Oto_stoje_w_deszczu_ciala_e_b0pc.pdf

(39 KB) Pobierz
. .  r.
.  – I kto by pomyślał, że gdyby nie pośledniej-
szego gatunku mądrość jakiegoś skurwysyna, nie zoba-
czyłabym Ameryki. Żyję, strzelam w mordę stakana,
wiesz, znaczy: zobaczę Amerykę
.  r.
.  – Minęło sześć dni. Siedzę, jem chleb z masłem,
popijam herbatą i patrzę, właściwie gdzie?, nie wiem.
Dwa tapczany rozesłane, odsunięty stół, odstawione
krzesła, trzy szklanki na stole, półmrok, ja sama, bardzo
już senna
.  r.
.   – Jakie złoto droższe: pluty czy paradoksu,
głupca czy mędrca?
.  – Iza ostrzy nóż. Siedzę, myślę o tym, że Iza
ostrzy nóż, i co z tego?
.
.
[
]
.  – Stoję, patrzę bezmyślnie w cebulę
.  – Stoję w tym samym miejscu, taka różnica, że
patrzę w pokrojone jabłka
.  r.
.  – Abramowice. Boże, jak tu zwyczajnie, choler-
nie zwyczajnie. Siedzę na ławce, zielono, słońce, idzie
mężczyzna w szlafroku, za plecami kroki, chrzęst żwiru,
piszę, bokiem leci helikopter, piszę i kontroluję siebie
do bólu, mam świadomość, że nie, nie jestem wariatką,
ale wiem: gdy wyjdę za bramę, poczuję ciepły asfalt
i to, że do tego świata też nie należę. Chciałabym już
ustalić, znaleźć swoją ławkę w  cieniu otumanionego
drzewa, zostać na niej i zaczekać, aż zabiorą. Mężczyzna
niechlujnie ubrany idzie chodnikiem, robi energiczny
zwrot, znów idzie, żachnął się, obrót i  z  powrotem,
nagle zwolnił, podrapał się w głowę, jakby czegoś zapo-
mniał lub coś sobie przypomniał, wrócił, idzie ener-
gicznym krokiem, śpieszy się, staje, wraca, przyśpiesza,
ręce splecione z tyłu, na czole zamyślenie, wygląda jak
architekt pracujący nad projektem domu, wtem staje,
wysuwa do przodu lewą nogę i  patrzy na stary budy-
nek, lustruje go wzrokiem, zmienia nogę, znów mierzy,
zakłada ręce i  idzie, zdawałoby się już wszystko, nie,
staje, wraca…
Jednak nie każda rzecz ma swój koniec. Chciałabym
zmądrzeć lub zgłupieć, być wariatką to przecież nie
ubliża. Idzie jakaś zniszczona kobieta, może alkoho-
liczka, śpieszy się, śmieje i mówi do siebie: narozrabiały
.
[ ]
Kup książkę
jak pijane zajączki, a ja muszę za nie… Spojrzała na mnie,
nic, śmieje się dalej… nie rozumiem
Starsza, sztywna kobieta idzie chodnikiem, patrzy
tylko pod nogi, mijając mnie, usilnie chce zobaczyć, co
piszę. Cisza, gdzieś w oddali słychać puchacza, wokół
kroki, chłodno, nie chce się żyć. „Panie, tam nie wolno”.
Zrozumiał, zawrócił. Prowadzą dziewczynę w kaftanie
bezpieczeństwa, idzie równo, patrzy pod nogi, w bok,
wygląda na osobę zrównoważoną. Po co włożyli jej ten
kaftan? Za kilka minut pójdzie do toalety, zsunie majtki,
wysika, z powrotem wciągnie spodnie i zapnie guzik.
Dlaczego ją prowadzą, czy ona wie o tym?
Ci ludzie wydają się zycznie ułomni, nie rozmawiają,
nie śmieją się, nie piszą, ot, chociażby jak ja, tylko stoją
pojedynczo lub grupkami i patrzą, patrzą, chodzą jakoś
nie tak, albo za prędko, albo za wolno, bokiem czy jakoś
sztywno, to jakby rozpacz odczuwać jak ból zyczny
w tyle głowy
Abramowicka kawiarnia, sklepik, kwiaty, bloki miesz-
kalne, sznury z bielizną, rosną grusze, jarzębiny, skoszona
trawa pachnie dzieciństwem… Wchodzę na oddział,
zaglądam do jednej z sal, patrzę, nie, chyba jednak jestem
normalna. Schodzę na dół, pani w białym kitlu pyta:
„A pani do kogo?”. „Tak sobie”. „Tutaj nie wolno!”. Chce
mi się śmiać, śmieję się do siebie, wychodzę z budynku,
śmieję się, siedzą jacyś na ławce, pewnie myślą: nowa
Rzeczywiście nareszcie nie chodzą parami, nie obej-
mują, nie całują i co najważniejsze, nie śmieją. Dlaczego
oni są tacy poważni? Przecież życie to jeden paradoks
[
]
Kup książkę
Zupełnie tak samo chłopcy rozbijają się na rowerach
i jabłka zbijane lecą ukosem ku ziemi… Jakie dziwne
uczucie – lęk przed człowiekiem, który idzie z tyłu, sko-
czy nie skoczy?
.  – Jest noc, ciemno, chłodny wiatr, ławka, latar-
nia, kałuże, chłód, przejmujący chłód i przejmująca myśl,
jeśli w Abramowicach czuję się obca, a za bramą idą
ludzie, którzy mnie nie rozumieją, moje miejsce może
być równie dobrze na oddziale albo nigdzie. Muszę,
muszę znaleźć swoje miejsce
Siedzę, piszę, ławka nie skrzypi, latarnia nie koły-
sze, żwir nie chrzęści, tylko jakiś sen się kruszy… Już
jestem spokojna, nawet bardzo spokojna, taka cisza
i światła w oknach, garnki, dzieciaki, ramienne kłótnie
i  świeże, mocne powietrze, Boże, czy oni nie myślą?
załóżmy, bo gdyby myśleli, poocieraliby ściany, ogryźli
korę z drzew. Siedzę, myślę, niczego mi nie brak – więc
to już dwadzieścia lat, ani roku mniej i  wciąż jeden
głupi sen, i  łzy z  tej samej obrośniętej beczki. Posta-
ram się dostać do psychiatry, chcę, bardzo chcę zostać
w  Abramowicach na dłużej (miesiąc lub więcej, czy
można na zawsze?). Skoro ten świat za bramą nie leczy,
można spróbować… Wiesz, myślę, że jak w  normal-
nym szpitalu, przychodzi człowiek zdrowy i po jakimś
czasie coś wykrywają, na coś zapada, czuje osłabienie.
Załóżmy że po miesiącu będę podobniejsza do nie-
ruchomych kobiet w  niechlujnych szlafrokach, a  po
dwóch, trzech miesiącach przyjmą do siebie, powie-
dzą: to z  naszego oddziału; nie wyprę się, dlaczego?
[ ]
Kup książkę
rzeczywiście jestem z tego oddziału, a ta kobieta leży
naprzeciwko mnie. Tydzień, dwa, trzy tygodnie, ale
nie dłużej, będę ubierała swoje ciuchy, potem pasiaki,
skośny chód i jakby sztywne lewe ramię, przecież nie
będę całkiem normalna, dajmy na to, po miesięcznej
kuracji psychotropowej. A  gdy już zapomnę uczesać,
pomaluję usta, przewiążę w pasie pomarańczową szarfą
i  pośpieszę szukać pijanych zajączków, zaraz, zaraz,
i  zapamiętam łóżko, oddział, dwie zgrzebne kobiety
po sąsiedzku, wtedy już będę tam, gdzie głupi Bóg nie
zasiał, a gdzie powinnam wzejść. Jeśli nie uda się drogą
ugody, spróbuję inaczej, postaram pozostać na terenie
szpitala do nocy i  poprosić o  spanie, bo już późno,
nie mam dokąd wracać, nikt nie czeka, tylko łóżko:
siennik i sprężyny albo chociaż jakąś kryszę nad głowę,
a już wtedy byle raz, potem drugi i trzeci i może uda
się zostać. Zresztą nie wiem, może jakiś numer, krzyk
na krzyk, na latanie rąk i  w  kaftanie… Chcę, muszę
tam zostać, słyszysz, muszę. Latarnia, drzewa, kałuża
i głowa oparta o mur… Wiesz, o czym marzę? Zakryj
kartkę i pomyśl, nie zgadniesz, zaręczam ci, nie zgad-
niesz, ale spróbuj… Marzę o tym, żeby latarnia spadła
do kałuży i  żeby podjechali na sygnale pod blok, tuż
pod lary, i wyskoczyli w białych kitlach, zarzucili coś
szorstkiego i  białego, i  wprowadzili do wozu, potem
siadłaby przy mnie taka biała osoba, i czuwałaby nad
moim przymusowym spokojem… postarałabym się do
niej uśmiechnąć. No przyznaj, nie zgadłeś, dwa punkty…
nie, nie punkty się liczą, ale szczerość…
[
]
Kup książkę
Zgłoś jeśli naruszono regulamin