Makuszyński Kornel - Żywot pani i inne świecidełka.rtf

(404 KB) Pobierz
¯ywot pani i inne œwiecide³ka

Kornel Makuszyński

 

 

 

Żywot pani
i inne świecidełka

 

Bibljoteka autorów polskich t. 4

Wydawnictwo polskie

R. Wegner. Poznań, 1929


Wstęp niepotrzebny

 

Onego czasu, opętany zapewne przez szejtana, inaczej bowiem tego postępku zrozumieć nie zdołam, wydałem dwie małe, bardzo kolorowe książeczki, jedną pod tytułem: „Żywot pani”, a drugą pod tytułem „Orlice”. Były to wesołe książeczki, nieco rozfiglowane, nieraz bowiem nachodzi człowieka taka chwila, że niewiadomo czemu, chętnie fiknąłby kozła. Pan podprefekt, jadący w galowem mundurze na jakąś uroczystość, cudowną drogą przez nowele Daudeta. Nigdy nie wiedział zapewne, czemu się w lesie tak wzruszył, że zaczął tworzyć wiersze? Skądże ja, którybym nie mógł przy użyciu najwyższych protekcyj zostać pomocnikiem referenta, mogę wiedzieć, dlaczego mnie nachodzą takie chwile, które się śmieją w głos już zdaleka, pędząc ku mnie tanecznym krokiem? Dlaczego mi się śmieją oczy? Dlaczego słowo, na uwięzi trzymane, dostają nagle skrzydeł i z okrzykiem radości, wylatuje na świat, śpiewając bez sensu. Jest to już, widać, takie  moje kalectwo, na które żadnej niema rady. Masca eriset semper ridebis.

Wydałem tedy te dwie książeczki, które wyleciały jak kolorowe kolibry i gdzieś przepadły w rozszumionym lesie; byłbym też o nich zapomniał, jak kobieta o starych, pstrych fatałaszkach, gdyby nie mój szanowny poznański wydawca; wydawcom, jak wiadomo, najdziwaczniejsze czasem przychodzą do głowy pomysły; taki czasem tak zabrnie w szaleństwo, że w umówionym terminie zapłaci honorarjum. Otóż pan R. Wegner, mój wydawca poznański, zapragnął wydać owe dwie zapomniane książeczki, lekkomyślnie twierdząc, że trzeba aby się ludzie radowali w wolnych jedynie chwilach, a nie stale, zgrzytając zębami. To właśnie o radość dla miłych czytelników tak mnie napełniła gniewem, że odarłem wydawcę ze skóry, aby przynajmniej płakał sam, kiedy tak bardzo pragnie ucieszyć każdego szaleńca, co jeszcze kupuje książki. Dlatego ukazują się te książeczki we wspaniałem nowem wydaniu, mocno jednak opasłem, od onych bowiem dawnych czasów, powypisywałem tyle rozkosznych bredni, że dołączone do dwóch śmiesznych książeczek, wezbrały w tom, tak gruby, że możnaby nim zabić człowieka, wziąwszy id uwagę ołowiany ciężar zawartego w nim dowcipu.

Nie to mnie jednakże trapi w chwili, kiedy z kolorowych świecidełek, porozsiewanych po książeczkach, tygodnikach. Dziennikach, układam mozajkę, aby była miła ku patrzeniu. Trapi mnie ta dziwaczna klątwa, co nade mną ciąży, klątwa radości: i wszyscy dookoła smucą się, jak należy, a ja się uśmiecham; wszyscy jęczą, a ja śpiewam; wszyscy nienawidzą się nawzajem, a ja kocham cały świat, nawet literatów. Ta brzydka niesolidarność, ta niepojęcie ponura manja, aby być wroną kolorową, kiedy wszystkie są żałobnie czarne, jest jedynem mojem zmartwieniem. Mam wprawdzie i niejakie inne, ale o tem to sobie pocichu gadam z dobrym Bogiem, mniemając, może niesłusznie, że dzielić się z bliźnim należy jedynie chlebem i radością, a nigdy czarną krepą smutku i czarną polewką rozpaczy. Przeto nie dziwię się bynajmniej, że mnie ten i ów krytyk wytyka palcem, jak gdybym to ja był winien, że tego biedaczynę bolą zęby. Taki jednak mniema słusznie w swoim rozumie, bo jakże się można radować, nieustannie radować i drażnić polską przyrodę uśmiechem? Mnie stanowczo czegoś brakuje; w języku ludowym taki jak ja człowiek nazywa się „pomylony”. Bo i jakże? Nie mogę przejść koło dziecka, niego nie zagadać, albo uśmiechem bez słów, albo uśmiechniętem słowem; uprzejmie gadam z najnudniejszym bęcwałem; zgryzionemu biedaczynie tak potrafię zawrócić w głowie, że mu się przez pięć minut świat wydaje niebieski, albo jasny; w teatrze śmieję się tak szczerze, że dobrze wychowani ludzie patrzą na mnie z niesmakiem; nadziany jestem entuzjazmem tak jak granat prochem i wszystko mi się podoba, czem ludzi, wspominających „dawne, dobre czasy”, doprowadzam do spojrzeń groźnych i mściwych; rozczulam się do też, kiedy niosą wojskowy sztandar, a kiedy defilują skauci, ryczę z radości, co zawsze powoduje zbiegowisko, wszyscy bowiem myślą, że niebezpieczny furjat wymknął się z zakładu; dziękuję Bogu nawet za kwaśne wino, bo pijałem już kwaśniejsze; cieszę się, gdy gryzę, kawałek chleba, bo wiem, że jestem w laskach u losu, który tego kawałka pożałował innym; raduję się, że jest pogoda i że śnieg się srebrzy; ba! rzecz jest nie do wiary, a jednak prawdziwa: uczciwie się cieszę, kiedy mój kolega napisał śliczną książkę.

Brzydkie to są przywary, które stąd, zdaje się, pochodzą, że jestem przypisany prawnie do zwarjowanej gminy miasta Lwowa, gdzie takich jak ja pomyleńców, uśmiechających się bez interesu do całego polskiego świata, liczą na dziesiątki tysięcy. Już i ta moja miłość do Lwowa wielu poważnym ludziom zaczyna się nie podobać. Nie mogę, niestety, ze względu na moralność publiczną, napisać tego, co bym pragnął powiedzieć tym poważnym ludziom. Doskonale jednak wiedzą o tem lwowscy patrjoci, skrzykujący się po całym świecie okrzykiem: A noi!

Jasną tedy jest rzeczą, że pragnąc z całej duszy radości dla wszystkich, pogody i ukojenia, miłości; i dobroci wzajemnej, że uśmiechając się do całego świata, uśmiecham się przedewszystkiem do tych, z którymi gadam, do moich czytelników. Nie ad captandam benerolentiam, och, doprawdy dlatego, że mam w naturze mojej nieodpartą potrzebę podzielenia się radością i wzruszeniem, uśmiechem i łzą. Jeden krytyk raz mi wypomniał, że ja wszystko piszę dla czytelników, a nic dla siebie. Bogdaj go ochrzcili, ale pod chloroformem, bo inaczej tego nie przetrzyma! Wspaniały zresztą sukces jakiego wielkopańskiego tworzenia zostawiam arcykapłanom, modlącym się do siebie w kapliczkach z kości słoniowej. Jakżebym ja, biedny rybałt, szaraczek i biedaczyna, o tak świetnym miał marzyć urzędzie? Źle, oczywiście skończę i źle ze mną będzie w encyklopedji, że, zamiast upozować się ślicznie, zdaniom wykręcać członki tak paralitycznie, aby ich rodzony nie poznałł ojciec, zamiast wywracać bebechy sobie i innym, a z pisania zrobić egipską religję, dla arcykapłanów tylko zrozumiałą, uczyniłem rzecz zdrożną: powędrowałem do żołnierzy i sprośne z nimi śpiewałem piosenki, rycząc obłąkanie, aby radość buchała z żołnierskiego serca; poszedłem między dzieci z bajaniem i figlami, z sercem rzewnem i z duszą czystą; pomiędzy ludzi, co nigdy nie zaznali radości, namawiając ich słowem najprostszem, lecz uczciwem, aby się uśmiechnęli i uwierzyli w nadzieję; poszedłem z mizernemi książeczkami do samego Pana Boga, aby słowem tkliwem wyprosić u Niego chwałę wiekuistą dla lwowskich chłopiąt, co poległy; poszedłem na ulice wielkiego miasta, co nigdy nie śpi, a w udręczonym niepokoju, serce własne zjada, popijając goryczą, narzekaniem, złością, zawiścią i smutkiem, aby mu wytłumaczy ć z dobrotliwym spokojem, że życie jest piękne, że nędza jest zbrodnią, że smutek jest klątwą, a narzekanie wieczyste jest łajdactwem i że należy pracować z uśmiechem.

Źle uczyniłem. Kajam się: moja wina! Ale grzechy moje wyznawani przed samym sobą, nie przed byle chłystkiem, któremu wadzi to, że mam oczy słowiańskie i duszę, też niebieską, do miłości zdolną jedynie. Dlatego zachwyconem spojrzeniem patrzę, jak wielkie Prometeje, z sercem rozgorzałem, wychodzą na kradzież ognia i na połów dusz, jak w swoich książkach, wichrami szumiących, jak na stosie spalają się sami, aby polską noc rozświecić, a wtedy ja, ptaszyna wobec orłów, kos wobec sępów szerokoskrzydłych, umilam gorzki los ludziom, na wielkie czekających rzeczy, na przewroty i potopy, na wielkie trzęsienia sumień i na wybuchy serc, co są jak wulkany. Jestem jak ten ptak, co wesołem świegotaniem oraczowi trud ogromny uprzyjemnia. Nie poruszę z posad ziemi, ale umiem obwieścić wiosnę. I dlatego jestem rad i uśmiecham się do całego świata.

Przy tem wszystkiem jestem na wielkie skazany kalectwo: nie mam żólci. Powinienem być zato wyświęconym z ojczyzny, gdzie się wszystko zaprawia żółcią. I serce mam jakieś dziwaczne; kocham wszystkich i pragnę z całej duszy, aby mi za to wzajemną zapłacono miłością. Nikt sobie tak niemądrze, jak ja, życia nie urządził; zamiast wystrugać ze słowa pałę, krzemieniem nabijaną, walić nią po łbach na lewo i prawo i tą doskonałą, po wielekroć razy wypróbowaną metodą, zdobyć sobie posłuch i uznanie, ja się rozrzewniam w miękkiem sercu; zamiast burzyć, naprawiam, a zamiast mącić wodę, siać zgorszenie, zgrzytać zębami, psować niewinne duszyczki, albo na każdej stronicy książki uwodzić, gwałcić i w wpadać w pryncypjalne konwulsje, uśmiecham się tak, jak się człowiek dobry uśmiecha.

Najdziwniejsze jest to, że ta odrobina radości, którą na świat przyniosłem i z której od wielu już lat mój chleb wypiekam, nikomu nie zaszkodziła, a wielu pomogła. Ba, wiem o tem i jak paw się tem puszę, że nie jestem w nienawiści u ludzi. Pycha mnie napełnia, kiedy ktoś łzami pisze do mnie list i powiada, żem komuś najdroższemu książką czarne opromienił chwile i cierpienie jego umniejszył. Wtedy Bogu dziękuję, że piszę dla ludzi, a nie dla siebie. Rzewność we mnie śpiewa, kiedy z rozgorzałemi oczyma modli się dziwacznie chłopię lwowskie, powtarzając moją litanję o Lwowie. A już sam nie wiem, co z sobą uczynić, kiedy przechodzące ulicą wojsko ryczy moją piosenkę.

Przebacz mi, czytelniku, że się tak sam sławię, ale miłość ludzka jest to klejnot tak rzadki, jest to order tak wysoki, że i święty człowiek łacnoby się tem pochwalił, a moja świętość podlega niejakim małym zastrzeżeniom, głównie wskutek pociągowi do słodkiego wina. Dobrze jest zresztą wiedzieć, z kim się ma do czynienia.

Wiadomo więc, że jestem ten, który szuka radości, w sercu ją pomnaża, i natychmiast do ostatniego wydaje szeląga tak lekkomyślnie, że czasem sam nie ma się czem pożywić; wtedy bieży szybko do rozmaitych wielkich, do cudownego pana Dickensa, albo do cudowniejszego jeszcze pana Prusa i u nich się nakarmi najsłodszym śmiechem i wypije kielich najprzedniejszego wina, które moc daje i radość. Dla innych zaś szukam tej radości wszędzie, gdzie się da, bo mało kto zna tę prostą tajemnicę, że radość jest wszędzie, na każdem miejscu i o każdej porze. Radość i miłość, cierpienie i śmierć są wszędzie. Może dlatego można umrzeć z miłości, a z cierpienia wycisnąć radość; takie jest dziwne pomieszanie wśród spraw żywota.

Zły człowiek patrzy nawet na słońce z nienawiścią, z zawiścią na wielkość, a z pogardą na wszystko, co jest dobre. Ja jednak, w każdym względzie, kaleka, muszę być dobrym człowiekiem, gdyż na wszystko co żyje, patrzę z pokorną miłością i wierzę, że wszystko ma duszę, tylko czasem ma duszę nieszczęśliwą. Trzeba więc tak czynić, aby gdzieś na świecie złowić choćby jeden promień i w te pędy przynieść go jej razem z wieścią, że tanecznym krokiem zbliża się nadzieja. Trzebaby, oczywiście, interwencji samego Pana Boga, aby uwolnić serce ludzkie od cierpienia, bo człowiek tego uczynić nie zdoła, człowiek jednakże może dokonać tego, czego dokonać może lekarz, leczący ciało: pomóc duszy uzdrawiającą wodą iluzji, dobroczynnego kłamstwa, sugestji i wpojeniem w nią wiary w radość. Ludzie, książki tworzący, sami o wiedzą, czego może dokazać to papierowe stworzenie, jeśli posłane zostało wprost od serca — w serce. Gdyby wiedzieli, możeby niektórzy zapragnęli tak, jak pan Prus, a nie koniecznie tak, Proust.

Powracając do rzeczy roześmianej, przyzznać muszę, że się nigdy nie trapię tem, gdzie znajdę okruszynę radości, jak wróbel, mądry szary ptak, tem się nie dręczy, gdzie znajdzie ziarenko. Życie mi się wydaje czasem, jak śnieżyste pole w słońcu; tyle na nim iskrzy się diamentów, że tylko schylić się i zbierać. Pod spodem w męce rodzi ziemia, zapłodniona przez żywioły, lecz zanim wyda płód, można korzystając z jej snu i z chwili słonecznej ciszy, zebrać ze śniegu cudowne świecidełka, aby je zanieść tym, co żyją mroku i nigdy ich nie widzieli. Zaczem należy sunąć się pokornie, kiedy się na polu zjawią ci, co ją orzą sercami i znowu czekać chwili sposobnej znowu czynić swój trud malutki. Polega on na tem, aby ze słowem połyskliwem i dobrem i słodkiem ujść tam, w te kręte zaułki, dokąd nikt jeszcze, lub mało kto dotarł i słowom wielkim, słowom—grzmotom, słowom—piorunom utorować drogę w dusze na śmierć umęczone, znękane i żywiące się zgryzotą. Zanim do nich przyjdą wielcy święci, piorunami gadający, trzeba, aby ich ktoś przygotował na wielkie przyjście; zanim do nich potężna w swojej genjalnej mocy przyjdzie książka, co ich na skrzydła weźmie i wraz z niezmiernym ciężarem ich doli dźwignie ponad ziemię, trzeba, aby do nich taka przyszła książka, co ich ucałuje promieniem i tak się w głos roześmieje, że po raz pierwszy podniosą wzrok, dotąd w ziemię wbity.

Skąd mi to przyszło, aby na moim kamienistym ugorze siać w każdą wiosnę radość, co złote pod jesień rodzi uśmiechy? Gdyby mi kazano o sobie napisać szkolne wypracowanie, takbym je wykoncypował:

Kiedyś, kiedyś wystrugałem sobie pióro ze słonecznego promienia i jak z orężem szedłem na rozprawę ze słowem chrzęszczącem i warczącem, błyskającem i burzliwem, rwącem, jak rzeka i huczącem jak morze; ze słowem pysznem, niewstydliwem. Gorącem, jak roztopiona lawa i jak słońce jasnem. Wielki lęk padł na rozgorzałą duszę, której się zdawało, że idzie kwiaty zrywać na łąkę, potem wieńce wić z kwietnych słów i ciskać je na wodę. O, hardy głupcze! O, młodzieniaszku! Noc całą będziesz się zmagał z jednem słowem i nie ugniesz mu karku, bo jest żelazne, dębowe i korzeniami do środka ziemi wrosłe. Inne znów blaskiem oczy ci wypali, a inne otruje cię zapachem. Dowiesz się o tem kiedyś, później, kiedy będziesz polował na słowa, jak na ryczące lwy i stokroć zapłaczesz nim je ustawisz w szyk i zanim „na lwa srogiego bez obawy siędziesz”; dowiesz się kiedyś, potem, o trudzie niezmiernym, kiedy młotem serca będziesz bił o rozpalone do białości słowo, smagany miljonem iskier, żarty blaskiem, w potopie potu, co ci oczy zaleje, zanim słowo jedno wykujesz z żywego, białego żaru. A są też słowa takie, co mieszkają w głębi pieczar, w przepaścistej piersi ziemi, skąd grzebać trzeba wśród męki, wyważać jak złomy granitowe i wynosić, ramionami objąwszy z nadmiernego, płacząc utrudzenia.

Jestem w tej chwili jak żak, choć z sercem osiwiałem.

Gdyby mnie zapytano:

„Czy znalazłeś słowo swoje? Czy byłeś w puszczy, aby nasłuchiwać, jak gada Bóg na wierzchołkach drzew i w gęstwinie liści? Czy byłeś na szczytach gór, aby usłyszeć, jak On tam skwirzy, jak orzeł niezmierny, albo straszliwy ptak Roch, chwytający dziobem błyskawice, jak złote węże? Czy byłeś we wnętrzu ziemi, gdzie się tłamsi ogień i mową niepojętą bulgoce? Czy słuchałeś morza, które huczy i burzy, która śpiewa?”

Musiałbym odrzec, ku ziemi kierując spojrzenie:

„Nie byłem ani w puszczy, ani na szczytach gór, ani we wnętrzu ziemi, gdzie gwiazdę swoją promienistą kowa Lucifer. Nie byłem ani orłem, ani sępem, ani krukiem, co na księgach strupieszałych siadłszy, dziobem łupie twardy owoc mądrości. Nie latałem na błyskawicy od Wschodu do Zachodu, nie wadziłem, się z Bogiem hymnem, w którym słowo każde pęka, jak petarda. Ale słowa mojego szukałem na nizinach, wśród kretowiska grobów, wędrowałem wśród zaułków, pomiędzy mury, liszajem wstrętnym ropiące, kaprawemi oczyma okien patrzące zpodełba, wałęsałem się, włóczęga w łachmanach, wśród nędz i zgryzot, ucząc się mowy ludzi małych i nieszczęśliwych. Znalazłem w ściekach i śmietnikach słowa obolałe, owrzodzone, zziębnięte i smętne.”

Tak, tak… Wyszedłem na świat, śpiewający i wszedłem najpierw w zaczarowane poetyckie ogrody, gdzie kwiaty kwitną, jak rymy, gdzie wierszami płaczą srebrzystym bulgotem fontanny, gdzie każdy oddech zamienia się w motyla, a każde w canzonę westchnienie. Słowa moje kwitły, jak japońskie wiśnie, dzwoniło moje niemądre serce, jak kryształowy dzwonek, a dusza była jak harfa, na której grają wiatry. Nunc pede libero… O, Horacy! Czy się godzi ukwieconą gałęzią zasłaniać trąd, a złote wino lać na rany? Tuż za miedzą, tuż za słowiczym gajem rozlało się wielkie bagno, którego sto słońc nie osuszy, siedlisko zgniłej gorączki, jadowitej rozpaczy, ropiącej zgryzoty i wieczystego smutku. Ludzie rozgorzałemi oczyma wodzą po niebie, szukając Boga. Jedną mają wiarę żarliwą: w nieszczęście i jedną mają nadzieję: w śmierci. Miłość ich płacze, ich gniew zabija, smutek ich jest ciężki, jak dym z fabrycznego komina, co wilgocią dżdżystego dnia nasiąkły, wlecze się powoli, kłębisto, beznadziejnie, tuż przy ziemi. Dzieci ich mają rachityczne nogi i wzdęte brzuchy. Domy ich są jak zbutwiałe groby.

Łowiąc gwiazdy na lazurowej wodzie, ujrzałem na jej drugim brzegu miasto potępionych, a drugie, trzecie i tysiączne, kręgiem się wiją ziemi. Rym urwałem w połowie, tak, że się skurczył do jęku i ducha perfumowanego wyzionął zaś poranka zdumieli się przyjaciele moi, widząc jak rzucam w wodę migotliwe świecidełka rymów, jak wypuszczam na wolność rozmaite rajskie ptaki, z ufryzowanemi ogonami, jak grzebię w ziemi złotą formingę, na której się przygrywa Cezarowi i Witeljuszom i Gamaszom i Lukullusom i rozigranej ciżbie, próżniakom, opojom i heterom. Bo albo trzeba grać na strunach spiżowych i być Tyrteuszem, albo na gwiazdach, „jak na harmoniki kręgach”, albo też trzeba kazać milczeć sercu, jeśli jest jak roztęskniony słowik, albo jak fontanna, co różową rozpryskuje wodę i złote kulki słów podrzuca.

Co czynić jednak, co czynić? Ciężkie to były sprawy, ale cóż komu po nich… Dość, że po cichej naradzie z człowiekiem pokornym, który we mnie mieszka, wydobyłem z sakwy serca jedyny skarb, na czarną chowany godzinę, słodką okruszynę chleba, przezornie zachowaną z dzieciństwa, złoty promyczek, schwytany w dłonie przed wielu, wielu laty, nasienie błękitnego kwiatka, wiatrem skądyś, z pod nieba przyniesione: uśmiech. Drżącemi wydobyłem go rękoma, całe moje pokorne bogactwo, niefałszowane i z tem poszedłem pomiędzy ludzi. Odtąd uśmiechem tym złociłem każde moje słowo, miałem je na oczach i na ustach, w nocy i we dnie i o każdej godzinie, bo szybko poznałem, że wiatr chłodzi czoło, woda gasi pragnienie, chleb koi głód, balsam goi rany, a uśmiech, jeden uśmiech, umie to uczynić wszystko razem; jeśli jest w sercu narodzony i oddany z miłością, jest jak wiatr i jak woda i jak chleb i jak cudowne balsamy.

Jakkolwiek było ze mną, cokolwiek się działo w sercu mojem, miałem uśmiech na twarzy. Może jednak i ja kiedyś odpocznę, twarz odprężę i dam sercu odpocznienie, ciężką, ciężką pracą uśmiechu zmęczonemu. Coś mi się jednak zdaje, że ten uśmiech zdejmie z oczu moich dopiero śmierć, która się nigdy nie śmieje. Jak krytyk.

Żywot mój wydaje mi się równie prosty, jak ów pomysł biednego kuglarza, co sztukami swojemi, modlitwy dostojnej nie znając, uradować chciał Matkę Boską. Nie umiem przenosić gór cierpienia, ani jak pies straszliwy, szczekaniem wśród nocy, uśpionych nie umiem budzić sumień. Nauczyłem się jednakże w wielkim trudzie nauki pokornej: jak otrzeć łzę nieszczęśliwą, jak pocieszyć biedaczynę, jak uczyć miłości wszystkiego, co zapomniane i zdeptane stopą życia. Kłamię ślepcom, że jest wiosna kiedy wyje zima, kłamię zalękłym, że dzień jest o północy, aby nie czuli trwogi.

Może to wszystko czynię źle i niezręcznie. Bóg jednak widzi, że w tej orce wyczerpałem serce. A jeśli mi się udało otrzeć łzę, jedyną łzę ludzką, mniemam, że nie zmarnowałem życia.

Wciąż mi się w dumie wydaje nierozumnej, że się już nieraz te moje wielkie spełniły pragnienia. Nie wiem, czy tak jest, lecz marzę o tem, aby tak było. Niczego więcej nie chcę, tylko tego, aby chociażby jednym promyczkiem dotrzeć tam, gdzie wilgotny mrok się sączy i gdzie się nikt nigdy nie zaśmiał. Szukam tam też dróg w pokręcone zaułki i szukam ścieżek w zakamarki tych dusz, co chociaż nie mieszkają w suterenach, ale zato w mrocznej piwnicy samolubstwa, obojętności, albo zgorzkniałej ku wszystkiemu niechęci. To są też nieszczęśliwi. Praca to jest wielka, to topienie bryły lodu ledwie ciepłym promieniem; jest to wielki trud, to rozbijanie zatęchłego muru tem uderzaniem serca, aby się dostać do tych straceńców i potępieńców, nieczułych ani na smak goryczy, ani na smak soli, na śmierć nieczułych, ani na życie. Dlatego tylko człowiek z przyrodzenia głupi, może uważać książkę radosną za ubogą krewnę, wobec tej heroiny patetycznej, co łka na każdej stronicy i włosy sobie wydziera z okładki.

„…Wejdźcie! i tu są bogowie!”

Książka ta, którą trzymasz w tej chwili w ręku, o miły czytelniku, nie posiada tak wysokiej rangi; nie jest radosna, lecz tylko uśmiechnięta. W żadnej, lub zaledwie małej jedynie mierze dotyczy jej to wszystko, o czem mówiłem powyżej z należytą swadą, mówiłem to bowiem na rachunek ogólny, zezując jednem okiem ku przeszłości, a ku przyszłości drugiem. Bo raz wreszcie musiałem matołom poniektórym wytłumaczyć, poco żyję i wykazać się urzędowem Pana Boga pozwoleniem. Korzystam więc ze sposobności, choć ta książeczka nie warta jest aż strzelania z armaty wstępu ciężkim pociskiem serca. W tej książeczce jest tylko odrobina wesela i rozrmaite śmieszne uwagi, z których przy uncji rozsądku, można wywieść wniosek, że niema na świecie takiej ponurej rzeczy, o którejby nie można mówić pogodnie. Raz jeden skazaniec, potknął się, wstępując na szafot, i wtedy rzekł: „Rzymianin by się wrócił”! Za ten pogodny pogląd na śmierć, należało obdarować go życiem.

Ja piszę o wszystkiem, bo niema na świecie rzeczy małych i wielkich. Czasem łza ludzka większa jest od morza, a wielka góra mniejsza jest od malutkiego człowieka, co myślą nieba sięga. Wszystko na świecie jest ważne i uwagi godne. A nawet kałuża wydaje się piękna, kiedy padnie na nią słońce. I wszystko na świecie można zamienić iv śmiech: i cesarza i króla i pępek Buddy i krzesło i szafę na trzech nogach.

W tej książeczce jest mniej o dostojeństwie, a więcej o rzeczach kulawych i niepozornych. Pisałem, o czem się zdarzyło, fraszki rozmaite, goniąc za uśmiechem po polach i lasach, jak żak za motylem, albo czasem bez uśmiechu nad jakąś smutną przystanąwszy sprawą. To też nie należy czytać jej z namaszczeniem, tylko figlarnie, przebaczywszy autorowi ten wstęp uroczysty, obok którego te miłe brednie wyglądają, jak różowe kwiatki wobec czarnej trumny.

Ale nic łatwiejszego, jak go opuścić, bo został napisany dla osobistej satysfakcji autora.


Wyspa szczęśliwości

 

Wiele, wiele lat temu, kiedy się chodziło w wyświechtany m mundur ku gimnazjalny m, przychodziła czasem na „człowieka” czarna chwila niechęci do świata, do życia, a szczególnie do profesora greki, który nie miał innego zmartwienia ponad proparoksitonon i inne takie szaleństwa. Jedynym sposobem protestu przeciwko uciemiężaniu wolnych umysłów, było pójście ,,poza szkołę”. Pan Bóg przymykał na ten widok jedno oko, bo także nie pochwalał szkolnego programu, więc Z jako tako czystem sumieniem, chociaż raz jeden w miesiącu, wiały sztubaki w bezkres, w słusznem mniemaniu, że profesor także by zwiał, gdyby mógł i gdyby wypadało. Homer jest piękny, ale słońce trochę piękniejsze.

Nie wiem, jak to było w innych miastach; dezerter musiał zapewne kryć się jak Indjanin w ostępach, albo grał w guziki daleko za miastem. We Lwowie było inaczej t bo tam ze wszystkiem zawsze jest inaczej. Tam była taka cudowna wyspa szczęśliwości, takie nieporównane zacisze, taka genjalna kryjówka, jakiej nie było nigdzie chyba na świecie: Ossolineum!

Śmieszne rzeczy! Kiedy się uciekało od książek, uciekało się do książek. Tak, ale jest książka i książka. Jest głupawa algebra i jest Juljusz Verne, jest na świecie niepotrzebna geometrja i jest Maine Ride. Gdyby się człowiek znalazł na bezludnej wyspie, dużo by mu przyszło z wypisów literackich, albo Z greckiej gramatyki. ..Aż Vernego wiedział, jak zapalić ogień bez zapałek i jak wydoić kozę. Zbędne chyba jest tłumaczenie, co potrzebniejsze ?

W Ossolineum zaś, na pierwszem piętrze, był taki duży pokój z podręczną bibljoteką dla młodzieży, gdzie było zawsze pełno. Nikomu nie przyszło do głowy, że gdyby tam zajść, możnaby jak raki z kobieli wydobyć ze dwudziestu matołów, co tego dnia zwiali ze szkoły. Każdy jednak był przekonany, że zbrodniarz buja gdzieś po polach, albo na Wysokim Zamku pławi się w słońcu; on zaś odjeżdżał na daleką, samotną wyspę i walczył z Indjanami, albo sadził ananasy.

Przychodziło się do tego pokoju, dostawało się żądaną książkę, siadało przy stole i w wielkiej ciszy czytało się, czytało… czytało… Ale to tylko na oko odbywało się tak łatwo, w rzeczywistości bowiem trzeba było przejść przez srogie badanie, a skąd? a dlaczego? a niby to dziś niema lekcyj? Pan Bóg najlepszy przymykał drugie oko, słysząc, jak muszą łgać młodzi Polacy!

Zjawiał się jeden z drugim urwipołeć, a na milę można było słyszeć, jak w nim wali zbrodnicze serce. Szurgał nogami, co u najdzikszych ludów mogłoby uchodzić za ukłon i stawał przed obliczem srogiego męża, władcy tego przybytku. Mąż miał brodę potężną, czarną jak Skrzetuski, a w oczach płonące gniewy.

 Kawaler czego ? — pytał. „Kawaler” jąkał:

 Dzisiaj u nas „wolne”…

 Dlaczego? Dziś niema święta!

 Święta niema, ale coś się stało, bo nas puścili… Czarny mąż patrzył długo w urwipołcia, ale sam

Sokrates nie mógłby nic wyczytać na chytrem obliczu zbrodniarza. Może zresztą i co wyczytał, ale Zawsze machnął ręką i pytał:

 Verne’a?

 Nie, proszę pana, Coopera…

 Zajęte, niema!

 To Walter Scotta…

 Brzdąc jesteś, nic nie zrozumiesz… „Pływająca wyspa” wystarczy!

Brałeś „Pływającą wyspę” i na palcach szedłeś ku wielkiemu stołowi. Galernicy z innych gimnazjów już tam siedzieli, ale nikt na ciebie nawet nie spojrzał, bo gębę miał w zachwyceniu wielkiem. Przybysz, jeszcze trzeźwy, zasiadał wygodnie, łypnął okiem raz i drugi, a po chwili odpływał… Gdzieś na widnokręgu widać było jeszcze kominy szkolnego gmachu, potem powoli, nadążyć nie mogąc, tonął w mlecznych mgłach ratusz i Wysoki Zamek, a za chwilę byłeś już sam na odmętach, dusza wyzwolona śpiewała hymn, pożyczała skrzydeł od mewy i leciała na wyścigi z obłokami czem prędzej nad Amazonkę, gdzie czekali starzy druhowie, myśliwcy, piekąc nad ogniskiem jelenia. Trzymałeś w dłoniach nie książkę, lecz czarodziejskie zwierciadło, w którem odbijał się cały świat, w którem szumiały puszcze i srebrnemi falami łuszczyło się jezioro Ontario.

O, jak pięknie, jak pięknie!

O, cudzie! Ty jesteś nad Jukonem, a sztubak obok z wypiekami na twarzy i świecącemi oczyma poluje właśnie na słonie w Afryce Środkowej. Szkoła została gdzieś daleko, w pogardy godnej Europie, nad tobą słońce, a dookoła puszcza. Tem to było prawdopodobniejsze, że dookoła siedziało na gałęzi zachwycenia ze dwadzieścia małp w mundurkach i chwiało się rozkosznie.

Książkę połykało się w przeciągu godziny, wracało sig na ziemię i znów trzeba było iść do straszliwego władcy tej wyspy, bo pięć godzin było do rozporządzenia. Czarny pan musiał mieć dobre serce, serce Winnetou, albo Emila Siedzącego Byka, bo znów ci dawał kawał świata, zaczarowanego w książkę z herbami Ossolineum, z łaskawym dodatkiem:

 A jak kawaler popaskudzi książkę, to oberwie za ucho!

Boże miły! Któżby czynił krzywdę najcudowniejszemu stworzeniu ? Więc się czasem nabożnie owijało książkę w papier i czytało czem prędzej, jakby w obawie, że nie starczy tego plugawego życia na przeczytanie tego wszystkiego, co jest w Ossolineum.

Jakoś wystarczyło… A na wyspie szczęśliwości, w czytelni na pierwszem piętrze, trzecie już chyba pokolenie czyta i wędruje po morzach i pokrzykuje na sawannie i tropi Indjan. A stary człowiek ze zmęczoną duszą, przymknie czasem wybladłe i spracowane oczy i przypomina sobie te szeregi książek, jedynych na świecie, w których mieszka najcudowniejsza rzecz: przygoda. Połowę z nich przeczytał, ale drugiej nie przeczyta już nigdy i dlatego mi czasem żal, żem częściej nie uciekał ze szkoły.

Niedługo jednak będę we Lwowie, aby odprawić nabożeństwo za ś. p. duszę młodości i szkolnych czasów. Pójdę sobie do Ossolineum, do czytelni na pierwszem piętrze. Srogi mąż z siwą dzisiaj brodą zapyta mnie:

 Kawaler tu czego?

 Proszę o „Wyspę szczęśliwości”! —rzeknę ja.

 Niema takiej na świecie! — rzeknie mi On, przezacny pan Tadeusz Czapelski, co wiele razy patrzył mi w oczy, chcąc w nich dojrzeć, czy zwiałem tego dnia ze szkoły. Ale to nie był żaden grzech, bo ważniejszą od szkoły była poezja.

A kiedy dziś na mnie spojrzy, ujrzy, że „kawaler” szuka w Ossolineum takiej książki, z którejby się można dowiedzieć, co się dzieje u Wielkiego Ducha, Manitou, u którego cienie wielkich wojowników polują na cienie bawołów.

Howgh! Już czas na te łowy…


Letnia woda

 

Kiedy sobie czytałem, co tam w Paryżu ludzie wyprawiali z kapitanem Lindberghem, cudownym ptakiem, w którym się nawet wiatr zakochał, a ocean chciał się uciszyć, aby go nie przerazić w głuchą noc, kiedy ponad wodami był tylko on i gwiazdy, — było mi smutno. Wszystkim z tego powodu było bardzo wesoło, a mnie było Smutno; dzieje się to pewnie dlatego, że mnie w niemowlęctwie niańka upuściła, tak, że zapewne upadłem na głowę i stąd przychodzi taki w niej bałagan, że się uśmiecham, kiedy inni zgrzytają zębami, i naodwrót. Szlachetny kapitan Lindbergh — (oby wyleciał na gwiazdy!) — jest dla mojego smętku jedynie wybornym pretekstem, uwielbiam, jako inni tego cudownego amerykańskiego dryblasa i nie jemu zazdroszczę tego, że się przed nim wiatr łasi, jak pies, lecz tym tysiącom tysięcy, co z jego powodu wpadli w radosny szał, —zazdroszczę entuzjazmu.

Powie ktoś i niby słusznie:

 Po kiego djabła zazdrości pan komukolwiek entuzjazmu? Któż panu broni wyć z radości, śpiewać i tańczyć?

Otóż to! Nikt mi nie broni, bo gdyby bronił, toby łacno mógł postradać dwa przednie zęby, — sęk w tem, że jako nieodrodny Polak, uroczysty Polak, nadęty Polak, pogrzebowy Polak, — już się nie umiem cieszyć, jak dziecko, ani radować się opętaną radością, ani się weselić weselem wielkiem. Możebym ja, osobiście, nawet umiał, gdybym to jednak chciał zademonstrować, toby z miejsca zamknęli, albo by mnie publicznie pobito, tak jak czarne, żałobne wrony tłuką bez miłosierdzia wronę pomalowaną na czerwono. Dlatego zazdroszczę radosnego wrzasku tym miljonom, co sobie rady z tą radością dać nie umieją, że się coś komuś udało, że ktoś dokonał niezmiernego czynu. Wszystko jedno, czy się ten czyn naco komu przyda, czy też jedynie zdumieje naturę i ludzi, — dość, że się cały świat cieszy bobaterskiem zwycięstwem człowieka. Cieszy się, cieszy się, jak dziecko! I o tę radość mi jedynie idzie, mnie, zgorzkniałemu indywiduum, co razem z pogrzebowymi braćmi deklamuje smętnie:

„Zamknijcie drzwi od kaplicy, żadnej lampy, żadnej świcy!”

Nie codzień wprawdzie zdarza się cudowna awantura z Lindberghem, oczywiście, ale się przecież i u nas zdarzają piękne rzeczy. Nawet prześliczne rzeczy, tylko że do stu brzydkich djabłów, nikt wtedy nie krzyczy, ani nie tańczy, ani z radości nie ściska obcego człowieka. My mamy takie uroczyste miny, takie maniery wielkopańskie, tacy jesteśmy wielkie hrabię! Oduczyli nas wprawdzie radości, ale zdawałoby się, że to sobie teraz należy odpłacić z nawiązką, i radością żywić radość, życie czynić jaśniejszem, podsycać jego pęd, zachwytem i entuzjazmem podniecać i cieszyć się dziecinnie, jasno i wrzaskliwie, kiedy się komu coś pięknego uda, kiedy się coś ślicznego przed oczy nawinie. Akuratnie! Gadał dziad do obrazu…

Orliński też dokonał niebyłe czego, no i co ? Było z tego trochę uroczystej hecy, a owację to mu zrobili na dancingu w Oazie, mało co więcej ponad to. I skończyło się. Chłop powinien mieć z pięć żeber połamanych od uścisków, powinien po ulicy chodzić jedynie nocą, bo we dnie tłum by biegł za nim, a kobiety zasypywałyby o kwiatami. Nic mu widocznie z tego wszystkiego nie grozi, bo go widuję często, jak sobie, piwo ciągnąc u Żelechowskiego, rozmyśla samotny, jak to śmierć usiadła na skrzydle jego aeroplanu i mówiła:

 „Bój się, szalony Polaku!” A on odpowiadał:

 „Fanie Kubiak, daj pan w pysk tej babie,bo ja mam zajęte ręce!”

Teraz kawaler orderu Wschodzącego Słońca jest nieco smętny, chociaż jest skromny niezmiernie i poszedł na służbę, wozić aeroplanem odważnych łapserdaków.

Jeśli bowiem idzie o to, aby kogoś dobić, to się u nas entuzjazm znajdzie. I jeszcze jaki, — miły Boże! Tylko się tego nie można doczekać, by kogoś na ramionach podniesiono z taką wrzawą radosną, żeby gwiazdy mrugać zaczęły przerażone. Zresztą nikt nie myśli żądać szaleństwa, — nie! — ale czasem to ponura żałość i zwyczajna szewska pasja i cholera chwyta człowieka, kiedy się nadarza sposobność, aby odrobiną radosnego uznania wielką wzniecić radość w sercach poczciwych i chętnych i pokornych, a nikt tego nie uczyni.

Płakać mi się raz chciało, kiedy przed kilku laty na ulicach stolicy widziałem kilka tysięcy maszerujących skautów, bo to był jakiś zlot; chłopaki szły dumne i szczęśliwe, biły nożętami ziemię, żeby zadrżała, miny stroiły srogie i rycerskie, oczy im płonęły, brzdącom płowowłosym i ślicznym. Młoda Polska przyszła, aby zachwycić stolicę, a stara Polska stanęła na chodnikach, tysiące gapiów przeraźliwych i smutnych. Gęby otwarli i patrzyli. Nikt nie zdjął kapelusza, nikt nie krzyknął, nikt się nie uśmiechnął. Sami głuchoniemi, sami tacy, co połknęli kije, albo parasole. Wielki, radosny krzyk ludzi, do głębi serca wzruszonych tem, że w ich oczach młode dusze prężą się, jak skrzydła młodych orłów, byłby tym najmilszym sztubakom i cudownym chłopcom został w duszach na całe życie. Ale nikt nie krzyknął w tej smutnej Warszawie, nikt nie rzucił kwiatka w tem przeraźliwem mieście uroczystych min i wytwornych manier.

A kiedy jest parada wojskowa, — to co ? To ta...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin