Direttissima - Jerzy Kulczynski.pdf

(716 KB) Pobierz
Jerzy Kulczyński
Direttissima
Fabuła powieści jest w całości fikcją literacką.
Wszelka zbieżność zdarzeń czy osób z rzeczywistymi postaciami jest
przypadkowa, chociaż niewykluczona, gdyż każda fikcja składa się przecież z mozaiki
okruchów zdarzeń i osób prawdziwych. Prawdziwe na pewno w tej powieśc-i są tylko
góry, tatrzańska przyroda i atmosfera taternickiego środowiska, w takim stopniu, w jakim
zdołał odebrać je i zapamiętać Autor.
Akcja powieści rozgrywa się w Tatrach, w schronisku przy Morskim Oku, na
przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych.
Osoby:
Piotr Wirski
- kierownik projektowanej wyprawy w Himalaje, wspaniały
alpinista, ale jako człowiek...
Adam Sawicki
- zastępca kierownika wyprawy, wybitny alpinista, lekarz
toksykolog, amator zagadek kryminalnych.
Zygmunt Barcz
- dziennikarz, człowiek powolny, ale systematyczny.
Witold Cygan
- matematyk, wybitnie inteligentny, i tak samo złośliwy.
Michał Krajewski
- inżynier, wybitny alpinista.
Jan Kardaś
- doskonały partner, wesoły, o dużym poczuciu humoru.
Adam Karski
- uczestnik rezerwowy, najstarszy w zespole, spokojny i
zrównoważony, instruktor taternictwa.
Stefan Rogowski
- uczestnik rezerwowy, prawnik.
Zdzisław Kamieński
- uczestnik rezerwowy, dobry alpinista i niezły bufon,
posiadacz pięknego uzębienia będącego przedmiotem jego dumy.
Jacek Dylik
- uczestnik rezerwowy, doskonały wspinacz i partner; wielki amator
wszelkiej rozróby, osobnik o niewyparzonej gębie i autor niezbyt wybrednych dowcipów.
Józef Włodkowy
- dyżurny ratownik GOPR, rodowity góral, zakopiańczyk,
człowiek spokojny i rozważny.
Wanda vel „Dziunia”
– żona kierownika schroniska, faktyczna szefowa i
„taternicka mama”, osoba pokaźnej tuszy i groźnej postury, ale gołębiego serca.
Rafał Styka
- aktor z Wrocławia, który uważa, że cierpi na lęk przestrzeni.
Zbigniew Konstantynowicz
- nestor alpinizmu, stary przyjaciel pani Wandy z lat
młodości, człowiek skromny i nieco staroświecki.
Stanisław Baryła
- uczeń, maturzysta, marzy o studiach medycznych i o czymś
jeszcze.
Stefan Radwan
- naczelnik Grupy Tatrzańskiej GOPR, przyjaciel Sawickiego.
Zygmunt Bareja
- prokurator rejonowy w Zakopanem. Pojawia się w finale.
Porucznik Walczak
- oficer śledczy Komendy MO w Zakopanem, zawsze
pogodny i uśmiechnięty, chociaż raz nie było mu wcale do śmiechu.
Rozdział I
Na Dworcu Wschodnim tłok był straszliwy, jak to zwykle w sezonie bywa. Na
pierwszym peronie kłębił się gęsty tłum podróżnych, oczekujących na podstawienie
nocnego pociągu przyspieszonego relacji Warszawa-Zakopane.
Tłum był różnorodny. Składali się nań zarówno urlopowicze z wypchanymi,
ciężkimi walizami, narciarze objuczeni plecakami i oczywiście nartami, jak i podróżujący
w delegacji służbowej pracownicy państwowi. Ci ostatni jako bagaż mieli wyłącznie
teczki lub niewielkie nesesery.
W tym kłębiącym się tłumie wyróżniało się wyraźnie i rzucało w oczy dziesięciu
młodych mężczyzn. Stali nieco na uboczu, dziarscy, o wysportowanych sylwetkach,
opaleni na brąz. Obok nich stały ciężkie wory transportowe, z których wyglądały zwoje
lin i głowice czekanów. Wszyscy oni ubrani byli podobnie: krótkie, ledwie za kolana
„pumpki”, grube wełniane golfy i takież skarpety, do tego ciężkie wibramy typu
„Zawrat” i kurtki puchowe w różnych jaskrawych kolorach.
Na rękawach ich kurtek widniały emblematy z napisem: „Polish Himalaya
Expedition”.
Była to grupa alpinistów, członków pierwszej polskiej wyprawy w Himalaje,
udająca się w Tatry na przedwyprawowy obóz treningowy.
Przez megafony zapowiedziano podstawienie oczekiwanego pociągu. Tłum
niespokojnie zafalował. Zapowiadała się zażarta, bezpardonowa walka o miejsca.
Tylko nasza dziesiątka stała spokojnie z boku, jakby ten zapowiedziany pociąg
zupełnie ich nie interesował.
Były to jednak tylko pozory.
- Jacek! - zwrócił się do wysokiego, żylastego alpinisty jeden z jego kolegów. -
Zaraz zacznie się cyrk. Ty jesteś stary komandos! Wskocz i zajmij przedział, a my ze
sprzętem wdesantujemy się oknem.
- O kurde, jak ja to lubię - westchnął z komiczną rozpaczą zagadnięty,
wykrzywiając w grymasie niesmaku swą młodą jeszcze, ale już pobrużdżoną siatką
zmarszczek twarz. - Ale czego się nie robi dla kolegów! To mówiąc mrugnął łobuzersko i
ani się obejrzeli, jak dał nura w tłum. Pociąg właśnie zaczął wtaczać się na peron. Dylik
był rzeczywiście artystą w takich sprawach. Przecisnął się do pierwszego rzędu na sam
skraj peronu. Fachowym spojrzeniem ocenił, gdzie się najlepiej ustawić, by trafić na
drzwi i czekał.
Pociąg wtaczając się zwalniał coraz bardziej. W pewnej chwili tłum naparł
mocniej, a on jak wyrzucony z katapulty wylądował wprost w otwartych drzwiach
wagonu. W okamgnieniu był już w najbliższym przedziale. Zaryglował drzwi od
wewnątrz i sprawdziwszy, gdzie znajdują się jego koledzy, otworzył okno. Desantowanie
plecaków ze sprzętem trwało niewiele dłużej niż brawurowa akcja ich kolegi. Zanim
służba porządkowa połapała się, co i jak, okno było zamknięte, bagaże ułożone, a cała
dziesiątka grzecznie siedziała na swoich miejscach.
Rozmieścili się w miarę wygodnie. Ważne, że byli razem, sami swoi.
W kilkanaście minut później ogłoszono odjazd ich pociągu.
Ten, który wskakiwał do podstawianego pociągu i zajmował miejsce, Jacek
Dylik, wyszczerzył w stronę kolegów swoje mocno niekompletne, żółte uzębienie i
powiedział odbijając równocześnie o framugę drzwi kapsel z butelki z piwem: - Sam nie
wiem, kurwa, po co ja na ten obóz jadę! Szansy na wyjazd nie mam żadnej, jestem
przecież ostatni na liście.
Trudno przypuścić, żeby los wyeliminował aż czterech z was.
Niestety, jedzie tylko sześciu.
- Nie martw się, Jacusiu - odezwał się na to okrągłolicy, o urodzie amanta
filmowego z pierwszej połowy dwudziestego wieku alpinista, Zdzisław Kamieński,
prezentując w szerokim uśmiechu olśniewająco biały garnitur równych, dobrze
wypielęgnowanych zębów. - Może los się nad tobą ulituje i jakaś lawinka...
Na moment zapadło milczenie, które po chwili przerwał szczupły, ruchliwy jak
żywe srebro brunet ostrzyżony na jeża, o miłej, pogodnej twarzy i czarnych iskrzących
się humorem oczach, matematyk z Torunia, Witold Cygan.
- Oooo! Zdzisiu! Jakie śliczne! - zawołał z udanym zachwytem. - Pokaż nam
jeszcze ząbki.
Obecni parsknęli krótkim śmiechem. Odzywka Cygana wyraźnie rozładowała
nastrój. Kamieński, uważający się za człowieka błyskotliwego i obdarzonego dużym
poczuciem humoru, do ludzi taktownych niestety nie należał. A alpiniści, jak wszyscy
zresztą ludzie parający się ryzykownymi zawodami lub uprawiający ekstremalne
dziedziny sportu, są przesądni.
Pewnych tematów się nie porusza, nawet żartem, zwłaszcza wtedy, gdy jedzie się
wspinać w góry. W domu powieszonego nie mówi się o sznurze.
- Swoją drogą - odezwał się wysoki, masywnie zbudowany, niedźwiedziowaty w
ruchach i flegmatyczny w mowie Zygmunt Barcz z leciutkim uśmieszkiem na wargach -
jeżeli los miałby się ująć za naszym Jacusiem, powinien koniecznie zacząć od naszego
drogiego kierownika.
Wirski, szczupły, wysoki mężczyzna o orlej, ascetycznej twarzy, rzucił spode łba
w stronę mówiącego krótkie, niezbyt przychylne spojrzenie, ale nic nie powiedział.
Za to Dylik podjął ochoczo temat.
- Ech! - westchnął smętnie machając beznadziejnie ręką. Takim jak on nic złego
się nie przytrafia.
- Tak, tacy jak nasz znakomity kierownik zawsze ze wszystkiego wychodzą
obronną ręką - podchwycił Cygan z lekko uchwytną ironią.
- To naturalne - oświadczył autorytatywnie najstarszy z tej grupy, mocno już
szpakowaty Adam Karski. - W alpinizmie jak na wojnie, giną szeregowi, nie
generałowie. Chyba że przypadkiem.
- Może byście jednak zeszli ze mnie? - zaproponował przesadnie uprzejmym
tonem Wirski, który niby to nie zwracał uwagi na docinki kolegów. Musiały go one
jednak dość mocno dotknąć, skoro stracił swój olimpijski spokój.
Zamilkli i zaczęli układać się do snu. Pociąg tymczasem nabrawszy rozpędu gnał
rozcinając mrok nocy i z każdym obrotem kół przybliżał ich do gór.
Tego samego dnia późnym popołudniem w odległym o kilkaset kilometrów od
Zgłoś jeśli naruszono regulamin