Wierna6.txt

(20 KB) Pobierz
53






























  6
  Rana w biodrze powstańca nie doć że się nie goiła, lecz stawała się przyczynš
  niebezpieczeństwa. Niżej od postrzału, w lędwi, poczšł formować się wielki wrzód
  sprawiajšcy tyle cierpienia, że chory krzyczał całymi godzinami, a nawet wzglšd na
  bezpieczeństwo domu i trwogę o życie nie mogły uciszyć nieludzkich jego krzyków
  podobnych do wycia. Panna Salomea nie tylko nie sypiała po nocach, ale nie przykładała
  głowy do pocieli w obawie niespodziewanej inwazji żołnierzy. Wynoszenie księcia do
  stodoły po ostrzegawczym żydowskiego dziewczęcia stukaniu w szybę stawało się
  bezcelowym, bo chory jęczał zakopany w sianie. Pewnego razu, posłyszawszy jakie głosy w
  stodole, oddział żołnierzy chodził pod dowództwem oficera po całym zapolu, przebijajšc
  głęboko stos siana bagnetami. Tylko wyjštkowo szczęliwy zbieg okolicznoci sprawił, że na
  kryjówkę nie trafiono  a wzglšd na przydatnoć stodoły i jej zawartoci na legowisko dla
  żołnierzy powstrzymał oficera od rozkazu spalenia budynku. Było rzeczš oczywistš, że kula
  opuszcza się wzdłuż goleni, sprawiajšc tak niesłychane cierpienia i powodujšc formowanie
  się wrzodów. Życie w podobnych okolicznociach było nad wyraz ciężkie. Panna Salomea
  zdecydowała, że nie ma innego wyjcia, tylko należy sprowadzić chirurga.
  Jakże to jednak mogła uczynić nie posiadajšc ani grosza pieniędzy  gdyż wszystko, co
  miała, zabrały przechodzšce partie w cišgu tej zimy  i nie majšc do rozporzšdzenia koni ani
  sanek. Najmować furmankę we wsi nie było bezpiecznie, gdyż chłopi żywili wrogie
  usposobienie i obecnoć chorego we dworze mogłaby się wydać. Wyprawić za powstańca z
  domu nie miała serca. On sam znalazł był rodek nieomylny. Oto pewnego razu, gdy stała
  obok pocieli dajšc mu pożywienie, sięgnšł znienacka do kieszeni jej sukni i wyrwał pistolet,
  który mu niegdy, gdy przybył, pokazywała. Odebrała mu z ršk pistolet. Ale odtšd całymi
  godzinami jš błagał wyjšc w bólach, żeby mu wystrzałem między oczy skróciła tę nędzę
  istnienia. Skoro tylko dorwał się do jej ršk, chwytał je rozpalonymi dłońmi, jakby kleszczami
  z żelaza do białoci rozpalonymi, skamlšc o zadanie mierci. Ileż to prób i jakich, w jakie
  zaopatrzonych argumenty wyrzucał ze siebie błagajšc o ten strzał jedyny!
  Tylu zginęło! Czcigodni, najszlachetniejsi, waleczni... Buty sołdatów wdeptały ich w błoto
  dzikiego pola! Padali z ran, bez pomocy, po lasach, bez sławy  na nic! Zwaliła się ze swego
  ołtarza więta idea! Chłopi polscy zwozili rannych do urzędu po klęsce miechowskiej i
  oddawali w ręce kata! Niezłomna niewolniczoć ducha możnych i straszliwa ciemnota
  ubogich podały sobie dłonie. Cóż za nierozum, jaka tyrania wród tylu niebezpieczeństw
  pielęgnować jedno bezsilne cierpienie! Umrzeć! Nie wiedzieć, co się dzieje i co się stało! Nie
  pamiętać! Nie znosić piekła i poniżenia, gdy trzeba ukrywać się w sianie przed sołdatami!
   Siostro!  wołał  łaski! Zabij! Daj się zabić samemu! Nie chcę żyć! Tu mię zakopiecie
  bez trudu w nocy, nad rzekš, gdziem się ze krwi obmył. Przyjdziesz na wiosnę, zasadzisz
  kwiatek. Będę szczęliwy...
  W rozpaczy, nie wiedzšc, co już poczšć, w sekrecie nawet przed Szczepanem panna
  Salomea poszła pewnego wieczora do przyjaciółki Ryfki. W karczmie było już ciemno, drzwi
  zamknięte na głucho. Okna od wewnštrz, w obawie inwazji, pozabijane zostały zrzynami
  desek w ten sposób, że tylko szpary między jednš a drugš dawały nieco wiatła dziennego do
  rodka. Panna Mija poczęła majstrować około jednego z tych okien  chwierutać gwodzie,
  którymi rama była zabita na głucho  obłupywać glinę chronišcš od zimna  aż je wreszcie
  otwarła. Wtedy wsunšwszy przygotowany przedtem długi z pleciaka pręt w szparę między
  deskami, jęła szturchać na olep w kierunku, gdzie, jak z dowiadczenia wiedziała, pi na
  tapczanie Ryfka. Długo jej się to nie udawało, gdyż Żydóweczka twardo zasnęła, budzona
  wcišż i tylekroć po nocach. Wreszcie poznawszy od razu, kto to jš wzywa, skoczyła do okna.
  Zaczęły szeptać przez szparę między deskami, a tak cicho, jakby wiatr szumiał  aby za nie
  zbudził się nikt z rodziny karczmarskiej, która spała w tej izbie i w sšsiednich. Panna Salomea
  wyłożyła krótko, o co idzie. Potrzeba koni. Musi na jednš noc dostać parę koni i sanki.
  Wypada przejechać do miasta co koń skoczy, wrócić i jeszcze raz gnać  ażeby o tym żywa
  dusza nie wiedziała. Ryfka musi te konie wynajšć od kogo. A że na wynajęcie furmanki
  trzeba pieniędzy, których nie ma, więc trzeba chyba ukrać. Póniej się to odda. Co robić?
  Ryfka przelękła się. Co robić? Aj-aj ! Parę koni i sanki, dwa razy tam i nazad do miasta w
  jednš noc... Aj-aj !... Co robić? Drapała się po kudłatej głowie i w rozterce cmokała wargami.
  Głos jej z zimna i strachu drżał, a zęby głono szczękały.
   Radże mi co!  mówiła panna Mija.
   Co ja poradzę? Ja nie wiem.
   Potom tu szła, żeby tyle od ciebie usłyszeć!
   Ja chcę, ale co tu zrobić?...
   Czego się tak trzęsiesz? Boisz się.
   Ja się boję.
   Czego?
   Bo tu sš konie... Trzy... Cuganty.
   Czyje?
   Nie wiem.
   A skšd się wzięły?
  Wczoraj je przyprowadzili.
   Kradzione?
   Nie wiem.
   Ty nie wiesz! Pytam się, olico jedna, czy kradzione?
   No, jakie majš być? Podarowane?
   Gdzie te konie sš?
   W stajni stojš.
   Na przechowaniu tu sš?
   Czy ja to wiem? Na co ja mam dużo gadać! Te konie stojš w stajni.
   Mów prawdę! Nie ty kradła, nie ty przechowujesz. Mnie prawdy nie powiesz, to teraz
  taka, Żydowico niewierna!
   Co ja nie mam prawdy powiedzieć? Te konie sš pewno na przechowaniu. Po co gadać
  takie rzeczy? Tu jeden pi na strychu, co na tych koniach przyjechał.
   Kiedy pojedzie dalej?
   Jutro na noc.
   W którš stronę?
   Nie wiem.
   Dajże mi parę tych koni!
   Aj-aj ! Ja się boję.
   No, to się bój! Przecie wrócš nad ranem! Ryfka!
   Nie mogę! Ony mię zabijš!
   Kto?
   Ojciec  i ten, co przyjechał.
   Nie będš wiedzieć.
   Jak to nie będš wiedzieć! Ony by nie wiedziały o takim interesie!... Kto potrafi tak
  zrobić?
   A ja! Sanki tu macie?
   Sanki sš, ale małe, nasze pachciarskie.
   Niech sobie będš pachciarskie. Chod! Przyno klucze! Wyła z dziury!
  Ryfka zaszlochała z cicha, rozpaczliwie. Stała za deskami łkajšc.
   Nie dasz?
   Na mierć mię zabijš. Łeb mi obedrš.
   No, to wycierpisz.
  Ten argument jako trafił jej do przekonania. Uspokoiła się, zapytała jeszcze.
   Kto by pojechał?
   Ja sama.
   To nikt nie będzie wiedział?
   Nikt! Ja i ty.
   Jak zobaczš, jak oni zrozumiejš, kto to zrobił, dopiero zacznš bić, dopiero zacznš!...
   Mojaże niedotknięta, delikacik!
   Ten, co przyjechał... On ma taki kańczug!...
   Przyno klucze!
  Ryfka poszła cicho jak widmo w głšb domostwa i nie wracała przez czas długi.
  Panna Salomea mylała już, że nie przyjdzie wcale. Mróz trzymał. Ostry wiatr pocišgał.
  Podmuchy wzdychajšce wałęsały się dokoła murów i narożników tej karczmy, niemej i
  ciemnej. Noc była czarna, bezgwiezdna. Wreszcie drzwi tylne prowadzšce na gnojowisko
  dziedzińca z cicha skrzypnęły i mała Ryfka wyszła z domu. Przywarła drzwi ostrożnie i wcišż
  nasłuchiwała, czy kto za niš nie idzie. Upewniwszy się, że nikt nie usłyszał a nie spostrzegł,
  gdy drzwi otwierała, skoczyła ku murowanej stajni i poczęła działać nadzwyczaj energicznie.
  Otwarła co tchu drzwi stajenne, póniej wrota do wozowni. Panna Salomea weszła za próg i
  miało zbliżyła się do koni. Nieufnie pochrapywały i biły nogami w ciemnoci. Namacała
  rękoma łby tych koni i spostrzegła, że stojš w doskonałych i całkowitych chomštach,
  przygotowane do natychmiastowej drogi na wszelki wypadek. Konie były rosłe i, widać,
  dobrze utrzymane, bo się wiły na miejscu i dziko chrapały. Zbadawszy dłońmi sprzšczki
  lejców, podpinki uzd, naszelniki i postronki  okiełznała dwa z tych koni. Wyprowadziła je ze
  stajni. Już Ryfka wypchnęła na wiat z wozowni sanki małe, bose, istotnie żydowskie.
  Szybko obiedwie zaprzęgły konie do sanek. W mig wyrównały lejce i znalazły bat. Gdy
  panna już siedziała na przednim miejscu, Ryfka przyniosła z wozowni wygrabek siana i
  wrzuciła w tył sanek, żeby było co dać koniom po drodze. Sama co tchu zamknęła na klucz
  stajnię i wozownię. Jak ciemny nietoperz wionęła z powrotem we drzwi karczmy. Zamknęła
  je po cichu.
  Panna Salomea ostrożnie ruszyła wodzami i noga za nogš jadšc wydostała się z podwórza
  karczemnego na pole. Zajechała przed ganek dworu. Uwišzawszy konie u słupa weszła do
  domu. Kazała Szczepanowi spać przy chorym u drzwi do pokoju i czuwać na oba uszy. Sama
  ubrała się ciepło, wzięła ze sobš futro na nogi, dywan do okrycia siedzenia  i wybiegła.
  Zasiadła się dobrze, ujęła lejce i dała koniom po tęgim bacie. Skoczyły z miejsca i pomknęły.
  Okršżyła karczmę polem, wypadła na drogę przetartš i raz wraz migała batem. Konie szły z
  kopyta najtęższym cwałem. Saneczki taczały się z wyboju w wybój, sunšc po grubym niegu.
  Do miasta były dwie drogi. Dalsza  gocińcem, a póniej szosš  i bliższa, tak zwana na
  las. Ta druga droga była zawżdy niebezpieczna ze względu na wilki. Lecz w danej chwili
  była bezpieczniejsza od pierwszej ze względu na ludzi. Na las jechało się pustkowiem,
  porębš, krzaczyskami i wygonami wród pastwisk, wreszcie szczerym, zwartym, głuchym
  borem. Ciarki chodziły po skórze panny Mii, kiedy wyminęła odludzia i miała przed sobš
  głęboki, zamilkły bór. Zasiadła się mocniej na snopku kłóci, nogi oparła o literkę sanek, cięła
  kradzione konie po nogach i gnała przez knieję galopem. Droga była doć szeroka  w porze
  letniej bagnist...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin