Maciej Żerdziński - Krew i deszcz.pdf

(290 KB) Pobierz
Maciej Żerdziński
Krew i deszcz
Z "NF" 10/92
- Ale dlaczego?
- Słuchaj uważnie, Von Youthe. To był nasz najlepszy
rynek. Brali wszystkie nowości, zawsze płacili i, co
najważniejsze, nie mieli najmniejszego zamiaru kończyć
swojej wojny. Gdyby pan wiedział, ile lat to wszystko trwało
i ile od nich wyszarpaliśmy, nie zadawałby pan głupich
pytań. Ta wojna nie może umrzeć tak spokojnie i już my o to
zadbamy.
- Więc kto ich pogodził?
- Nareszcie dotyka pan właściwych problemów. Zarówno my,
jak i oni, nie przewidzieliśmy, że może tego dokonać
jednostka. Ktoś z Thygańskiego sztabu Żółtych zwariował;
neurony w jego łepetynie zmieniły swe połączenia i zamiast
wysnuwać nowe, wspaniałe plany zmasowanych nalotów, wymyśliły
sobie pokój. I on tego dokonał, do cholery. Nieważne, w jaki
sposób. Jest teraz ich duchowym tatusiem, tym jedynym, który
wszystko trzyma w garści. Nawiasem mówiąc, dla nas jest po
prostu ogniwem, które trzeba skutecznie przerwać. Tak.
- Któż to taki, panie Dunbar?
- Niepozorny osobnik płci męskiej. Thygańczycy są zdrową,
silną rasą, tym większe zdziwienie budzi on sam. Ihled Ithak
jest zreumatyzowanym garbusem pełnym wrodzonych deformacji,
a jego umysł przypomina lecącego nad płonącym lasem ptaka. W
każdej chwili może spaść. Bardzo chcielibyśmy mu w tym
pomóc.
- Sugeruje pan, że garbus idiota ocalił miliardy istnień
i rozbroił całą planetę?
- Dobrze. Widzę, że się pan rozwija, Von Youthe. Otóż ta
jego chora głowa ma potworne możliwości oceny sytuacji.
Więcej, może sterować innymi i odczytywać ich jak książkę -
jeśli wie pan w ogóle, co to jest.
- Czy ludzie...
- Nie. My jesteśmy dla niego nieosiągalni.
- To prawda - zabrzmiał trzeci głos. - Ale przecież nie
musimy tego wszystkiego wyjaśniać temu grubemu kolesiowi,
co, Dunbar? Słuchaj, Von Youthe. Chcemy apartamentu, chcemy,
żebyś się nie interesował, i chcemy jednego z twoich ludzi,
ale o tym za chwilę. Zaprosiliśmy bohaterskiego Ihleda na
Ziemię, aby mu osobiście pogratulować tak wspaniałej misji.
Nie wzbudzimy niczyich podejrzeń biorąc jeden z twoich
hoteli, w końcu tym właśnie się zajmujesz. On podróżuje bez
obstawy, jak przystało na prawdziwego Proroka, cha, cha.
Wszystko będzie O.K.
- No... A jeśli się nie zgodzę? Nie podoba mi się to.
- Słuchaj, Gruby. Gówno mnie obchodzą twoje analizy. Ty
wiesz i ja wiem, że twoja pozornie prężna firma upadnie. To
jakbyś chodził z otwartymi żyłami. Albo powiesz tak i
"WARS 'N' GUNS" załata ci wszystkie rany, albo powiesz nie i
dopadnie cię grupa przyjemnych urzędników. Już my ich dobrze
pokierujemy.
- Nie mam wyboru. Dla dobra...
- Pieprzysz. Chcesz po prostu dalej pławić się w forsie,
i słusznie. Zorganizuj spotkanie z tym facetem, którego od
ciebie pożyczymy.
- Jeszcze nie wiem, kto to jest.
- Prawda, zapomnieliśmy ci powiedzieć. Nazywa się Gene
Astbury i nigdy nie dowie się o tych wszystkich
mroczniejszych ciekawostkach całej akcji. Zrozumiałeś chyba,
Grubciu?
Eberhard Von Youthe nie odpowiedział.
Siedział z otwartymi ustami i patrzył w twardą twarz
Aldritcha.
- Gene Astbury?...
Strumień przecinał ponury płaskowyż niczym żywa, niebieska
wstążka wijąca się pośród szarych głazów i fioletowych
krzaczków wrzosu. Zataczał półkola, kreślił dziwne wzory, aż
wreszcie dochodził do stromej krawędzi urwiska, gdzie łączył
się z dwoma innymi i spieniona woda ruszała w dół. U podnóży
wzniesienia, ginąc już w porannych mgłach, wpadał do
przycupniętego tu miasteczka, sennego wczesną porą i
skulonego zimnem jesieni. Bystre oczy mogły dojrzeć maleńką
tamę zbudowaną na jego północnych obrzeżach.
D'Drizzler miał bystre oczy. Stał nad przepaścią,
otoczony delikatną mgiełką mżawki i patrzył. Lubił tę
wczesną godzinę, kiedy ptaki wysuwają głowy spod skrzydeł, a
dzikie koty wracają z polowania. Lubił obserwować budzące
się domy i ludzi pocierających rozespane powieki, kulących
się z zimna i wydychających mgiełki pary, takie same jak te,
które wydychały w oborach ich zwierzęta. Wiedział, że z domu
stojącego nie opodal tamy wybiegnie dziewczyna, parująca
jeszcze ciepłym snem, a jej jasne, proste włosy rozsypią się
na szczupłych ramionach. Gdyby zechciał, mógłby dostrzec wąskie
ślady drobnych stóp, które będzie zostawiać na ziemi, aż
dojdzie do jeziorka i zanurzy w nim dłonie.
D'Drizzler pochylił się. Końce długich palców musnęły
gładką powierzchnię pędzącej wody. Trwał tak chwilę, jak
gdyby pochłaniał energię rozedrganej cieczy jednocześnie
znacząc ją krótką bruzdą.
- Przyjemnie, mmm, jak przyjemnie - cichy, chrapliwy głos
zabrzmiał fałszywie w nieruchomym powietrzu.
Nie odwrócił się. Wiedział, c o stoi za nim.
- Tak. Lord d'Drizzler to lubi. On kocha stać przy
urwisku i patrzeć na ludzi. Ja to wiem. Skąd? No, skąd ja to
wiem?
- Idź precz.
- Skąd ja to wiem? Bo on kocha ludzi, a zwłaszcza...
Potrząsnął głową i głos umilkł.
- Powiedziałem: idź precz.
- Ależ nie, drogi lordzie.
- Nie sądzę, aby twój władca coś o tym wiedział.
Stworzenie poruszyło się. Był to ogromny wij, na wpół
zagrzebany w cieniu omszałego głazu. Jego pierścienie
pobłyskiwały matowo, a po ich owalu biegały setki mniejszych
osobników szybko poruszając kosmatymi nogami.
- On wie. On mnie przysłał. Do ciebie, lordzie.
- Po co? - był zdziwiony, ale nie dał po sobie nic
poznać.
Wij zmrużył martwe oczy.
- Naruszasz warunki. Przegraliście. Mimo to nie potrafisz
się z tym pogodzić.
- Nie utraciłem mocy. Ja nie przegrałem. Ale przestrzegam
tego, co ustalił twój władca.
- Dobrze. Powiem krótko. On wie, że obserwujesz tę
dziewczynę i wie, co się z nią stanie. Jeśli wejdziesz w
przeznaczenie, staniesz przed Twarzą Mroku.
Nie drgnął nawet. Milczał.
- A wtedy - wij uniósł swe ciało tak, że jego niby-głowa
znalazła się na wprost oczu d'Drizzlera - wtedy będziesz z
Nim rozmawiał.
- Czy to wszystko, co miałeś mi przekazać?
- Nie... Nie rozmawiał, ale słuchał Go. Bo głos nie
przejdzie ci przez gardło.
- Precz, robaku - od niechcenia zbudował znak i patrzył,
jak wysłannik znika.
Na wrzosach pozostał obrzydliwy odcisk śluzu zmieszany z
poranną rosą. D'Drizzler pogładził w zamyśleniu twarz.
Mżawka zgęstniała.
Lekka bryza przetoczyła się po skałach i dmuchnęła w
miasteczko. Na dole zaczął się ruch. Ludzie biegali w
tumanach mgły, szarpiąc ją silnymi ciałami, a opary
poddawały się pełnym życia mięśniom.
Patrzył teraz na nią, piękną w swej młodości i prostocie.
Była już kobietą, a przecież jeszcze nie tak dawno temu
plotła wianki i oddawała je strumieniowi pieszczącemu te
drobne dłonie. Pamiętał, jak zmarła jej matka i to małe
dziecko opiekowało się chorym ojcem, który odszedł wkrótce i
dziewczynka została dziewczyną, a kiedy śnieg spłynął z
góry, przez jej oczy spojrzała kobieta, silna i czysta.
Patrzył, jak cieszy się karmiąc zwierzęta, a zwierzęta
ufnie podchodzą do wyciągniętej ręki. Wszystko wokół niej
zdawało się żyć i radować życiem.
Ale d'Drizzler widział więcej. Widział też śmierć
wypisującą chore wzory na okrągłym podwórzu, widział smugi
cienia spływające wzdłuż grobli. Zostało tak mało czasu. Jej
czasu.
Cofnął się trochę i znów była niższa od szarego psa,
który cierpliwie znosił jej uściski pozwalając ciągnąć się
za gęste, splątane kudły. Patrzył, jak ukradkiem wypuszcza
królika, którego złowił jej ojciec i cieszy się wolnością
jego długich skoków. I widział, że ojciec cieszy się razem z
nią, ale nie mógł tego usłyszeć. W przeszłości panowała
cisza - śmiech i płacz nie miały tu dostępu.
Cofnął się jeszcze dalej, aż krajobraz rozpłynął się, a
na wschodzie zalśnił biały pałac. Poszedł tam ciężkim
krokiem nie zważając na witającą służbę, ani na
zapieczętowane listy i czekających posłańców. Zatrzasnął
drzwi swojej najtajniejszej komnaty i usiadł w prostym
krześle. Medytował.
- Co robić, Panie? - pytanie odbiło się od ścian i
zamilkło w puszystych arrasach.
Władca Życia nie odpowiedział. Skazany na wieki i
skarcony przez siły rozpadu, błąkał się po labiryntach Na
Wpół Istniejących Krain. Taka była cena klęski, jaką
ponieśli w ostatniej bitwie. Śmierć nie mogła zatryumfować
ostatecznie, tu, na granicy świata obok fontanny czasu
bijącej w rytmie odwiecznych zmagań Dobra i Zła. Obok ludzi.
Władca Rozpadu dyktował surowe warunki. Większości z nich
odebrał moc i zostawił w swym szaleństwie na pastwę rozpusty
i uciech. Tym, którzy mogli jeszcze wędrować i zmieniać
czas, zabronił kontaktu z ludźmi. Jak dotąd nikt nie odważył
się złamać tego zakazu. Elfy przestały śpiewać i trwały w
srebrzystych kokonach oczekując powrotu Życia. Anioły piły w
bezradnej wściekłości, a ich skrzydła porastały mchem. Siły
Dobra pochyliły głowy. Stwórca wciąż nie reagował, widocznie
Równowaga istniała nadal. Zresztą On nie ingerował nigdy. Po
prostu przyglądał się.
Taaak.
Chłód przeniknął ciało d'Drizzlera. Wiedział, że nie
ogrzeje go najżarliwszy nawet ogień trzaskający w
Zgłoś jeśli naruszono regulamin