Leszek Kołakowski - Noe czyli pokusy solidarności.pdf

(74 KB) Pobierz
Noe czyli pokusy solidarności
Leszek Kołakowski
Kiedy Bóg pożałował wreszcie poniewczasie, że stworzył był ludzki gatunek, i przerażony
skutkami własnej lekkomyślności postanowił potopić nieudane swoje podobizny, uznał, jak
wiadomo, Noego za jedyną figurę godną ocalenia. Popełnił przy tym jedną nierozwagę i jedną
niesprawiedliwość. Nierozwagę - bo mógł był już na tyle znać ludzi, aby przewidzieć, że jeśli
choć jedna para ludzka zostanie na ziemi, wszystko się zacznie od nowa i po paru latach
wrócą wszystkie kłopoty.
Fot. LESZEK KOLAKOWSKI
1996, Oxford
Niesprawiedliwość - bo zezłościły go tylko ludzkie zbrodnie, więc po co przy okazji wytępił
wszystkie zwierzęta, które w końcu nie były winne.
Ale nie wdawajmy się w te rozstrząsania. Chodzi o co innego. Chodzi o Noego.
Noe był lizusem bez miary. Jeżeli nauczyciel, o którym skądinąd wiadomo, że jest nader popędliwy,
zawistny, mściwy i skłonny do złości, rzuca gromy na całą klasę, a tylko jednego ucznia obsypuje
pochwałami, można się domyślać bez trudu, jakich rozmiarów sięga służalcze lizusostwo tak
uprzywilejowanego wychowanka. Ale i Noe miał iskrę uczciwości w sercu. Dopóki zatargi z Panem
kończyły się tylko na krzyku i pogróżkach, wkradał się w jego łaski, nadskakiwał mu i pochlebiał.
Ale wreszcie zobaczył, że rzecz przybiera obrót poważny - chodziło już o życie ludzkości.
Noe rozmyślał długo nad swoją sytuacją: z jednej strony elementarna solidarność ludzka nie
pozwalała mu odcinać się od swoich braci i sióstr zagrożonych zagładą i korzystać z opieki tego
samego tyrana, który niszczy całą jego rodzinę i przyjaciół. "Człowiek uczciwy - mówił sobie -
powinien w tej sytuacji pójść razem ze skazanymi i podzielić ich los zamiast przyjmować służbę u
prześladowcy. Jeśli nawet byli winni, jest nieprzyzwoitością opuszczać ich wszystkich w
nieszczęściu i ratować własną skórę. Mimo wszystko - myślał - jestem bardziej człowiekiem niż
bogiem i obowiązuje mnie solidarność ludzka. Ale z drugiej strony - ja właśnie teraz jestem jedyną
szansą odrodzenia ludzkości".
Bóg mu bowiem oznajmił wyraźnie, że nie zamierza nikogo prócz niego i jego najbliższej rodziny
(jednak z wyłączeniem braci i sióstr) pozostawić z pogromu. "Wobec tego - mówił sobie Noe - jeśli
zdecyduję się na śmierć dobrowolną w imię braterstwa ludzkiego, zniszczę jedyną możliwość
odrodzenia świata; a przecież, jeśli nie jest to świat najlepiej urządzony, to jednak warto, żeby
istniał". Oto więc dylemat Noego - popełnić zdradę lub spowodować koniec świata. Nikt jeszcze
nie stał wobec tak okrutnego wyboru; nikomu nie przytrafiła się sytuacja taka, iż los ludzkości leży
dosłownie w jego mocy, a zarazem iż ocalić ludzkość może on tylko własnym pohańbieniem
moralnym.
"Co prawda - myślał Noe - jeśli zdecyduję się w końcu na śmierć dla ocalenia przed sobą samym
własnej twarzy - nikt nie będzie więcej cierpiał, bo przecież nie miałoby sensu powiedzieć, że
wyrządzam krzywdę swoim nie istniejącym potomkom z tej racji, że nigdy nie zaistnieją, a w roku
1749 od stworzenia świata (taka jest dokładna data potopu), czyli ściśle, w roku 2011 przed
narodzeniem Chrystusa, byłoby naiwnością sądzić, że czynię coś złego tylko dlatego, że w roku
1957 po narodzeniu Chrystusa, to znaczy za lat 3968, nie będzie nikogo, kto by mógł opowiedzieć o
moim bohaterstwie. Właściwie więc najlepiej będzie zachować się przyzwoicie i zarazem skończyć
już raz z tą awanturą źle przemyślaną. Ale z drugiej strony - nie mogę się pozbyć myśli, że istnienie
świata jest czymś wartościowym, celem, który sam w sobie jest wart starań; nie umiem tego
uzasadnić i żadne rozsądne argumenty nie przychodzą mi do głowy, jest to jednak przekonanie tak
we mnie zakorzenione, że nie mam sposobu, aby się go wyrzec".
Po długich wahaniach Noe postanowił, że weźmie na siebie hańbę totalnej zdrady ludzkości, jeśli
tylko przez to ludzkość może być ocalona. W tym czasie, po długich refleksjach, był człowiekiem
zupełnie odmienionym. Wstydził się dawnej postawy lizusowskiej i dobrze rozumiał błędy i
niegodziwości tamtego życia. Dlatego myślał szczerze: "O ileż chętniej zgodziłbym się na hańbę
dla ocalenia świata, gdyby nie to, że ocalam świat w swojej własnej osobie i że odnoszę korzyść ze
swego czynu. Przecież nie uwierzy mi nikt, że działam z innych pobudek niż dla ratowania samego
siebie - tym bardziej przy zasłużonej opinii, jaką sobie wyrobiłem".
Postawa Noego była naprawdę bohaterska - zgodził się pogłębić swoją hańbę, tym razem
świadomie. Kiedy oznajmił braciom i znajomym o swojej decyzji, wszyscy odwrócili się od niego z
pogardą i uważali, że Noe po prostu pozostał takim, jakim go znali - niepoprawnym lizusem.
Nikomu nie przyszło do głowy, jak bardzo dramatyczna była jego decyzja. Noe zniósł to w pokorze.
Postanowił sobie tylko, że zemści się na Tyranie: wychowa swoje dzieci w ten sposób, że już po
kilku pokoleniach wszystkie bunty i nieprawości poprzedniej epoki zbledną w oczach despoty
wobec nowych wydarzeń; jego potomkowie będą bandą krnąbrnych i niepoprawnych rebeliantów,
notorycznych szyderców i staną się wieczną udręką możnowładcy. Tak się też stało, chociaż Noe
już tego nie widział.
Tymczasem wsiadł na okręt, zdradził przyjaciół, ojczyznę i braci...
Morał: wolno czasem ulegać służalczo możnym i zdradzać dla nich własnych przyjaciół - ale tylko
wtedy, gdy wiemy na pewno i bez niejasności, że jest to jedyny sposób ocalenia całej ludzkości. Jak
dotąd, Noe był jedynym, który stanął wobec takiego dylematu.
*** Tekst za wydaniem: Leszek Kołakowski, "Bajki różne. Opowieści biblijne. Rozmowy z
diabłem", Iskry, Warszawa 1990; przedtem ukazał się w książce "Klucz niebieski albo opowieści
budujące z historii świętej zebrane ku pouczeniu i przestrodze", PIW 1964
Zgłoś jeśli naruszono regulamin