tredowata_t_i.pdf

(1284 KB) Pobierz
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk
,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Helena Mniszkówna
TRĘDOWATA
POWIEŚĆ
Tom pierwszy
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
I
Dniało. Wstawał świt.
Jasna smuga na wschodzie rozszerzała się dalej i dalej. Z różowej wpadała w tony blade,
coraz świetlistsze, prawie przejrzyste, haftowane na tle złotogłowiu.
Powietrze, pełne surowych powiewów nocnych, wchłaniało słoneczne smugi, wilgocią
mgły opadając na dół, z każdą chwilą było rzeźwiejsze, jak brylantowe.
Zbudzone ptaki dzwoniły niezliczoną ilością świergotów. Drzewa, otulone puchami zie-
leni majowej, szemrały na powitanie jutrzenki – przedniej straży słońca.
Pałac w Słodkowcach stał cichy, błyszcząc w różowych topielach wschodu białymi mu-
rami ścian i jaskrawą zielonością strzyżonych lip, które wieńcem stroiły fasadę.
Za ogrodem i parkiem przedźwięczał już dzwonek gospodarski. W ciszy poranku brzmiał
donośnie, kołatał, roznosząc echo po izbach mieszkań folwarcznych. Ostrym głosem zrywał
czeladź z pościeli do roboty.
Mieszkańców pałacu dźwięk ten nie obudził.
Po chwili jednak na lewym skrzydle parterowym otworzono weneckie okno. Świeży od-
dech wiosny dmuchnął na delikatne zasłony szyb, muskając puszyste sobolowozłote włosy
Stefci Rudeckiej, ciekawie wychylonej na świat.
Była w bieliźnie, z warkoczem trochę roztarganym. Obudził ją odgłos dzwonka i kukułki
wołającej w parku.
Dziewczyna podskoczyła do okna.
Ranek zachwycił ją, powietrze orzeźwiło, wciągała je w piersi z lubością.
Widok kwiatów, pokrytych blaskiem rosy, świergot ptaków oczarował ją, rozmarzył tro-
chę.
Pąsowe usta uśmiechały się majowo jak poranek, ale w dużych fiołkowych oczach pozo-
stał smutek, niezgodny z młodzieńczą postacią i wesołym głosem, jakim zawołała:
– Cudny świat! Już nie zasnę, pójdę do lasu!
Odbiegła od okna i zaczęła się ubierać.
Włosy splotła w warkocz i zwinęła w ciężki węzeł z tyłu głowy; z natury falowały puszy-
sto, osłaniając miękkimi zwojami drobne uszy i kąty ładnie zarysowanego czoła. Narzuciła na
siebie skromną suknię z szarego batystu, ozdabiając ją sznurem różowych korali, błyszczą-
cych jak duże czereśnie.
Ubrana, zajrzała do sąsiedniego pokoju. Ciemny od zapuszczonych firanek, wyglądał,
jakby sam spał.
Stefcia szepnęła:
– Lucia śpi smacznie. Sama pójdę.
Na palcach przeszła parę pokoi bogato i gustownie urządzonych. W ogromnej sieni pała-
cowej zatrzymała się bezradnie, ujrzawszy ciężkie oszklone drzwi zamknięte na klucz.
Pomógł jej służący, który właśnie szedł po schodach ze szczotkami w ręku. Szeroko
otworzył zaspane oczy na jej widok, ale uprzejmie pospieszył odkręcić zamek.
Po chwili wbiegła do parku.
Chodząc po żwirowanych uliczkach, zrywała białe smukłe narcyzy. Liliowy bez w buj-
nych kiściach opadał z krzaków, rozkołysany, pachnący. Kielichy narcyzów, przeczysto białe,
wonne, pełne były chłodnej rosy; żółte oczy kwiatów w czerwonej rzęsie wyglądały jak za-
łzawione.
Dziewczyna przychylała do ust białe czarki i piła te łzy ze swawolnym uśmiechem.
Pierwsza młodość jej życia i pierwsze poranne blaski słońca złożyły się w potężny hejnał
szczęścia, spłynęły do duszy stubarwną tęczą.
4
Podskakiwała do większych bukietów bzu, strząsając z pachnących pióropuszów kropli-
sty deszcz na swe lśniące włosy. W świetle słonecznych jaśni głowa jej migotała niby w sre-
brzystej rosie.
Z więzią kwiatów wyszła z parku do ogrodu owocowego i tu krzyknęła z zachwytem.
Wspaniale przystrojone kwieciem drzewa stały uroczyste. Jabłonie, w różowych pękach,
miały wygląd młody, pieszczący wzrok. Wiśnie stały osypane bielą kwiatów, niby szeregi
dziewcząt idących do ślubu w białych welonach.
Zapach płynął duszący, gałęzie sypały potoki woni. Słońce malowało złotem kwiaty,
wiatr niósł szumy, brzęczały pszczoły. Czasem, oderwany z drzewa, biały motyl unosił się w
górę jak strząśnięty kwiat.
Stefcia, upojona zapachem, odłamała parę gałązek wiśniowych, przypinając je do wło-
sów, do paska, i tak ukwiecona, szła wąską uliczką, wysadzoną krzewami porzeczek.
Uliczka wiodła do lasu za ogrodem, zwanego borkiem.
Stefcia odchylała zroszone gałęzie, okryte nikłym, jakby spłowiałym kwiatem; mnóstwo
tych seledynowych liszek zwisało na ciemniejsze liście, tworząc malowniczą grę kolorów.
Szary batyst pokrywała błyszcząca mgiełka rosy, pryskała na twarz i ręce dziewczyny, lecz ją
to bawiło.
Biegła do małej bramki w sztachetach, otworzyła ją i brodząc w mokrej, obfitej trawie,
przeszła skrawek łąki, przedzielającej ogród owocowy od lasu. Wśród wysokich sosen i roz-
łożystych drzew liściastych zaczęła śpiewać.
Koło nóg jej śmignęła wiewiórka i prędko wskoczyła na drzewo. Ćwierkały wróble, mo-
notonnie stukał dzięcioł.
W pobliskiej olszynce ślicznym sopranem wyśpiewywał słowik, z głębi lasu wołała teno-
rem kukułka, największa próżniaczka między ptakami. Świat leśny wrzał życiem, pełen
szczebiotów, nawoływań, fruwań, pełen chrzęstu igieł sosnowych, szumu leszczyny, dźwię-
czał, huczał, brzmiał.
Zbudzone echa szły daleko, rozgwarzone, wesołe. Uśmiechnięta dziewczyna pławiła się
w słońcu, nurzając w kwiatach i zieleni.
Ale wkrótce jej promienistość znikła. Jakaś chmura zaćmiła młodą jej twarz, matując
blask oczu w oprawie bujnych, ciemnych rzęs. Ładne gęste brwi zsunęła na czole i opuszcza-
jąc na mokry mech suknię, rzekła z niechęcią:
– Mam się też czego cieszyć!
Przypomniała sobie, że minął miesiąc, jak jest nauczycielką w Słodkowcach.
Jak ten czas długo płynie!
Nigdy nie myślała o zajmowaniu posady, nie potrzebując pracować na siebie. Ale stało
się inaczej.
Materialnie nic jej do nauczycielstwa nie zmuszało.
Była córką zamożnych obywateli z Królestwa, którzy oprócz niej mieli jeszcze dwoje
młodszych dzieci. Ona kończyła dziewiętnaście lat. Chodząc po lesie Stefcia wspominała
okoliczności, jakie ją wygnały z domu,
Piękna postać Edmunda Prątnickiego uwypuklała się głównie i jej dziecinne uczucia dla
tego człowieka.
Kiedy powrócił ze szkoły dublańskiej, porwał Stefcię siłą urody. Nie badając treści zako-
chała się pierwszy raz w życiu, gwałtownie, na ślepo, bez odrobiny prawdziwej miłości. Prąt-
nicki odurzył jej głowę nieco romantyczną i egzaltowaną.
Stefcia, skończywszy pensję w Warszawie, uczęszczała na kursa zbiorowe. Wówczas
miała sposobność poznać trochę młodzieży ze sfer uczących się.
Przeważnie byli to chłopcy szlachetni, o idealnych porywach. Stefcia nie wyobrażała so-
bie innych. Prątnicki wyzyskał jej łatwowierność, a podniecony urodą dziewczyny, chciał ją
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin