Maciej Żerdziński - Załóż swoje łyżwy, bracie.pdf

(284 KB) Pobierz
Maciej Żerdziński
Załóż swoje łyżwy, bracie
Z "NF" 8/95
Jeśli kiedykolwiek spodziewałem się spotkać Andy`ego, to
na pewno nie w tym miejscu. Zapamiętałem go z czasów szkoły
podstawowej i, wierzcie mi, był to biedak i obszarpaniec,
jakich mało. W dodatku jedna z jego nóg była krótsza i Andy
chodził w taki śmieszny dla nas sposób. Dla nas, czyli dla
bandy małych, bezlitosnych drani - dzieci prawników i
lekarzy, programistów i wokalistów muzyki pop, potomków
drobnych ciułaczy i facetów sterujących nowojorską giełdą.
Każdy z nas tylko czekał na okazję do szyderczego
śmiechu. Takie okazje często stwarzał właśnie Andy. Andy
"The Leg" Browner. Syn pijaka i kobiety z brudnymi pazurami.
Kobieta ta zostawiła ich, jeszcze kiedy Andy był dzieckiem.
Wiedział o matce, że miała brudne, poszarpane paznokcie.
Tylko tyle powiedział mu ojciec.
- Tak - mruknąłem przeciskając się w jego stronę. - To
rzeczywiście on.
Problem z Andym polegał na tym, że jako chłopiec lubił
zwierzać się ze wszystkiego. Jak gdyby zupełnie zatracił
instynkt samozachowawczy. Mówił, a my ryczeliśmy łamiącymi
się głosami, i nie było wtedy nic śmieszniejszego nad
głupoty, które prawił.
- Cześć - dobrnąłem wreszcie przed jego ogromną postać i
stuknąłem palcem w kieliszek, który trzymał grubą dłonią.
Paznokcie miał czyste i równo przycięte; widać nie wdał się
w matkę. - Kopę lat, Andy. Wyrosłeś, nie ma co.
Andy przechylił głowę. Przyglądał mi się czas jakiś, aż
wreszcie coś błysnęło w jego szarych oczach.
- Obawiam się, że nie bardzo wiem, gdzie pana umieścić. W
swojej głowie, ma się rozumieć. - Jego głos był cichy i
ciężki.
Sięgnąłem za siebie i złapałem przechodzącego kelnera.
Zatrzymał się natychmiast i wyciągnął w moją stronę tacę
pełną smukłych kieliszków. Wybrałem taki bardziej kolorowy,
nie miało to dla mnie większego znaczenia. Każde świństwo,
które nam tu podawali, przepełniało mnie dreszczem wstrętu.
Byłem zwolennikiem trunków surowych i czystych.
- Kopa lat, Andy - powtórzyłem. - Nic dziwnego, że mnie
nie pamiętasz. Miałem wtedy rudawe włosy i każdy cholerny
zegarek, jaki pojawiał się na mieście. I miałem Georgie
Kaddiloth. Już w siódmej klasie.
Nalana twarz przybladła lekko. Andy potarł gruby nos i
świsnął przez wargi. Świstał tak przez chwilę, a potem
powiedział:
- Rocky. Benedict Verhowlen. Teraz cię poznaję.
Wyciągnął dłoń, ale ja mrugnąłem tylko i wylałem swój
kieliszek na dywan. Andy znowu zaświstał i patrzył, jak
wyciągam zza pazuchy srebrną butelczynę, płaską jak głowy
naszych polityków.
- Nie pijam tego kolorowego gówna - wyjaśniłem,
napełniając kieliszek wódką. - Nikt nie patrzy?
- Nikt - odpowiedział i schował swój kieliszek za plecy.
Pewnie się wstydził, że pije to, co właśnie wylałem.
Powinienem wcześniej o tym pomyśleć.
Miał równo obcięte włosy - ani krótko, ani długo i
grzywkę podobną do tej, jaką zwykły nosić teatralne
kukiełki. Spod tych włosów wyłaziło mu blade czoło, a niżej
zadomowiły się małe okrągłe oczy. Te oczy patrzyły na mnie i
tylko w nich widziałem życie. Przypominały dwa kolorowe
guziki, które ktoś zostawił na kartce papieru i obrysował
niesforną głową. Kiedy Andy mówił, nie mogłem dopatrzeć się
zębów; wiecie, są tacy goście - choćby nie wiem co gadali -
nie otworzą ust na tyle, żeby tam zajrzeć. A ja, kiedy tylko
z kimś rozmawiam, patrzę właśnie na zęby. Nie, żebym lubił.
Jestem stomatologiem. Płacą mi za to.
- Znasz Nojaha? - zapytałem. W końcu tylko większe rekiny
mogły sobie pozwolić na zakup jego grafik. Czyżby Andy był
teraz jednym z nas?
Przestąpił z nogi na nogę. Kieliszek wciąż trzymał za
plecami.
- Nie... Widzisz, Ben. Ja niewiele wiem o malarstwie. Dla
mnie to kupa kresek i tyle. A te są zresztą takie szare,
smutne. Nie wiem, co można by o nich powiedzieć.
- Nic - zaśmiałem się i klepnąłem go w ramię. Wciąż był w
formie. - To się kupuje. Wskazujesz palcem, sięgasz po czek
i już. A twoja stara w domu będzie cmokać ustami tak długo,
że w końcu jej koleżanka zmusi i swojego męża do kupna
podobnej grafiki. Potem pójdą sobie do kawiarenki nad
oceanem, a ty będziesz miał akurat tyle czasu, żeby
przymacać sekretarkę. Teraz już łapiesz po co kupuje się
grafiki Nojaha?
- Widzisz - powiedział trochę śmielej - ja tam nie mam
ani żony, ani sekretarki. Robię przy oknach. Pociągam ramy
lakierem. Raz w jedną stronę, potem prostopadle i zaś w tę
samą stronę. W tę, co poprzednio, łapiesz, co?
Wzięło go. Wyciągnął przed siebie ramiona i machał nimi
wykonując oniryczne ruchy. Wtedy zauważyłem, że rękawy jego
marynarki są przykrótkie, a koszula, choć biała, białą nie
była. Była biedna.
- Zaraz - cofnąłem się o krok.
Tak jest. Cały Andy był biedny. Ludzie przechodzili obok
nas i przyglądali się grafikom, a ja kręciłem głową i
przyglądałem się jego podrapanym, zakurzonym butom i spodniom
zamęczanym żelazkiem.
- Andy... - chciałem go zapytać, co właściwie robi w tym
śmierdzącym dolarami miejscu, ale ktoś wszedł między nas.
- Ben. Wiedziałem, że cię tu złapię.
To był sam Wielki Pisarz. Ulubieniec samotnych kobiet i
półgłówków potrafiących smakować jego barwne, po wielokroć
złożone zdania. Mówił za to mało. Tyle dobrego, pomyślałem.
- Ben. Ruszaj za mną. Na piętro. Brakuje nam sędziego.
Babki mówią, że ty się nadasz.
- Kochany mój... - starałem się go odsunąć. - Jakim znowu
sędzią. Spotkałem się właśnie ze starym druhem, wiesz...
Wielki Pisarz objął mnie jowialnie i zaczął szeptać. Szło
o istotne rozmiary czy coś takiego. Byłem już podchmielony i
nie słuchałem. Starałem się dojrzeć Andy`ego. Ktoś
wyprowadzał go z sali. Zdaje się, że był to doktor Libnitz.
- Halo! - zawołałem za nimi. - Halo...
Tłumek przesłonił wyjście.
- No i co? - zapytał Wielki. - Dobre? Wchodzisz w to?
Andy z Libnitzem? A to niby dlaczego? Nic nie rozumiałem.
- Co mam nie wchodzić. Będę sędzią.
Wielki Pisarz uśmiechnął się obleśnie. Jego lisia twarz
zmusiła mnie do zamknięcia powiek. Przy Andym wyglądał jak
mały szalbierz.
I takim też był.
Skąd to wiem? Bo i ja takim jestem.
Cokolwiek powiedzieć, wypiłem tamtego wieczora za dużo.
Już dawno zauważyłem, że łatwiej mi przychodzi znosić
pomysły takich jak Wielki Pisarz po setce dobrej gorzały. Po
dwóch setkach powoli włączałem się w zabawę, a choć wstyd
się przyznać, po trzeciej setce sam wymyślałem reguły, a
nawet nową grę. Stąd też, następnego dnia, nie mogę patrzeć
ani na siebie, ani na moją żonę. Siebie nie znoszę. Jej się
wstydzę.
- I co? - zapytała, kiedy wróciłem z łazienki. - Znowu
żeście popili. Stare chłopy i młode babki. Oj, bije wam,
bije.
Żona moja poświęca mi niewiele uwagi. Bywa, że w ogóle
nic nie mówi, bywa, że mówi dużo, ale nie do mnie. Do
słuchawki. Ona lubi telefony. Powiem wam, że dziwna z niej
kobieta. Wie, że ją zdradzam i nic. Nawet nie muszę udawać
ani się łasić. A łasić się nie znoszę. Tak jak ona nie znosi
zwierzęcego mięsa. Je inne świństwa i to właśnie przez to
musiałem wynająć kucharkę. Po roku męczarni zacząłem jeść,
jak trzeba, i zauważyłem też, że kucharka potrafi więcej niż
tylko dobrze gotować. Tamtego też dnia wstąpiłem na mroczną
drogę zdrady. Będzie z dziesięć lat, jak po niej idę.
- Ale rośliny też trzeba zabijać - powiedziałem tknięty
nagłą myślą. - Może i więcej je nawet boli. Skąd wiesz?
- Nie wiem - odpowiedziała sennym głosem. - I nie próbuj
nawet zaczynać tej dyskusji. Kupiłeś mi jakąś grafikę?
- Nie - odpowiedziałem rozzłoszczony. Żona jednym
pytaniem dotarła do tego, od czego chciałem się wywinąć.
Była mistrzem celnych pytań. Może dlatego mówiła do mnie tak
mało.
- Szkoda.
I tyle. Uniosła jeszcze brwi i przez chwilę myślałem, że
wzlecą jak mała jaskółka i umkną z jej wysmarowanej
świństwami twarzy. Ale zostały.
Łupało mnie w głowie. Nie mogłem się skoncentrować.
Chciałem zebrać się w sobie i wyskoczyć z łóżka jak torpeda,
ale nie miałem nawet na tyle ikry, żeby rozchylić żaluzje.
Może spadł już pierwszy śnieg? Całą sobotę się zanosiło.
Żona chodziła po salonie. Podlewała kwiaty, byłem pewien,
że robi to tylko dlatego, żeby pokazać służącej, że i ona
daje sobie z tym radę. Jej bose stopy szybko poruszały się
po dywanie, a ja siedziałem na skraju łóżka, tarłem łupiące
skronie i bezmyślnie przyglądałem się, jak jej spięte włosy
podskakują na wszystkie strony. Czasem, kiedy wchodziła na
krzesło, widziałem jej pulchne łydki wychylające się spod
nocnej koszuli niczym dwie najedzone ryby. Podobne łydki
miał nasz syn, Johnny. W ogóle muszę wam powiedzieć, że cały
nasz syn był jak najedzona ryba. Gruby, niezdarny, aż
wstyd.
- Ciekawe, jak tam John? - zapytałem.
- Jak to John. Pewno gra w swoje gry i męczy babcię o
nowe - wzruszyła ramionami. - Ma wakacje.
- Nie to miałem na myśli. Interesuje mnie, czy zrobił się
jeszcze bardziej gruby. Twoja mama już wie, jak się robi
takie rzeczy.
Nic nie odpowiedziała. Zawsze, kiedy milczała, czułem, że
działam jej na nerwy. Ja lubiłem omawiać wszystkie sprawy,
które mnie niepokoiły, ona większości z nich w ogóle nie
zauważała. Kiedy, na przykład, żarłem się z facetem, który
wymusił pierwszeństwo na skrzyżowaniu 44-ej z Kingstone
Zgłoś jeśli naruszono regulamin