano mu adres, pod którym mógłby zostać przyjęty. Okazało się, że w poleconym mu miejscu straszy w ogóle. Po ostrzeżeniu gospodarza, udał się do pokoju, w którym znajdowała się wielka szafa. Narrator przejrzał cały pokój w poszukiwaniu szkieletów i trupów, jednak niczego nie znalazł. Wreszcie usłyszał chrobot dobiegający z szafy – była to mysz, chyba że  t o  przyszło pod postacią myszy. Narrator zabija mysz butem, teraz but wzbudził w nim podejrzenia: But jak but. Ale to właśnie wydało mi się podejrzane. Bo on coś za bardzo but. Postanowiłem go zaskoczyć. Wziąłem gazetę i udawałem, że czytam. Potem znienacka odwróciłem głowę. On jednak jakby nigdy nic był butem. Narrator położył się, nie mógł mimo to zasnąć: on tam był! (but znaczy się). But zostaje wyrzucony do ogrodu, teraz uwaga przechodzi na ręce. Nad ranem gospodarz znalazł narratora bez świadomości, zrobił mu sztuczne oddychanie i narrator powrócił do życia.

 

6.       Ci, co mnie niosą.

 

Ktoś gdzieś niesie narratora na kanapie, nie wiadomo dlaczego. On widzi w tym stan szczególny i miły – jesteśmy w ruchu, ale nie przebieramy nogami. Nie pamięta dokładnie, kiedy przestali go nieść. Okolica jest nieznajoma, pozostawiono go obok rowu, w dali widać kościół i zabudowania oraz park. Bohater czeka na tych, co go przynieśli, jednak oni się nie pojawiają. Chowa więc kanapę w zaroślach, bo oto zbliża się pierwszy człowiek – jest to chłop na wozie. Nie wiedząc o co zapytać, narrator (jest w samych skarpetkach) chce się dowiedzieć o drogę do szkoły, chłop podwozi go do szkoły. Mężczyzna wchodzi do budynku, widzi tam młodą kobietę na drabinie, wieszającą girlandy – ona na jego widok zaczyna chichotać. Narrator pomaga jej z girlandą i mówi, że się znają, widząc że chłop odjechał, wybiega na podwórko, mówiąc kobiecie, aby spotkali się o piątej w parku. Wraca do kanapy, nikogo tam nie ma, ucina sobie drzemkę, po przebudzeniu idzie nad staw do parku. Tam widzi wędkarza, po jakimś czasie przychodzi dziewczyna, opowiada mu o zawodzie prowincjonalnej nauczycielki, wschodzi księżyc, postanawiają przynieść kanapę nad staw – tam podziwiają krajobraz. Narrator zamieszkał w budynku, który niegdyś był dworem, a obecnie jest własnością gminy. Mieszka tam również pełnomocnik – kuzyn nauczycielki. Dziewczyna przynosi bohaterowi ubrania, tak sobie żyją – ona rano uczy, a resztę czasu spędza z narratorem opowiadania. Pewnego dnia znajduje on na strychu dworku lektykę – przypomina mu się to, co zdarzyło się na samym początku. Lektyka była raną dla wspomnienia, ale też znakiem dla nadziei. Wchodzi do środka, wtedy przychodzi nauczycielka z obiadem, narrator jakby nie słyszał jej wołania, nie rozpoznawał swojego imienia, które stało się dla niego naraz obce. Wychodzi z lektyki i schodzi do dziewczyny, jednym uchem słucha jej opowiadań, budzi się dopiero na dźwięk słowa „przynieść”. Chodzi o grabarza, który z synem przyniósł do szkoły półki. Narrator postanawia poznać grabarza, spotyka go na cmentarzu, pogawędkę umila im pól litra. Rozmawiają najpierw o tym, ile czasu zajmie piechurowi dojście do Ameryki, a potem o tym, że często zdaje nam się, że coś jest i tak jest w rzeczywistości. Grabarz nie zgadza się, za przykład daje grób proboszcza ze wsi, jednak proboszcz nie został w nim pochowany (jego grób znajdował się w sąsiedniej parafii), a nam się zdaje, że tam jest. Pogawędka z grabarzem skończyła się wielkim kacem. Teraz myśli bohatera zaprzątały sposoby uniknięcia monotonii – w końcu wciąż czekał, aż poniosą go dalej. Dostał zaproszenie na plebanię, ksiądz przyjął go jak osobę świecką, zaprosił go na procesję z okazji święta św. Bonifacego, patrona parafii. Prowadzą zajadłą dyskusję o zbawieniu, narrator mówi księdzu, że już raz był w niebie i dlaczego nie mógłby dostać się tam znów żywcem. Ksiądz przekonuje go, że człowiek został stworzony do zbawienia i posiada ku temu odpowiednie środki – w końcu uspokajają się. Duchowny radzi bohaterowi, aby dla swojego dobra zajął się działalnością społeczną – bohater nie jest tym zainteresowany. Pogawędkę przerywa przybycie parafian w związku z jutrzejszą uroczystością – wszyscy chcą ponieść świętą figurę i ksiądz musi ostatecznie rozstrzygnąć ten spór.  Narrator wpada na pomysł, aby przebrać się w ubrania świętego, chce zdjąć drewnianą figurę, w tej pozycji znajduje go ksiądz, bohater uważa, że on lepiej „zagra” świętego na procesji. Zdenerwowany odmową, zrzuca posąg, ten spada na księdza i chyba go zabija. Nazajutrz bohater budzi się w swoim łóżku, zastanawia go brak pełnomocnika, po jakimś czasie przybiega nauczycielka z wiadomością, że ksiądz nie żyje – przygniotła go figura świętego. Parę dni później ma odbyć się pogrzeb księdza, najpierw ma odbyć się czuwanie. Przed pogrzebem myto i ubierano księdza, urządzono z tego zabawę. Narrator uważa, że ksiądz był wobec niego dłużny, zawsze traktował ludzi jak rzeczy, teraz jego ciało stało się przedmiotem. Bierze zatem trupa księdza i wrzuca do stawu, a sam wchodzi do trumny, która jest dla niego za mała. Gdy chciałem być świętym, przeszkodził mi ksiądz. Gdy chciałem być umarłym, przeszkodziło mi parę głupich centymetrów. Wychodzi  z trumny i następnego dnia uczestniczy w pogrzebie, na koniec pyta grabarza: Jak myślisz, co jest w środku? Grabarz odpowiada, że ksiądz proboszcz, bohater chciał powiedzieć „nic nie ma”, ale przypomniał sobie, że jak nie ma tu, to jest gdzie indziej i poszedł do domu.

 

7.       Lolo.

 

Bohater-narrator i Lolo uczestniczą w jakimś eksperymencie, który polega na naciskaniu odpowiednich klawiszy. Jeśli naciśnie się dobry to wówczas otrzymuje się jedzenie, jeżeli zły – to nic się nie dostaje. Lolo cały czas naciska te dobre, bohater - te złe. Aby nie umrzeć z głodu, podlizuje się Lolowi a ten oddaje mu słoninkę. Lolo lubi dyskutować na temat swojej inteligencji, bohater ma natomiast uczucie, że musi opuścić klatkę i wydostać się na wolność, jego przyjaciel w ogóle go nie rozumie, uważa, że ze swoją inteligencją nie zdechnie. Lolo i bohater to szczury.

 

8.       Błazen.

 

Bohater opowiadania otrzymuje list polecający od pana de Calvo do gubernatora San Juan. Jednak jedyny statek w Palos, który miał popłynąć na Karaiby, nie wzbudził w nim zaufania, był stary, zjedzony przez czerwie i jednomasztowy. Pewnego dnia do portu zawinął wielki sześciomasztowy statek, który płynął do San Juan, bohater przyłącza się do wyprawy. Poznaje tam wielu nowych ludzi, rzemieślników, handlarzy, artystów czy duchownych, z którymi spał w jednej kajucie. Był jednak jeszcze ktoś, kto nie przystawał do nich – był zawodowym błaznem. Nie było w nim śladu wesołości, był już nieco podstarzały. Trzydziestego dnia podróży ustał wiatr, zniesiono wszystko pod pokład, na pytanie, co pozostali mają czynić, kapitan odpowiedział krótko: „Modlić się”. Nadeszła burza, na statku zapanowała ogólna wola rozpadu. Okręt zaczął tonąć, wszyscy przesiedli się na tratwy, ze statku pozostał tylko kadłub, na którym podskakiwał pociesznie błazen, jednak jego sztuczek nikt już nie podziwiał. Po paru dniach tratwy zostają uratowane przez inny okręt. Był to ten sam antyczny i dziurawy korab, który znajdował się w Palos. Na nim bohater dopłynął do Portoryko.

 

9.       Ten, który spada.

 

Narrator spada, nawet nie wie na początku, że spada, potem przyzwyczaja się do tego i w końcu zaczyna go to nudzić. Po jakimś czasie zaczyna się bać, że na coś spadnie, próbuje złapać się kosodrzewiny wystającej ze skalnych ścian, po wyrwaniu paru drzewek, zauważa że obok niego leci jeszcze jeden osobnik. Był on grubszy, dlatego leciał szybciej. Kiedy zrównał się z bohaterem, przedstawił się grzecznie i zaproponował wspólne spadanie. Bohaterowi nie spodobał się ten mężczyzna, był zbyt ekstrawertyczny, a na dodatek to zapewne przez niego gałąź nie utrzymała jego ciężaru. Nad nimi pojawia się nagle starszy jegomość w binoklach, trzymający w rękach kozicę. Dopiero wtedy bohater zauważa, że przestwór jest pełen spadających postaci, które spadały w różnorakie sposoby oraz różnie na nie reagowali. Jeden człowiek śpieszy się spadając, ponieważ ciągle patrzy na zegarek, obok spadała zakochana para, którym wzrok obcych był zupełnie obojętny. Po jakimś czasie pojawia się na dole spadająca kula, stworzona z ludzi, wydzielała ona silny odór. Kula przyciągała ludzi, dzięki kichnięciu bohater z grubym towarzyszem omijają kulę i spadają dalej. Powodem kichnięcia był robaczek, który wleciał bohaterowi do nosa. Gruby pan wyjaśnia skąd wzięła się kula: ludzie szczepili się razem, ich twarze są specjalnie zwrócone do środka kuli, aby nie widzieli, że spadają, poza tym jest im tam razem ciepło i znajdują się w stanie miłego półsnu. W końcu bohaterów zaczyna otaczać coraz gęstsza mgła, puszczają się gałęzi, podają sobie ręce na pożegnanie i  zatapiają się w mgle.

Zgłoś jeśli naruszono regulamin