Amber Kell - Moon Pack Series 02 - Baiting Ben [wersja poprawiona].pdf

(672 KB) Pobierz
Rozdział 1
Benjamin Sallen wszedł do klubu z szeroko otwartymi oczami i pełnym nadziei sercem. Co
bardziej fascynujące, był to rzut monetą; migające światła, napływ półnagich tańczących ciał
wijących się na parkiecie albo skąpo ubrani kelnerzy krążący wokół z tacami pełnymi jedzenia. Po
wypełnieniu niezliczonych wniosków potwierdzających jego status zmiennego, wreszcie mógł
przejść przez drzwi klubu.
Jego wzmocnione zmysły pochłaniały wirujące w powietrzu zapachy, smakując na końcu
języka posmak słodyczy, pożądania i seksu. Nigdy tak szybko nie zrobił się tak twardy, ale
feromony wypełniające powietrze sprawiały, że każdy chciał seksu. Ben przyszedł tu w
poszukiwaniu partnera, ale w tej chwili zadowoliłby się gorącym, spoconym seksem z jakimś
nieznajomym, jeśli to oderwałoby go od krawędzi. Jakby w odpowiedzi, jego penis próbował
wydostać się z rozporka jego ulubionych dżinsów. Zastanawiał się, czy to był tego rodzaju klub, w
którym był pokój dla wygody jego członków.
Ben odskoczył, kiedy leopardołak przycisnął swojego towarzysza do ściany i zaczął go na
sucho posuwać. Może nie potrzebowali prywatnej przestrzeni. Potrząsając głową, przeszedł przez
parkiet w kierunku baru. Jego gardło było wysuszone, a dzisiaj nie musiał pracować. Jego praca
jako niezależnego biegłego księgowego pozwalała mu pracować w dowolnych godzinach i
zapobiegała odpowiadaniu na kłopotliwe pytania, dlaczego nie mógł pracować blisko pełni
księżyca.
Po miesiącach zadomawiania się w nowym środowisku i życiu bez sfory , pragnął dotyku
innego zmiennego. Nawet przypadkowe zetknięcia ciał innych zmiennych na parkiecie pomogło
ukoić jego samotne zwierzę. Pomimo opuszczenia swojej alaskiej sfory raptem pół roku temu,
desperacko pragnął towarzystwa innych mu podobnych. Polowanie podczas pełni księżyca już nie
było tym samym bez sfory; straciło swój blask, a zdobyczą jaką potrafił złapać były raczej króliki,
niż dorodne jelenie.
Wykupienie karty członkowskiej w klubie było jego szansą na nowe życie. Jeśli poznałby
się i sparował z miejscowym łakiem, mógł walczyć o akceptację w sforze. Nawet, gdyby złączył się
z innym wolnym wilkiem, grupa złożona z dwóch będzie o wiele lepsza niż złożona z jednego.
Wolne istoty nie przeżywały zbyt długo w wielkim, złym świecie, szczególnie te niewielkie. Jak na
zmiennego, Ben ze wzrostem metr siedemdziesiąt pięć był raczej niski. Obwiniał za to swoją ludzką
matkę. Gdyby był pełnokrwistym wilkiem spokojnie osiągnąłby metr osiemdziesiąt dwa.
Przynajmniej potrafił się zmienić. Słyszał o pół-krwi zmiennych, którzy nie potrafili się zmienić,
ale wciąż czuli zew księżyca. Ben rozstrzygnął, że musieli być w jakimś rodzaju piekła, a on miał
na tyle szczęścia, że nie był jego częścią.
Używając swoich małych rozmiarów, Bez prześlizgnął się przez tłum do długiego,
drewnianego baru, zajmującego większość ściany. Barmanem był elegancki mężczyzna, który
poruszał się z płynnością zmiennego kota.
"Coś podać?" Barman mrugnął swoimi długimi rzęsami spod pary przenikliwych, zielonych
oczu. "Oprócz mnie."
Ben zaśmiał się pod nosem. "Rum z colą poproszę."
"Ooo, jaki uprzejmy." Dłonie barmana poruszały się tak szybko, że ruch był zamazany.
Teatralnym gestem postawił przed Benem drinka. "Coś jeszcze?"
Uśmiechając się do siebie, włożył napiwek dla słodkiego kota do przeznaczonego do tego
słoja. "Nie teraz, ale dam ci znać, jeśli to się zmieni."
Nie zmieni się. Szukał kogoś ze swojego rodzaju. W jego bardziej szalonych czasach, kot
byłby pierwszym wyborem, ale teraz szukał czegoś bardziej trwałego. Ben chciał partnera. Nie
mógł go mieć, tam skąd pochodził. Podczas Wielkiego Znakowania żaden z wilków nikt nie zgłosił
do niego swojego roszczenia. Może gdyby Dillon był w domu, wszystko byłoby inaczej.
Może.
Obraz wysokiego, ciemnego wilka z zielonymi niczym las oczami błysnął w jego umyśle,
ale Ben odepchnął go jak najdalej razem ze wszystkimi uczuciami i potrzebą. Dillon był częścią
jego przeszłości a dzisiejszy wieczór miał zabezpieczyć jego przyszłość.
"Witaj słodziutki." Zabrzmiał za nim szorstki głos. Ben odwrócił się, by zobaczyć
ogromnego mężczyznę z lodowato czarnymi oczami patrzącymi na niego, jakby był najlepszym
kawałkiem mięsa, jaki chciałaby pożreć.
"Um. Cześć." Posłał mu uprzejmy uśmiech i zmienił pozycję, by spojrzeć na drugiego
mężczyznę. Zapach udowodnił mu, że mężczyzna był również wilkiem, ale bez żadnego
ewentualnego partnera. Nie wydzielał odpowiedniego zapachu.
Ben był w szoku, gdy mężczyzna owinął wokół niego rękę. "Co byś powiedział na to byśmy
ty i ja poznali się lepiej? Jestem Ned. A ty jak masz na imię?" Było to bardziej stwierdzenie, niż
pytanie, gdy mężczyzna ściągał go ze stołka barowego i prowadził w kierunku wyjścia..
"B-Ben." Panika zagnieździła się w jego klatce piersiowej. Super, pierwszy raz był w klubie
i już był w kłopotach. Dlaczego zawsze jemu to się przytrafiało? Wszystko co chciał, to poznać
wilkołaka z jego marzeń i ustatkować się, a nie zostać porwanym przez Neandertalczyka.
"Tu jesteś, dziecinko. Ned, dzięki, że go znalazłeś."
"Thomas." Ręka Neda ześlizgnęła się z ramion Bena tak szybko, że ten stracił równowagę,
sprawiając że potknął się o mówiącego. Silne ramiona owinęły się wokół niego, otaczając go w
podnoszącym na duchu uścisku. Miał dziwne wrażenie powrotu do domu.
"Cześć, dziecinko." Ben doznał wrażenia śmiejących się, orzechowych oczu i szerokiego,
białego uśmiechu zanim został wciągnięty w gorące objęcia i pocałowany jak nigdy dotąd w swoim
życiu. Gorąco wybuchnęło w jego ciele. Jęcząc, przysunął się bliżej mężczyzny, napierając na niego
swoją erekcją. Mężczyzna nazywany Thomasem był długi, twardy i idealny przy nim. Zapach
mokrej rosy na trawiastej łące wypełnił jego zmysły. Zwalczył pragnienie zawycia na prawidłowość
jego zapachu.
Jego.
Nieznajomy odsunął się. Ben warknął, jego dziąsła płonęły, kiedy jego zęby wydłużyły się,
gotowe by ugryźć. Jego wilk chciał oznaczyć tego mężczyznę, tak by każdy mógł to zobaczyć. Jak
śmiał się odsunąć, był jego! Zwalczył swoje instynkty każące mu wziąć mężczyznę jak osłabionego
jelenia. Ugryźć go, pieprzyć i upewnić się, że każdy widział, że jest zajęty. Wystraszony agresją
swoich myśli, Ben odsunął się.
"Chyba
jest
twój." Powiedział Ned gdzieś za nim. "Powinieneś mieć go bardziej na oku,
zanim jakiś łowca partnerów ci go ukradnie." Słowa oddalały się razem z mężczyzną, którego
pochłonął tłum.
Próbując podporządkować sobie swojego dziwnie agresywnego wilka, Ben odrobinę
potrząsnął głową. Jako jeden z najmniejszych członków sfory, był zaskoczony nagłym impulsem
oznaczenia tego mężczyzny. Nadzieja wybuchła w nim, gdy zastanawiał się, czy właśnie nie znalazł
tego, czego szukał.
Jakaś mała jego część zaprotestowała, że ten mężczyzna nie był przecież Dillonem. Ben
bezlitośnie powstrzymał to i zwrócił uwagę na wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę, który
wyglądał jak model ze znanego magazynu, z rodzaju tych, które czyta się jedną dłonią.
***
Thomas spojrzał w dół na ślicznego rudowłosego wilka i prawie się spuścił. Złote oczy, orli
nos, wargi tak wydatne, że heteroseksualny mężczyzna mógłby śnić o nich nocami. Widział
piękniejszych mężczyzn, jego Alfa miał najpiękniejszego mężczyznę na tej planecie, ale tamten nie
był istotny.
Partner.
Słowo zostało wyszeptane w jego umyśle, wiadomość od jego wewnętrznego wilka.
Wszystko mieściło się w miejscu, zapachu, atrakcyjności, wspaniałym pocałunku. Nie było
wątpliwości, że ten mały wilk u jego boku był jego partnerem.
"Mam na imię Benjamin" powiedział śliczny mężczyzna podając mu dłoń.
"Thomas Moon." Czekał, by młodszy wilk zatytułował się swoją przynależnością. W
kulturze wilków nazwiskiem była nazwa sfory do której się należało. Kiedy młodszy wilk nie
podzielił się z nim tą informacją, zdecydował, że subtelność w stosunku do jego partnera będzie
stratą czasu. Po prostu zapytał "Gdzie twoja sfora?"
Chłód pojawił się w złotych oczach Bena. Mniejszy wilk odsunął się, dopóki nie było
między nimi komfortowej przestrzeni. Thomas zwalczył chęć chwycenia Benjamina i
przyciągnięcia w jego ramiona, gdzie należał.
"Opuściłem moją sforę. Mam status wolnego wilka."
Strach przejął duszę Thomasa. Wolne wilki były niebezpieczne. W większości przypadków
wilki były wolne, bo coś było nie tak z ich psychiką, co nie pozwalało im przebywać ze sforą. Albo
sfora znalazła w wilkach coś, co jej nie pasowało i wyganiała je. Rzadko był jakiś dobry powód, by
wilk podróżował samotnie. Rozglądając się, Thomas uświadomił sobie, że nie mogą rozmawiać o
czymś tak ważnym w zatłoczonym klubie. Potrzebowali prywatności.
"Chodź ze mną."
Nieufność pojawiła się w oczach Bena. Mądry facet. "Chcę tylko pogadać. Zostawię nawet
otwarte drzwi, więc będziesz mógł wyjść, kiedy będziesz chciał." Obiecał. Nie chciał go
wystraszyć, ale naprawdę wolał porozmawiać z nim w jakimś cichszym miejscu.
Po długiej chwili jego partner skinął głową. "Dobra."
***
Ben podążył za przystojniakiem po małych schodkach. Trochę dziwne było widzieć sforę w
miejskim środowisku. Dorastanie w dziczy na Alasce nie przygotowało Bena na dziwność
miejskich wilków. Mężczyzna idący przed nim wyglądał kosmopolitycznie i układnie jak wilcza
wersja Jamesa Bonda. Mrowienie ogarniało kręgosłup Bena od góry do dołu gdy patrzył na ten
świetne pośladki napinające się przed nim na schodach.
"Przestań patrzeć na mój tyłek."
"Nie." Odpowiedział Ben. "Za bardzo podoba mi się ten widok. Jeśli nie chcesz, żebym się
na ciebie patrzył, to musisz przestać być taki cudowny." Był zaskoczony własną śmiałością, ale i
zadowolony, kiedy Thomas odwrócił głowę, by rzucić mu krótki, zadowolony uśmiech, zanim
kontynuował wspinanie się po schodach.
Zachwycający mężczyzna w wysadzanej klejnotami obroży zatrzymał Thomasa u szczytu
schodów.
"Thomas, musisz powiedzieć Silverowi, że nie potrzebuję ochroniarzy śledzących każdy
mój krok. Już praktycznie się o nich potykam. Proszę, proszę zainterweniuj."
Olśniewająca istota ściskała kurczowo dłonie Thomasa, gdy go błagała.
"Nie, Anthony. Potrzebujesz ochrony."
Ben czuł się źle z powodu tego piękna. Twarz Anthony'ego wyrażała taki smutek, że poczuł
jak jego własne serce ściska się z sympatii. Te smutne oczy obejrzały się i spoczęły na Benie.
"Znalazłeś swojego partnera." Z zawrotną zmianą nastoju blondynek uścisnął mocno Thomasa.
Warkot narósł w gardle Bena, ale został niespodziewanie zaskoczony, gdy Anthony uwolnił
Thomasa i rzucił się na Bena.
Szczupłe ramiona owinęły się na nim, jak przytulny kocyk. Uczucie intensywnego dobrego
samopoczucia sączyło się przez jego ciało jak narkotyk. Mężczyzna pachniał jak żywy las, wilgotna
gleba, zielona pola i stare dęby. Anthony pachniał jak dom, nawet jeśli dom był bardziej drzewami
otulonymi przez śnieg niż jak pachnący, ciepły las. Ben zanurzył twarz w pięknej szyi i wciągnął
powietrze. Stres, którego nawet nie był świadomy, zniknął, zostawiając go uspokojonego i prawie
nieprzytomnego z ulgi.
Niski warkot przerwał jego spokój.
"Sugeruję, żebyś puścił mojego partnera, zanim wyrwę ci ręce i cię nimi stłukę." Głos był
tak głęboki i wibrujący, że mógł prawie poczuć silny gniew ukryty za wypowiedzonymi słowami.
Blondynek wysunął się z jego objęć. "Uspokój się, ważniaku, właśnie witałem partnera
Thomasa."
Patrząc jak słodki, piękny mężczyzna podchodzi spokojnie do psychola co najmniej dwa
razy od niego większego, palce Bena zwinęły się z pragnienia zapewnienia Anthony'emu
bezpieczeństwa. Groźna pozbawiona rękawów koszula mężczyzny eksponowała szerokie bary i
ramiona zbudowane z grubych mięśni. Jego szare oczy były koloru zimowego alaskiego nieba i tak
Zgłoś jeśli naruszono regulamin