Eksperyment_e_09at.pdf

(99 KB) Pobierz
Eksperyment
Copyright © by Zbigniew Ściubak, 2014
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-272-4198-6
grudzień 2012 - sierpień 2013, Lublin
1
1.
Czwartek, 17 marca 2033.
Wczesnym rankiem, ze spadającej pionowo do morza ciemnej gra-
ni, oderwało się kilka ptaków. Białe punkty. Wirujące. Wznosiły się,
to opadały, wypełniając krzykiem stalowe niebo. Unosiły je głównie
prądy powietrza. Czasem ptaki uderzały skrzydłami o niewidzialną
przestrzeń, podrywając się wyżej albo korygując kierunek lotu. Nie-
mal pionowe, poszarpane, czarne ściany skał były ich domem. Z wy-
sokości wielu dziesiątek metrów, patrzyły stamtąd na kołyszącą się,
pofałdowaną liniami fal, powierzchnię morza.
Ostre skały. Gdyby mieć dłoń wielkości okrętu, można by poranić
o nie palce. Powietrze wysycone było wilgocią, pomieszaną z krzy-
kiem mew oraz wiecznym szumem oceanu. Pokochał to miejsce. Na-
wet ten ponury kolor nieba, który pod stalowosinymi chmurami, stwa-
rzał scenerię oderwaną od rzeczywistości. Jakby miejsce, w którym
był, w którym żył od trzech lat, było miejscem z innej planety. Czy
będzie to ta sama planeta?
Fale w dole, łamały się białymi grzywami. Rytmicznie uderzały o
skały, rozbryzgując swą pianę, jak próżne łzy zawiedzionej miłości.
Czy kochał? Czy miłość była prawdziwa? Czuł pod dłońmi chropowa-
tą powierzchnię grani, na której siedział. Łagodne zejście, które pro-
wadziło do tego miejsca, usłane było dywanem z mchów i porostów.
Spojrzał w niebo. Skłębione chmury i gra odcieni szarości. Czy za-
wsze tu musi być chłodno?
Pięćdziesięciotrzyletni mężczyzna o jasnych, całkowicie siwych
włosach, zaczesanych w tradycyjny przedziałek, ubrany w solidne
skórzane trzewiki, niebieskie dżinsy i takąż kurtkę, tyle że na futrzanej
podpince, siedział na krawędzi skał. Jakby zawieszony w czasie i
przestrzeni. Jego oczy były jasnoniebieskie. Twarz, wyrzeźbiona przez
wiek i lata trudnego życia, była wyraźna, grubo i zdecydowanie ciosa-
na. Ptaki, unoszone prądem powietrza, poszybowały tuż znad po-
wierzchni morza ku górze i łagodnymi łukami zbliżały się do grani, na
której mieściły się ich gniazda. Kilka z nich wylądowało. Jasne punk-
ty na ciemnym tle bezkresnej, urwistej ściany.
Z tyłu za siedzącym mężczyzną, schodziła w dół kobieta. Miała
pięćdziesiąt lat. Ponad metr siedemdziesiąt wzrostu i figurę, jakiej nie
powstydziłaby się trzydziestolatka. Jej biodra, podobnie jak siedzące-
go mężczyzny, otulały tradycyjne dżinsy. Miała na sobie jasną, beżo-
wą, ocieplaną kurtkę. Usiadła obok mężczyzny. Odwrócił na chwilę w
jej kierunku wzrok. Miała piegi na nosie i nieliczne na jasnych policz-
kach. Wydatne usta, szarozielone oczy i te rude włosy zaczesane w
niewielki ogonek z tyłu głowy. Ten kolor zawsze go interesował, przy-
ciągał. Był jak kolor słońca, zamknięty wokół jej twarzy, tak dobrze
2
Kup książkę
mu znanej.
Daleko na horyzoncie pojawił się przemieszczający się punkt.
Trudno było z tej odległości rozpoznać czy to statek, czy jacht tury-
styczny. Zdarzało się to rzadko. Bardzo rzadko. Wybrał to miejsce ze
względu na odosobnienie. Izolację od kontaktów, brak relacji z ludź-
mi. Zrósł się z księżycowym krajobrazem. Cieszył się nielicznymi
chwilami słońca, kiedy niebo zyskiwało głębię niezmierzonego błęki-
tu, a morze nabierało życia i radości. Tak nie było dzisiaj. I nie będzie
jutro. Ani pojutrze. Znał prognozy pogody. Będzie chłodno i pochmur-
nie. Temperatury w kwietniu, w tym miejscu Islandii, nie przekraczały
czterech stopni Celsjusza. Dodatkowo ta szarość. Odetchnął głęboko.
Kobieta siedząca obok milczała. Nie miała powodu by się spieszyć,
nagabywać go pytaniami. W ogóle nie mieli powodu, by się gdziekol-
wiek spieszyć. Już trzy lata przebywali w tym odludnym miejscu.
Wszystko stało się inne. Proste. Oczywiste. Nie wymagające stawia-
nia pytań ani tłumaczenia. Zresztą, on zrobił się milczący. Czyniła co
mogła. Po prostu z nim była, towarzysząc mu jak teraz.
– O czym myślisz? – zapytała.
– Patrzę...
– Na co patrzysz?
Silny wiatr wiał im teraz prosto w twarz. Może powinna wziąć
czapkę. Patrzyła na niego. Wiatr poruszał jego włosami, omywał jego
twarz. Powędrowała za jego wzrokiem. Hen w oddali, po horyzoncie
przesuwał się punkt statku. Poczuła to wszystko. Wiatr, kołysanie,
szum morza. Unoszenie się mew w powiewach powietrza. Twardość
granitu, z którego zbudowana była przepastna grań naprzeciwko nich.
Życie w morskiej toni, które gdzieś tam, kwitło nieustannie. Gdyby
nie Golfstrom, klimat byłby tu znacznie ostrzejszy, a tak temperatura
wahała się od minus dwóch w zimie, do blisko ośmiu stopni latem.
Oczywiście w lipcu, w środku dnia bywało i dwadzieścia stopni. Kwi-
tły wtedy kwiaty. Fioletowo. Nie znała ich nazwy. Nazwałaby je: „fio-
letem wśród zieleni”. Taka nazwa najlepiej oddawałaby to, z czym
miała do czynienia. Teraz było inaczej. Pamiętała ich niedawną wy-
cieczkę do doliny Fljótavatn. Wszechobejmującą szarość, wśród której
jedynymi wyraźniejszymi akcentami, były płaszczyzny śniegu na
czarnych, otaczających ich górach. Ciężkie niebo. Niewielkie oczko
jeziora w kolorze rtęci. Islandia jest bardziej wyspą lawy niźli lodu. To
właśnie brak gleby, a nie chłodny, lecz umiarkowany klimat, sprawiał,
że bujniejszej roślinności było tak niewiele, a spore połacie porastał
po prostu mech. Brak miejsca dla korzeni. Dla normalnego życia. Ta-
kiego jak gdzie indziej.
Mężczyzna wstał, otrzepał się, podał rękę kobiecie. Niebo, ciężko
nachylone nad nimi, zapowiadało możliwość opadów. I tak, tutaj na
północy było ich znacznie mniej niż na południu wyspy, gdzie nad
masywem drugiego lodowca Europy, tworzyły się deszczowe chmury.
Terenowe volvo stało, wiernie wyczekując. Uruchomił silnik. Z plasti-
3
Kup książkę
kowych kratownic popłynęło cieplejsze powietrze do środka. Ruszył.
Mogli przejechać wiele kilometrów i nie napotkać żadnych ludzi. Na
wyspie, o wymiarach około pięćset na trzysta kilometrów, mieszkało
trzysta tysięcy ludzi, z czego dwie trzecie w rejonie Rejkiawiku. Pozo-
stała część lądu była wyludniona. Samochód kołysał się po bezdrożu.
Miękki mech łagodził uderzenia nierówności terenu. Jeszcze kilka mi-
nut i auto wspięło się na wąską drogę. Zapalił światła. Jechali do
domu. Czarne volvo przesuwało się wśród trudnego dla ludzi i zwie-
rząt terenu. Pracowicie, jak jak jakiś owad, sunęło po nitce drogi, pię-
ło się wyżej, zakręcało, mijało łuk zatoki, by wreszcie ruszyć prosto,
do położonej w otchłani pustego terenu, posiadłości. „Perłowa
Zatoka” – taką nadał jej nazwę. Przystań w jego życiu.
Do szumu wiatru, stale obecnego w powietrzu, dołączył nowy
dźwięk. Stalowoszare chmury roniły łzy. Okna dwupiętrowego pała-
cyku witały ich żółtym, ciepłym kolorem oświetlenia. Na szybach sa-
mochodu osiadały krople deszczu. Włączył wycieraczki. Brama, ogro-
dzenia przed budynkiem, otwarła się automatycznie. Zatrzymał samo-
chód tuż przed wejściem. Z drzwi wyszedł starszy, dystyngowany
mężczyzna z wielkim, czarnym parasolem, który natychmiast rozło-
żył. Podszedł do samochodu i otworzył drzwi od strony kobiety.
– Witam panią Ingrid.
Wyszła i lekkim uśmiechem przywitała Adama. Adam był ich słu-
żącym. I to nie od trzech lat, które spędzali w tym wybudowanym
przez Patryka domu na Islandii, ale już od dwudziestu. Był bardziej
przyjacielem niż służącym. Robił po prostu wszystko to, na co nie
mieli czasu albo ochoty, służąc im dodatkowo jako towarzysz, a cza-
sem nawet jako powiernik. Jego siedemdziesiąt jeden lat w niczym nie
ujmowało bystrości umysłu i sprawności ciała. Stawał się za to uoso-
bieniem dystynkcji i godności. Ale takiej ciepłej, bliskiej człowieko-
wi, nie tej wyniosłej, patrzącej na ludzi z góry.
Patryk wysiadł z drugiej strony i otworzył drzwi wejściowe. Powi-
tało ich ciepłe wnętrze. Ciągle jasne i przyjazne. W kominku, w rozle-
głym salonie, paliły się polana drewna. Ogień lizał bierwiona, tańczył
na nich taniec życia albo śmierci. Patrzyli nań później, siedząc na so-
fie pokrytej narzutą z owczej wełny. Drewniana podłoga była zasłana
ciepłymi puszystymi futrami, po których przyjemnie było chodzić bo-
symi stopami. Było ciepło.
– Będziemy się dzisiaj kochać? – zapytał patrząc na nią. Na zarys
jej nosa, ust, szyi. Na miękkość piersi i brzucha, na ciepło bioder, któ-
re tak kochał.
Wydawało mu się, że na jej ustach zagościł uśmiech. Przynajmniej
przez chwilę. Wziął, ze stolika przed nimi, kieliszek z czerwonym wi-
nem. Podniósł go do ust. Smak. Ile można opowiedzieć o smaku,
zmieścić w nim? Czym był jej smak? Czym, jeśli nie drogą do niewia-
domego? Jeszcze raz popatrzył na jej twarz. W powietrzu rozlegał się
cichy trzask pękających bierwion. Jej klatka piersiowa, otulona białym
4
Kup książkę
swetrem, podnosiła się i opadała miarowym ruchem. Przymknął oczy.
Czuł. Przez chwilę czuł to wszystko. To czego nie chciał opisywać ani
nazywać słowami, kiedy byli razem.
Ingrid spokojnie patrzyła w palenisko. Ciepło ognia zdawało się
odbijać na jasnej skórze jej twarzy. Zasłony wokół okien miały brązo-
wozłoty kolor. Za nimi siny, chłodny, północny świat. Poruszyła noga-
mi. Włoski futra mile łaskotały podeszwy jej stóp. Patryk wstał. Skie-
rował się do drzwi. Czy musiał pozbawiać się obrazu jej ciepła? Czy
przeciwnie, miał w nim mieszkać, odnajdując echa spełnienia? Ruszył
przed siebie.
– Idziesz na górę? – zapytała.
– Tak. Spotkamy się na obiedzie.
Wstała, skręciła w stronę swojego pokoju. Cóż mogła zrobić? Pa-
tryk pracował. Albo może raczej zajmował się swoim hobby. Właści-
wie, nigdy o nim jej nie opowiadał. Może nie była zainteresowana. A
może przeciwnie, rozumiała go. Czekała. Pozwalała mu by był, taki
jaki chciał być. By dzielił się z nią tym, czym chciał. Sobą.
5
Kup książkę
Zgłoś jeśli naruszono regulamin