Zygmunt Sztaba - Śmierć lichwiarza.pdf

(583 KB) Pobierz
Zygmunt Sztaba
Śmierć lichwiarza
1
Od kolacji oderwało go nieśmiałe pukanie.
Odsunął nie dopitą herbatę, zerwał się z krzesła.
Klient! — pomyślał ucieszony, otwierając drzwi.
W progu stanął niski, przygarbiony mężczyzna. Trapisz obrzucił taksującym
spojrzeniem jego niepozorną postać, wyrudziały kapelusz, przy krótki, zniszczony
paltocik...
— Czy... czy pan... czy mam przyjemność?
— Trapisz jestem — gospodarz przeciął jękliwe stękanie gościa. — No więc, o co
chodzi?
— Bo ja właśnie... Mam taką jedną sprawę... Mówiono mi, że pan..
Gospodarz cofnął się, ruchem głowy zapraszając do mieszkania.
— Proszę, niech pan wejdzie. Nie będziemy rozmawiali na schodach.
W pokoju gość, trzymając kapelusz w ręku, usiadł na brzeżku wskazanego mu
krzesła i jednym tchem, nerwowo, żeby już mieć to za sobą, wyłuszczył swoją prośbę:
Dziecko chore, potrzebne mu pieniądze na lekarstwa. Jakieś zagraniczne i bardzo
drogie.
— Kto pana do mnie skierował?
— Pan Rachwalski.
Rachwalski był pierwszym klientem Trapisza i do tego klientem z tak zwaną
szczęśliwą ręką, a więc szczególnie cenionym.
— Ile panu potrzeba? — zapytał niemal serdecznie.
— Dużo, znaczną sumę... nie wiem nawet...
— A kto ma wiedzieć?
— To znaczy wiem, wiem, ile bym potrzebował...
— przybysz spuścił głowę — chciałem tylko powiedzieć, że nie wiem czy pan... Czy
byłoby możliwe...
— Ile? — powtórzył Trapisz.
— Pięć tysięcy. Nie. trzy... Nie, nawet dwa i tylko na dwa tygodnie — mężczyzna
przeraził się, że zbyt odległy termin może tamtego przestraszyć. — Za dwa tygodnie
zwrócę. Ja zawsze, jeżeli chodzi o pożyczki...
— położył kapelusz na stole, ale zorientowawszy się, że miejsce na obrusie nie jest
właściwym dla nakrycia głowy, porwał go szybko i wsunął między kolana. — O, proszę
— podał Trapiszowi wygrzebany z portfela dowód osobisty. -- Nazywam się Olęcki.
Inżynier Jerzy Olęcki.
— W porządku, to mi wystarczy. — Trapisz zwrócił dowód. — Wystarczy — podjął
po chwili — żeby stwierdzić pańską tożsamość. Ważniejsze jest co innego.
— Procent?
2
— Właśnie, procent. Dam panu pięć tysięcy...
— Naprawdę, nie wiem, jak ja się panu odwdzięczę.
— ...A pan odda mi sześć — dokończył Trapisz. — Odpowiada panu?
— Musi odpowiadać...
— Musi, nie musi, ja nikogo nie zmuszam.
— Ja rozumiem. Naturalnie! — przytaknął żarliwie. — Kapitał powinien
procentować. I tak pan mi wy świadczy ogromną przysługę. W mojej naprawdę kr y-
tycznej sytuacji...
— To jeszcze nie wszystko — przerwał Trapisz.
— Jak to... nie wszystko? — stropił się Olęcki.
— Zastaw.
— Ach tak, zastaw. Oczywiście, e zastaw. — Ręka inżyniera zanurzyła się głęboko
pod płaszczem. — Proszę, myślę, że to wystarczy — położył na stole małą paczuszkę.
Był to pierścionek z ładnym, dużym brylancikiem.
Trapisz przez chwilę oglądał kamień, kiwnął głową, wrzucił pierścionek do szuflady.
Z tylnej kieszeni spodni wyjął portfel, odliczył dziesięć banknotów po pięćset złotych.
— A więc za dwa tygodnie — wyciągnął rękę do Olęckiego. — Zaznaczam, że o ile
w tym terminie nie zwróci pan pieniędzy, zastaw przepada.
Inżynier przełknął ślinę.
— A... a pokwitowanie?
— Po co? Pan ma pieniądze, ja mani zastaw...
— Ale przecież pierścionek jest wart o wiele więcej niż sześć tysięcy...
— Jasne! A jak pan chciał. Żeby był mniej wart? To co by to był za zastaw. A
zresztą — powiedział oschle, widząc, że Olęcki jeszcze się waha — może się pan
wycofać. Mnie ostatecznie niewiele na tym zależy. Więc jak?
— Niech będzie — inżynier westchnął — tylko może na trzy tygodnie. Rozumie
pan, wolałbym być zupełnie pewien...
— Dobrze — zgodził się Trapisz. Odprowadził gościa do drzwi, zamknął je
dokładnie na kilka skomplikowanych zasuw, rygli i zatrzasków.
Sprzątnął ze stołu nakrycie, odniósł do kuchni, pozmywał, po czym założył szlafrok
i nie zapalając światła zajął swoje miejsce w fotelu, pod oknem. Wychodziło ono na
Rynek, którego przeciwległa, południowa strona ozdobiona stylowymi podcieniami
stanowiła tradycyjny „deptak”.
Sięgając często do leżącego na parapecie pudła z wedlowskimi czekoladkami —
słodycze, poza gromadzeniem pieniędzy, były jego drugą, prawdziwą namiętnością —
obserwował z głębi fotela, niby z teatralnej loży, przedwieczorne życie miasteczka.
3
Oto trzymając się pod rękę defilują skrajem chodnika państwo Białeccy —
Władysławowstwo Bialeccy — jak wyczytać można z mosiężnej tabliczki na drzwiach
mieszkania notariusza. Są podobni do siebie niby brat i siostra — wysocy, siwowłosi, o
rysach ostrych i drapieżnych.
Mały, ruchliwy człowieczek, który ich zatrzymał i gestykulując żywo podskakuje
teraz przed nimi, to pan mecenas Kratko jeden z licznych i wiernych klientów Trapisza.
Mógłby znowu coś przynieść — Trapisz uśmiechnął się życzliwie, myśląc o
pięknym sygnecie z rubinem, spoczywającym bezpiecznie w skrytce pod obrazem.
Mecenas w oznaczonym terminie nie wykupił zastawu i pierścień stał się własnością
lichwiarza. Nie wpłynęło to zresztą na ochłodzenie ich wzajemnych stosunków.
Wymachując teczką przesunął się między arkadami Alojzy Ciołkosz, kierownik
wydziału finansowego MRN i zarazem zwierzchnik Trapisza.
Jak zwykle, „Pod Koguta”...
Znając obyczaje przełożonego nie mógł się pomylić; tęga barczysta sylwetka
wypełniła na moment prostokąt oświetlonych drzwi, po czym zniknęła wewnątrz lokalu.
W chwilę po nim „Pod Koguta” wszedł, a raczej wbiegł miejscowy potentat, „król”
plastykowych grzebieni — Rachwalski.
Trapisz znieruchomiał na chwilę z czekoladką w palcach.
Czego on może od niego chcieć?... — zastanawiał się. — O podatek? „Stary” i tak
mu nie rozłoży, już ja się o to postaram. — Włożył czekoladkę do ust, obrócił parę razy
językiem.
Jeśli pan szanowny potrzebuje pieniędzy, proszę bardzo do mnie — rozgryzł
czekoladkę i sięgnął po następną.
Do kiosku Ruchu, naprzeciwko okna, podeszła para młodych: dziewczyna stanęła
przed wywieszonymi za szybą tygodnikami, chłopiec nachylił się do okienka.
Trapisz znał ich oboje. Hanka była córką dyrektora papierni, chłopak praktykował w
miejscowym szpitalu. Trapiszowi Hanka podobała się jak chyba żadna inna. Powiedział
jej to zresztą na sylwestrowej zabawie w ubiegłym roku, jeszcze wtedy, kiedy nie miała,
a przynajmniej nie chodziła z tą swoją obecną sympatią.
Co tam ja dla niej... — pomyślał ze złością. — Referencik. Urzędniczyna. Pewnie,
że doktorek lepszy. Ale niech no pani ..doktorowa” poczeka rok, dwa lata... Zobaczymy,
kto wtedy będzie lepszy!... Pomyślał o sam o-chodzie, który sobie kupi i wykrzywił się
ironicznie pod adresem dziewczyny gardzącej własnym szczęściem.
— A czort z nią! — mruknął biorąc dwie czekoladki jednocześnie. Nie było to
jednak powiedziane z pełnym przekonaniem, bo kiedy student kupił już papierosy i ujął
na powrót dziewczynę pod ramię, Trapisz patrzył za nimi tak długo, aż nie zniknęli mu z
oczu, skręcając w boczną ulicę.
Powoli na „deptaku” zaczęło się robić luźniej. Większość spacerujących rozeszła się
do domów, inni poszli na ostatni seans do kina, zwolenników kawy z ciastkiem,
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin