15782.txt

(873 KB) Pobierz
Walter Moers

Miasto nišcych ksišżek

Częć pierwsza
Testament Dancelota
W głębokich, zimnych jaskiniach,
Gdzie cienie łšczš się z cieniami,
Stare księgi stłoczone w marzeniach
niš o czasach, gdy były drzewami.
Tam, gdzie węgiel rodzi diament,
wiatło ni litoć nie sš znane,
Panuje na owej ziemi
Duch zwany Królem Cieni.

Ostrzeżenie

Tu rozpoczyna się historia. Opowiada ona o tym, jak wszedłem w po-
siadanie Krwawej księgi i zdobyłem Orma. Nie jest to opowieć dla lu-
dzi o delikatnej skórze i słabych nerwach, którym to chciałbym polecić od
razu odłożenie tej ksišżki z powrotem na półkę i przejcie do działu z lite-
raturš dziecięcš. A kysz, a kysz, spadajcie beksy i wielbiciele herbaty ru-
miankowej, tchórze i mięczaki. Tu chodzi o opowieć o miejscu, w którym
czytanie jest nadal prawdziwš przygodš! A przygodę zdefiniuję całkiem sta-
romodnie według camońskiego słownika: miałe przedsięwzięcie wyni-
kajšce z pobudek odkrywczych bšd lekkomylnoci, z aspektami zagro-
żenia życia, nieprzewidywalnymi niebezpieczeństwami i czasami z tra-
gicznym końcem".
Tak, opowiem wam o miejscu, w którym czytanie może doprowadzić
do szaleństwa. Gdzie ksišżki mogš zranić, otruć, a nawet zabić. Tylko ci,
którzy dla lektury tej ksišżki naprawdę gotowi sš na tego rodzaju niebez-
pieczeństwa; ci, którzy chcš zaryzykować własne życie, aby stać się częciš
mojej opowieci, powinni towarzyszyć mi do następnego akapitu. Wszyst-
kim pozostałym gratuluję tchórzliwej, ale w gruncie rzeczy rozsšdnej decy-
zji wycofania się. Wszystkiego dobrego, baby! Życzę wam długiego i mier-
telnie nudnego życia i macham wam tym zdaniem na pożegnanie!
No! Po tym, jak zaraz na poczštku ograniczyłem grono moich czytel- 
ników do prawdopodobnie maleńkiej choršgwi miałków, chcę serdecznie
powitać pozostałych - bšdcie pozdrowieni, moi dzielni przyjaciele, jeste-
cie z tego samego drewna, z którego rzebi się przygody! Nie chcemy więc
chyba tracić więcej czasu i niezwłocznie rozpoczynajmy wędrówkę. Udaje-
my się bowiem w podróż, antykwarycznš podróż do Księgogrodu, Miasta
nišcych Ksišżek. Zasznurujcie porzšdnie buty, czeka was długi kawał
drogi poprzez skalisty, nierówny teren, potem poprzez monotonnš Ziemię 
Traw, w której dbła rosnš gęsto na wysokoć bioder, a ostre sš niczym
noże. I w końcu w dół mrocznš, krętš i niebezpiecznš cieżkš, w dół
w trzewia Ziemi. Nie potrafię przewidzieć, ilu z nas powróci z tej wypra-
wy. Mogę wam jedynie powiedzieć: Cokolwiek miałoby się wydarzyć - nie
traćcie odwagi.
I nie mówcie, że was nie ostrzegałem!!

Do Księgogrodu

Gdy idzie się w kierunku wschodnim, poprzez płaskowyż Duli w za-
chodniej Camonii, a falujšce morza traw ma się w końcu za sobš, ho-
ryzont rozszerza się nagle dramatycznie. Można patrzeć bez końca przez
ten plaski krajobraz, który w oddali przekształca się w Słodkš Pustynię. Na
tym doć skšpo zazielenionym pustkowiu, przy dobrej pogodzie i przejrzy-
stym powietrzu, wędrowiec ujrzy plamę, która szybko będzie się powięk-
szała, jeli on nie przestanie maszerować w jej kierunku. Plama przybierze
potem kanciaste kształty, wyłoniš się ostre dachy, i w końcu okaże się ona
owianym legendami miastem, noszšcym nazwę Księgogrodu.
Już z daleka czuć jego zapach. Pachnie starymi ksišżkami. Tak, jakby
otwarto drzwi gigantycznego antykwariatu; tak, jakby podniosła się z nie-
go burza czystego ksišżkowego kurzu i wraz ze zgniliznš miliona zbutwia-
łych foliałów wionęła nam w twarz. Sš ludzie, którym nie odpowiada ten
zapach, którzy już przy tym akapicie zarzšdzš odwrót, gdy tylko dotrze on
do ich nosa. Trzeba przyznać - to nie jest przyjemny zapach, jest bezna-
dziejnie nienowoczesny, ma zwišzek z rozkładem i rozpadem, z przemijal-
nociš i pleniš, ale jest w nim i co innego. Lekka nuta kwasu, przypomi-
najšca woń drzewek cytrusowych. Podniecajšcy zapach starej skóry. Ostre,
inteligentne perfumy czernidla drukarskiego. I w końcu, przede wszystkim,
jest w nim uspokajajšcy zapach drewna.
Nie mówię tu o żywym drewnie, o żywicznych drzewach i wieżych
igłach wierków, mówię o martwym, obdartym z kory, wybielonym, prze-
mielonym, wymoczonym, sklejonym, walcowanym i pociętym drewnie -
jednym słowem: o papierze. Och tak, moi żšdni wiedzy przyjaciele, czuje-
cie go teraz, ten zapach przypominajšcy wam o zapomnianej wiedzy i sta-
rożytnych rzemielniczych tradycjach. A teraz ledwie jestecie w stanie
oprzeć się pragnieniu jak najszybszego otwarcia jednej z tych antykwarycz-
nych ksišg, nieprawdaż? Przypieszmy zatem nasz marsz! Z każdym kro-
kiem w kierunku Księgogrodu czujemy, że zapach staje się intensywniejszy
i bardziej nęcšcy. Coraz wyraniej rozróżniamy szpiczaste dachy domów,
setki, tysišce smukłych kominów wystrzeliwujšcych z dachów. Przyciem-
niajš niebo swym oleistym dymem i dodajš nowych aromatów wszechobec-
nemu zapachowi ksišżek: wieżo zaparzonej kawy, pieczonego chleba,
mięsa przyprawionego ziołami, skwierczšcego nad węglem drzewnym. Na-
sze tempo znowu się podwaja; do palšcej potrzeby otworzenia jednej z tych
ksišg dołšcza pragnienie goršcej filiżanki cynamonowego kakao i kawałka
piaskowej babki. Szybciej, szybciej!!
W końcu docieramy do granicy miasta; zmęczeni, głodni, spragnieni,
ciekawi i trochę rozczarowani. Nie ma żadnych zapierajšcych dech w pier-
siach murów obronnych, żadnej bramy ze strażš - na przykład takiej
w kształcie ogromnej ksišżkowej okładki, otwierajšcej się ze skrzypnięciem
na nasze pukanie. Nie, jest tylko parę wšskich uliczek, po których pieszš
Camończycy w różnorodnych formach swego jestestwa, wkraczajšc do
miasta albo opuszczajšc je. A zazwyczaj robiš to ze stosem ksišżek pod pa-
chš, niektórzy cišgnš za sobš pełne ich wózki. Miasto jak każde inne, gdy-
by nie było tych wszystkich ksišżek.
A więc jestemy, moi odważni towarzysze drogi, na magicznej granicy
Księgogrodu - to tu włanie w tak mało spektakularny sposób zaczyna się
miasto. Za chwilę przejdziemy przez jego niewidzialnš granicę, przekro-
czymy jš i zgłębimy tajemnice miasta.
Za chwilę.
Wczeniej jednak chciałbym na moment przerwać i poinformować,
dlaczego w ogóle udałem się w podróż tutaj. Każda podróż ma swój po-
wód, a mój to nadmiar młodzieńczej lekkomylnoci i pragnienie wyrwania
się ze starych mieci, chęć poznania życia i wiata. Poza tym chciałem do-
pełnić przyrzeczenia, które złożyłem umierajšcemu, a przede wszystkim
pragnšłem rozwikłać fascynujšcš tajemnicę. Ale po kolei, moi przyjaciele!


W Twierdzy Smoków

Gdy młody mieszkaniec Twierdzy Smoków* osišga dojrzałoć czytelni-
czš, rodzice przydzielajš mu tak zwanego ojca poetyckiego. Jest to za-
zwyczaj kto z krewnych albo z bliskiego kręgu znajomych, kto od tego
momentu odpowiada za pisarskie wychowanie młodego dinozaura. Ojciec
poetycki uczy swego wychowanka czytania i pisania, wprowadza go w ca-
mońskš poezję, poleca lektury i uczy warsztatu pisarskiego. Przepytuje go
z wierszy i wzbogaca jego słownictwo - i tak dalej, i tak dalej, czyli dba
o same nieodzowne rzeczy potrzebne do artystycznego rozwoju swego wy-
chowanka.
Moim ojcem poetyckim był Dancelot Tokarz Sylab. Podejmujšc się
ojcostwa poetyckiego, miał już ponad osiemset lat, prastary kamień
w Twierdzy Smoków, a zarazem wujek ze strony mojej matki. Wujek
Dancelot był solidnym kowalem rymów bez większych ambicji. Upra-
wiał poezję na zamówienie, przede wszystkim elogia z okazji wišt, po-
za tym znany był z mów na okazje toastów i pogrzebów. Właciwie był
bardziej czytelnikiem niż pisarzem, bardziej koneserem literatury niż jej
twórcš. Zasiadał w niezliczonych gremiach przyznajšcych nagrody, or-
ganizował konkursy poetyckie, był wolnym strzelcem jako lektor i au-
tor widmo. Sam opublikował tylko jednš ksišżkę - O rozkoszach ogro-
du - w której to, w doć dobitnych słowach, opisał tłuste narolš na
kalafiorach i filozoficzne implikacje kompostowania. Dancelot kochał
swój ogród prawie tak bardzo jak literaturę i nigdy nie miał doć wy-
szukiwania paraleli między udomowionš przyrodš a poezjš. Własnoręcz-
nie zasadzony krzak truskawek miał dla niego takš samš wartoć jak
samodzielnie ułożony wiersz, liczenie rzšdków szparagów porównywał
ze strukturš rymów, a kupę kompostu uważał za równš filozoficznemu
esejowi. Musicie mi pozwolić, moi cierpliwi przyjaciele, zacytować krót-
--------------------------------------------------------------------------------
* Przyp. od W.M.: Ten, kto choć niewiele zna się na camońskiej historii i 
literaturze, wie,
że Twierdza Smoków to poprzecinana jaskiniami skata w Zachodniej Camonii, 
wznoszšca
się na płaskowyżu Duli niedaleko Loch Dziura. Skalę zasiedlajš wyprostowane i 
mówišce
smoki, wszystkie bez reszty powięcone literaturze. Jak do tego doszło - 
niewiedzšcych
proszę o poczytanie o tym w innych publikacjach. Patrz Od Twierdzy Smoków do 
Bloxber-
gu - polowa biografii Hildegunsta Rzebiarza Mitów w: Osiola i Kretosia, jak i 
fragmenty
stron 41-69 w: Rumo i cuda w ciemnociach. Dla dalszej lektury tej ksišżki jest 
to w każ-
dym razie bez znaczenia.
--------------------------------------------------------------------------------
ki fragment z jego już dawno rozchwytanego dzieła - sposób, w jaki
Dancelot przedstawił zwykły, niebieski kalafior odda o wiele bardziej
żywy obraz jego osoby, niż ja bym to uczynił tysišcem słów:

Tresura kalafiora mocno zdumiewa. Poddaje
się go zmianie kwiatostanu, a nie listowia.
Ogrodnik wpaja baldachimowi kwiatowemu
tymczasowš otyłoć. Jego niezliczone pški
kwiatowe stłoczone w zwartym parasolu tłu-
ciejš wraz z ich łodygami w nieforemnš masę niebieska-
wego tłuszczu rolinnego. Kalafior jest więc kwiatem ginš-
cym we własnym tłuszczu jeszcze przed zakwitnięciem
bšd mówišc dokładniej: ginšcš wielociš kwiatów, zmar-...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin