Szturm stracencow - Piotr Langenfeld.pdf

(1545 KB) Pobierz
PIOTR LANGENFELD
S
ZTURM
S
TRACEŃCÓW
O
DLEGŁE
R
UBIEŻE
PROLOG
Zmieszany smród spalenizny i prochu wdzierał się do bunkra każdym
nieosłoniętym jeszcze otworem. Obsada, ciągle roztrzęsiona od grzmiącej
całą potężną siłą artylerii, gapiła się w otwory strzelnicze. Na zewnątrz
za wąskim pasem potrzaskanych zasieków i min wisiała gryząca chmura.
Wiatr jakoś nie śpieszył się, żeby przegnać ją precz i odsłonić kryjących się
wrogów.
Sierżant Waligórski i pozostali Polacy doskonale wiedzieli, że
nieprzyjaciele tam są. Idą, skradają się w półmroku poranka, kryjąc się
za dymem. Tym razem byli ostrożniejsi, uważni i powolni.
Spodziewali się oporu. Nie tak jak za pierwszym razem, kiedy strzelali
krótko i weszli jak na paradę przez rozbity mur, nie mając pojęcia,
co zastaną.
Teraz też nie wiedzieli wszystkiego. Nie dotarli wszak nawet
do pierwszej linii tego małego cypelka. Posmakowali polskich karabinów
z kilku dobrze umocnionych punktów.
Cała reszta, wielkim wysiłkiem ludzkiej pracy i nakładami budżetu,
zmieniła się przez ostatnie lata w jeden betonowy konglomerat, skryty pod
drzewami przed wścibskimi oczami Niemców. Na wroga czekały
magazyny, szpital i umocnienia godne zachodnich mocarstw.
Nie wiedzieli tego. Pchali się w pułapkę drugi raz, drugi raz w ciągu
trzech dni, sądząc, że potężne działa w czymkolwiek pomogą.
Pierwszy pojawił się wysoki, pochylony szkop w tym swoim dziwnym
hełmie.
– Jest – syknął Waligórski, odbezpieczając półautomatyczny karabin
Maroszka. – Czekać na rozkaz – powtórzył nie wiadomo który raz.
Za Niemcem wyszli kolejni. Stąpali ostrożnie, szukając w tej sztucznej
mgle jakiegokolwiek celu. Przełazili przez powalone, połamane drzewa,
obchodzili głębokie, dymiące leje.
Rosły ich całe zastępy. Ci z tyłu targali ręczne karabiny maszynowe
i moździerze. Co poniektórzy mieli powtykane w hełmy liście, choć
to maskowanie niewiele im pomagało.
Polacy się z nimi bawili, podpuszczali ich bliżej albo porządnie dostali –
myślał pewnie niejeden z nich. Obrońcy czekali.
– My pierwsi, zaraz reszta… – instruował Waligórski, choć wszyscy
doskonale znali porządek otwierania ognia.
Każdy kolejny krok, metr przebytej przez Niemców ziemi przyprawiał
wystraszonych Polaków o szybsze bicie serca. Drżeli, kasłali nerwowo, ale
nie spuszczali zamglonych sylwetek z muszek swoich karabinów. Wciskali
je niemal do bólu w ramiona, jakby całym ciałem łaknąc rozkazu.
Niemieccy strzelcy, z błyskającymi czasem runami SS, znajdowali się
na wyciągnięcie ręki. Już ich było słychać. Klekot ich oporządzenia, kroki,
szepty.
Podoficer przysunął szczerbinkę bliżej oka.
– Ognia! – krzyknął i wszystko zatonęło w ogłuszającym, metalicznym
huku.
Błyski wystrzałów rozjaśniły szarość spowitego dymem świtu.
Smugowe pociski rwały we wszystkie strony, zamiatając po szeregach
zaskoczonych Niemców, którzy padali albo kryli się w świście kul,
fontannach piasku i łamanych konarów. Ktoś krzyczał, chyba próbował
wydawać komendy, ale zaraz zgasł trafiony serią.
Teraz strzelały już trzy polskie schrony. Krzyżowy ogień wybił głęboką
wyrwę w atakującej formacji i szybko ją rozproszył. Niemcy też strzelali.
Raczej próbowali, nie bardzo widząc, gdzie jest wróg i jak go obejść.
Jakaś dzielna albo szalona drużyna, czołgając się i skacząc
od przeszkody do przeszkody, dotarła nawet do zasieków, ale starczyło
kilka polskich granatów, wystrzelonych z pancernej, zamaskowanej kopuły,
by ich wybić, a ocalałych odgonić.
– Krótkie serie! – instruował Waligórski, powstrzymując swoich, którym
najwyraźniej zaczynało się to wszystko podobać. Krzyczeli coś
niezrozumiale, klęli i rzucali pogróżki po każdej serii. – Bić do celu, nie
marnować amunicji!… – wykrzykiwał podoficer. Niemcy ciągle szli
naprzód. Ci z tyłów zdawali się nie wierzyć w to, co się dzieje, i pchali
pluton za plutonem, aż ich ludzie padali poszarpani, krwawiąc w piach.
Sierżant dopadł telefonu i pokręcił korbką.
– Tu Waligórski. Z fortu. Dajcie ogień moździerzy na zasieki i dalej
do muru. Ogień haubic na bramę i dalej w głąb lasu na dom schupo.
Stamtąd lezą chyba. Szybko! – Odłożył słuchawkę i wrócił do strzelnicy.
Zdążył wystrzelić pół magazynka, gdy puknęło cicho i nad bunkrem
zawarczało. Pierwszy granat padł na wprost. Wybił wielką dziurę, uniósł
tony ziemi. Ktoś jęczał przeraźliwie. Polską konstrukcją zatrzęsło
od następnych ładunków. Te były cięższe, wystrzeliwane z betonowych
działobitni zamaskowanych opodal czwartej wartowni.
Ziemia drżała. Drzewa padały z głuchym trzaskiem. W szeregach
napastników zapanował rozgardiasz. Uciekali przed ostrzałem, lawiną
gorących odłamków i podnosili się, cofali. Polacy tylko na to czekali.
Strzelali krótko, dobrze mierzyli. Co któryś Niemiec rwący do ruin muru,
byle dalej w dym, zwijał się trafiony, bliski już myśli, że mu się udało.
Polskie Browningi i Mauzery strzelały jeszcze chwilę, aż Waligórski
uznał, że wystarczy.
– Przerwij ogień! Przerwij ogień! – jak echo rozkaz sierżanta powtórzyli
kaprale.
Chwila niepewności i załoga ryknęła gromkim, radosnym śmiechem,
zaraz potem rozpamiętując ciągle dudniącą echem wybuchów bitwę.
Sierżant złapał za telefon. Moździerze i cięższe zabawki mogły już
umilknąć. Zrobiły swoje. Oni też. Popędzili wroga. Będzie można nadać
komunikat: „WESTERPLATTE BRONI SIĘ NADAL!”.
Aura, nawet jak na fińskie lato, była bardzo przyjemna. Na błękitnym
niebie wisiało słońce, przypiekając uporczywie, i gdyby nie lekki zachodni
wietrzyk, trudno byłoby wytrzymać w tym upale. Jednak dla porucznika
Marka Bagińskiego upał nie stanowił problemu, nawet gdy stał na środku
trawiastego lotniska wystrojony w nowy, stalowy mundur polskiego
lotnika.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin